Artykuły

Mężczyzna sprawdza się w pracy

- Nienawidziłem Sienkiewicza, mimo że wielokrotnie ojciec z pasem nade mną stał i nakłaniał do czytania "Trylogii". Za to jako czternastolatek pochłonąłem "Ferdydurke". Nic z tego nie zrozumiałem, ze "Ślubu" też nic, ale pamiętam do dziś jakąś otchłań, mam dreszcze na wspomnienie jakości tego uczucia - mówi JAN PESZEK.

Jako czternastolatek pochłonąłem "Ferdydurke". Moja natura dokonała wtedy wyboru: Gombrowicz - tak, Sienkiewicz - nie. Mam teraz 65 lat i to się potwierdza: Gombrowicz - tak, Sienkiewicz - nie

"Praca to jest całe życie" - mówi pan jako Edek w spektaklu "Czekając na Turka" [na zdjęciu] Andrzeja Stassiuka. Dla pana też?

- Emeryt Edek pyta młodych: "Czy wy wiecie, co to jest życie poświęcić, zdrowie stracić, wierzyć, a potem zobaczyć was, którzy pracują za pięć złotych dla Turka?". Tak, praca jest absolutnie fundamentalna.

Moja matka wychowywała sześcioro dzieci. Zawsze była służba, pomagały jej dwie osoby, ale i tak była bardzo zapracowana. Ojciec prowadził gabinet dentystyczny, wypełniało mu to niemal cały czas. Dziadkowie mieli ogromne sady. Niekończące się szeregi czereśni. Kiedy przyjeżdżałem na wakacje, obserwowałem, jak dziadek organizuje pracę robotnikom zbierającym owoce. Najpierw stało się w szeregu, z wodą, kanapkami, kosze były rozdawane. Jeśli chciałem pracować, dziadek wybierał dla mnie drzewo ze świetnymi owocami. Kiedyś powiedział: "Wszyscy robotnicy zaczną od jedzenia, ja im tego nie zabraniam, jedzą, zbierając. Tobie radzę coś odwrotnego, najpierw zbieraj, ale zostaw sobie gałąź dobrych czereśni. Zjesz, jak skończysz pracować". Do dziś pamiętam, jak niebiańsko smakowały. Po latach zrozumiałem, że chodziło o wyznaczanie granic, stawianie celów, zmierzanie do nich, w skupieniu, dyscyplinie, według zasad.

Uwielbiam zatopić się w pracy. Teraz jestem zmęczony, rozmawiamy po premierze, za chwilę wsiądę w auto, pojadę wypoczywać, ale już się wiercę, przeglądam książki, myślę, że wziąłem za mało, że może jeszcze jeden scenariusz powinienem zabrać...

Mężczyzna sprawdza się w pracy, taki wzorzec wyniosłem z domu. Ojciec żył właściwie zamknięty w gabinecie, schodził tylko na święta, mało kontaktował się emocjonalnie z dziećmi. Spośród wartości, które nie przemijają, praca jest u mnie na pierwszym miejscu.

A miłość, namiętność?

- Trwają dość krótko, to wichry, które wieją, a potem zamieniają się w zupełnie inne relacje. O długotrwałych związkach decyduje przecież kultura, nie namiętność.

Pan żyje w takim długotrwałym związku.

- Jestem przykładem dość nienormalnym wśród aktorów. Jesteśmy jednak pobudliwi emocjonalnie, więc można powiedzieć, że niestabilni. Aktorskie techniki nie są szlabanami, które mężczyzna może sobie postawić, kiedy ma naprzeciwko siebie kobietę wywołującą w nim emocje.

W innych sytuacjach jako aktor panuje pan nad emocjami?

- Zawsze rozumiałem mój zawód jako jak najdalszy od utożsamiania się z granymi postaciami. Raczej powiedziałbym, że testuję bohaterów, których gram. To jest zdrowy sposób na aktorstwo. Są aktorzy, którzy wierzą, że muszą wpakować się emocjonalnie w to, co przeżywa postać, ale takie stany często prowadzą do nałogu, schizofrenii, depresji. Nie uważam, że naprawdę powinienem znajdować się w sytuacjach moich bohaterów, bo wtedy musiałbym na przykład pakować się z facetami do łóżka, grając nieustannie homoseksualistów.

Homoseksualistą, którego gra pan najdłużej, jest Gonzalo w "Trans-Atlantyku". Jak zmienił się odbiór tej postaci od premiery w końcu lat 80.?

- Na początku to było kultowe przedstawienie, czego wtedy nie byłem świadom, Mariusz Treliński powiedział mi o tym po latach. Studenci reżyserii chodzili na Gonzala całym wydziałem. Dostawałem kwiaty od mężczyzn, może się podkochiwali. Ja wtedy jeszcze byłem facetem młodym, z włosami, świetnym ciałem. Ktoś przy wręczaniu nagrody pocałował mnie w dłoń.

Mnie jako aktora homoseksualizm Gonzala nie interesował. Gdybym chciał grać geja, musiałbym się ograniczyć do miękkich gestów, zasobu niesmacznych konwencji, a mnie najbardziej interesowało jego umiłowanie anarchii, jego wolność.

Tekst "Zastąp Ojczyznę Synczyzną" oznacza nie tylko preferencje seksualne, ale także: "Daj głos młodemu, staruchu, odejdź". Jak by pan zareagował na taką kwestię?

- Kiedy ktoś nazywa mnie starcem, staję się agresywny. Niedawno spieszyłem się na spotkanie, szukałem miejsca, żeby zaparkować samochód przed Pałacem Kultury, mnóstwo ludzi, więc jechałem wolniej, niż oni idą. Przede mną grupka wystrzyżonych młodych mężczyzn. Jeden z nich wkłada głowę przez otwarte okno. Jadę, on idzie ze mną, czuję jego oddech na moim policzku. Nie wiem, w jakim celu idzie, myślę, że odgryzie mi ucho. Chucha na mnie, trwa to dłuższą chwilę, po czym spokojnie mówi: "Dziadzio, pomału". Opanowuje mnie bezwarunkowy odruch, żeby błyskawicznie zamknąć szybę, zrobić mu krzywdę po prostu. Za dziadzia. To mnie najbardziej ubodło w tej sytuacji, nie zgadzam się na bycie dziadziem.

Jest pan emerytem od niedawna, jak Edek w "Czekając na Turka".

- Edek jest emerytowanym strażnikiem, który podnosił szlaban na granicy polsko-słowackiej, kiedy były psy, kontrole, różne inne nieprzyjemności. Uważa, że granice są niezbywalne, aby ten świat istniał w porządku. Pojęcie demokracji jest mu obojętne. Nie dlatego, że jest głupi albo że kurczowo trzyma się wspomnień, jak komuniści. To człowiek dość otwarty na rzeczywistość, która nadeszła, jednak podskórnie czuje, że potrzebuje jakiegoś zwierzchnictwa.

Jesteśmy otoczeni Edkami. Przypomniało mi o tym dwudziestolecie pierwszych wolnych wyborów w Polsce. Ci, którzy mają za sobą młodość czy ważne lata przeżyte przed 1989 rokiem, teraz nie są w stanie zaakceptować nowego porządku. Stary jest dobry, kiedy wspomina się tylko to, co mogło być w nim dobre, poczucie akceptacji, używanie życia, bycie aktywnym. Kiedy przechodzi się w smugę cienia, jak ja teraz, bardziej uważnie patrzy się na sens porządku, w którym się żyło. Poglądy Edka nie są mi obce.

Od ponad 30 lat gra pan w "Scenariuszu dla nieistniejącego, lecz możliwego aktora instrumentalnego" Bogusława Schaeffera - od początku to jest spektakl niezwiązany na stałe z żadnym teatrem. Kilkanaście lat temu zrezygnował pan z etatu w Starym Teatrze, działa pan wbrew porządkowi instytucji.

- Jednak natura człowieka wymaga nieustannego porządkowania. Jest takie zdanie w sztuce Stasiuka, które wypowiada chór: "W tym bezgranicznym świecie nasze życie niewarte jest nic i znaczy tyle co towar, który nie ma cła". Jestem zwolennikiem Unii Europejskiej, ale uważam, że w nowej sytuacji nie wolno przestać uważnie przyglądać się człowiekowi. Schaeffer w tekście, który napisał w 1963 roku, a który ja gram od roku 1976, mówi, że "ukształtowanie osobowości artysty będzie zależne od niezależności, jaką człowiek współczesny zdobędzie wobec cywilizacyjnego komfortu i industrialnej konsumpcji". Co można zrobić, żeby o tej koniecznej niezależności nie zapomnieć? Żeby się nie stać hamburgerem, towarem z surowców, które dawno surowców nie przypominają? Teraz liczy się oglądalność, a ona jest przeciwieństwem porządku, w którym istnieją elity. Ja wierzę w ich silę, konieczność.

Jest pan anarchistą?

- Burzę porządki jako aktor. Likwiduję wszystko, co staje się nieświeże. Nie ma mnie w tym, co było. Nawet mnie nie ma w doświadczeniach, których nabrałem i które wlokę za sobą z przeszłości Trywializując, być może wynika to z niezgody na proces fizycznego starzenia się. Być może dlatego tak bardzo chcę pracować z młodymi ludźmi.

Śmieszą mnie te wszystkie opinie ludzi Teatru Starego, ślepych fanów Konrada Swinarskiego, jego mitu. Nie rozumiem, jak można nie mieć dnia dzisiejszego, nie żyć dziś. To przywarcie do legend powoduje niezrozumienie teraźniejszości. Zgadzam się na wzorce, ale nie można ich traktować jak matryc do wyciskania w ludziach obecnie żyjących. Przecież gdyby Swinarski żył, zrobiłby dziś "Wyzwolenie" inaczej. Ale dziś łatwiej jest przywrzeć do jego mitu.

Pana odejście ze Starego Teatru to byt bunt przeciw takiemu sposobowi myślenia?

- Pierwszorzędnym motywem nie było odejście od Starego, tylko chęć zaczęcia czegoś nowego. Mając rodzinę, potrzeby finansowe, sam wiosłowałem przez kilka lat, bez agenta. Pracowałem w wielu teatrach Polski. Sam organizowałem swój czas, nie dlatego, że koniecznie chcę udowodnić swoją doskonałość, tylko jestem nauczony przez doświadczenia pracy za granicą, że kiedy istnieje dyscyplina, wtedy wszystko się da zrobić.

W polskich teatrach reżyserzy w sposób chroniczny się spóźniają, dla mnie to są zawsze ciosy, bo ktoś marnuje mój czas. Poza tym śmieszy mnie udawanie, że zespół jest rodziną. Rodzinę mam gdzie indziej - w teatrze namawiamy się na coś. Owszem, to może być rodzaj ślubów krwi do premiery. Przez śluby krwi rozumiem ekstremalne poświęcenie, nieograniczanie czasu, energii, pasji.

Stein mówił, że tak jak organizm ludzki zmienia komórki co siedem lat, zespoły powinno się filtrować co siedem lat, bo najzwyczajniej w świecie się zużywają, tak jak relacje między ludźmi. Zakochani podlegają chemii krótko, a potem kultura decyduje o tym, czy trwają i w jaki sposób. Dla mnie odchodzenie z teatrów zawsze było oczywiste.

Z jakiego powodu przerywa pan pracę z reżyserami uznawanymi za mistrzów?

- Z powodu buntu przeciwko stajniom teatralnym. Przeciwko guru, którzy często wykazują wobec aktorów zachowania pełne pogardy. Ciągną te biedne stadka, które w głębokich zakamarkach swoich głów przeczuwają, że coś złego zaczyna trzeszczeć, ale nie odważą się odezwać w proteście. A ów mistrz przestaje rejestrować, że śpiewa dla siebie.

Największych guru teatru polskiego po prostu opuszczałem. Nie chciałem doprowadzać do sytuacji, w której byłbym krnąbrnym kapryśnym uczniem, więc kiedy miarka się przebierała, mówiłem "nie". Mam szacunek dla pracy tych ludzi, ale charakteru tej pracy kompletnie nie akceptuję.

W jakim stopniu pana aktorstwo ukształtowała szkoła teatralna, w jakim - Bogusław Schaeffer?

- Spotkanie z Schaefferem na drugim roku studiów uświadomiło mi, że wszystko, co najbardziej wartościowe w mojej pracy, bierze się z ryzyka awangardowego. Po premierze pierwszego spektaklu MW2 Schaeffera w auli krakowskiej szkoły teatralnej władze uczelni wychodziły, trzaskając drzwiami, krzycząc: "merde!" - a część publiczności wiwatowała, bo nagle w 1965 roku pojawiło się coś kompletnie w tym komunistycznym świecie niewiarygodnego. Dzięki Schaefferowi okazało się, że moja natura jest po stronie ekstremalnych zachowań. Szkoła była tego przeciwieństwem. Śmiertelnie nudne zajęcia nad Sienkiewiczem, nie do wytrzymania.

Wciąż pan nie lubi Sienkiewicza? Gra pan w teatralnej adaptacji "Trylogii".

- W życiu nie było mi tak trudno się nauczyć kilku zdań roli jak do tego spektaklu. To jest literatura, która się kompletnie kupy nie trzyma, potwornie nudna, absolutnie niezgodna ze mną. Nienawidziłem Sienkiewicza, mimo że wielokrotnie ojciec z pasem nade mną stał i nakłaniał do czytania "Trylogii". Za to jako czternastolatek pochłonąłem "Ferdydurke". Nic z tego nie zrozumiałem, ze "Ślubu" też nic, ale pamiętam do dziś jakąś otchłań, mam dreszcze na wspomnienie jakości tego uczucia. Moja natura dokonała wtedy wyboru - Gombrowicz tak, Sienkiewicz nie. Mam teraz 65 lat, gram w "Trylogii", i to się potwierdza - Gombrowicz tak, Sienkiewicz nie.

Dlaczego?

- Gdyby odsłonić kulisę, zajrzeć w ten czas, kiedy poznałem Gombrowicza... Pamiętam na pewno "Gówno, gówno, gówno". Sienkiewicz jest skrajnie zakłamany, Gombrowicz skrajnie otwarty. Sienkiewicz nie atakuje, krzepi. Gombrowicz atakuje. Musiała zrobić na mnie wrażenie pasja, odwaga, jego temperament. Tak jak on wyczuwałem polską beznadzieję, nieustannie wychodzącą słomę z butów, a nosy zadarte w chmurach, ciągle pretensje do innych nacji On po prostu nazywał rzeczy, które czułem, ale nie potrafiłem ich nazwać.

Jest inny autor, o którym myśli pan podobnie?

- Gdybym miał więcej czasu, codziennie czytałbym Conrada. On mnie przewierca, daje jakiś rodzaj sensu. Jest takie zdanie wygłaszane przez bohatera "Charakteru przestępstwa": "Nie wierz niczemu i nikomu nie odmawiaj wyrozumiałości". Kwestia, którą ja sobie przypominam w stanach krytycznych, kiedy rodzi się we mnie bunt na jakiegoś idiotę polityka.

To jest oczywiście zupełnie inny język niż u Gombrowicza, ale taki sam sposób zaglądania w duszę człowieka, poza wszelką kokieterią, z ogromnym darem od Boga.

Jakie miejsce zajmowały książki w pana domu?

- Były wszędzie. Leżały zawsze przy łóżku mamy, stały na półkach w pokoju gościnnym, zajmowały werandę, gdzie ojciec sypiał, były w jego gabinecie, w poczekalni dla pacjentów. Rodzice przyjaźnili się z rodziną księgarza w Andrychowie. Bracia Marczyńscy - jeden z nich był piekarzem, drugi, Bolesław, księgarzem. Kiedy ojciec spasował z namawianiem mnie na Sienkiewicza, przyniósł od pana Bolesława świeżą, pachnącą książkę Hemingwaya. Biała okładka z amarantowymi literami, pierwsze polskie wydanie "Śniegów Kilimandżaro". Z pasją zacząłem czytać. Wyłowiłem silną erotyczną scenę. Kochankowie na podeście nad jeziorem uprawiają seks. Zaprosiłem kolegów, pąsowi z podniecenia czytaliśmy, siedząc na podłodze. Ojciec w białym kitlu wpadł do pokoju, wściekły zabrał książkę. Miał katolicki kręgosłup.

Wychowywano pana na katolika?

- Dziadek nie chodził do kościoła, babcia chodziła z wnukami. Mama chodziła, ale miała swobodny stosunek do kleru, uważała, że większość księży nie ma prawa wygłaszać nauk. Ojciec był ślepym katolikiem. Pamiętam, że dał mi w łeb tak, że mi się gwiazdy pokazały, bo usłyszał, jak w kolędzie zamiast "A Józef stary" śpiewałem "A Józef Stalin", ponieważ w szkole uczono mnie, że Soso był mistrzem.

Pamiętam też, jak ojciec wyprowadził mnie za ucho z kina Beskid z filmu "Miłość po południu". Miałem wtedy 17 lat, a film był od 18. Bileter spotkał ojca przed kinem i doniósł na mnie. Nagle w sali kinowej zapaliło się światło, pod ekranem zobaczyłem ojca, który nie podszedł nawet do mnie, tylko kiwnął palcem. Potem w milczeniu, co chwilę łapiąc się za serce, doprowadził mnie do kościoła, na plebanię do księdza Sanaka. Ksiądz: "Panie Janie, jak miło, z synem pan przychodzi. Pewnie w sprawie tego nieszczęsnego zeszytu...". Pech chciał, że tego dnia rano narysowałem karuzelę, na której jechały dwie nagie dziewczyny. Gruba koleżanka ze wszystkimi tego atutami - szkicowałem nieźle - a wyżej przerażona geografka, na którą mówiliśmy cizia, również nagusieńka. Geografka ten zeszyt złapała i dała go księdzu. Ojciec dostał drugi cios. Nie odzywał się do mnie przez dwa tygodnie.

Czułem, że te zakazy katolickie są fałszywe, że jakoś ciemno jest po tamtej stronie. Jednocześnie miałem przyzwolenie matki, ona mi sprzyjała, przy całym szacunku dla odrębności ojca. Ojciec wymagał, ja się buntowałem. Kiedy zmarł, bardzo to przeżyłem, bo jakaś karta nie została odkryta, nie dogadaliśmy się. Żałuję, że nie siedliśmy razem do stołu, żeby porozmawiać. Ja byłem za młody, żeby wykonać taki ruch pierwszy, a ojciec takiego ruchu nie wykonał.

Miał wpływ na to, co dziś myśli pan o Kościele?

- Na pewno. Oddaliłem się od Kościoła. Moje dzieci chodziły na msze, ale nigdy nie były odpytywane, jaki był kolor ornatu, jaki koniec kazania, o co moi rodzice pytali. Maria i Błażej dość szybko wybrali, myślę, że są po mojej stronie.

Przejęli pana sposób myślenia o pracy?

- Syn fantastycznie się uczy. Myślę, że to jedyna osoba, która jest w stanie przejąć mój sposób myślenia w teatrze. Maria decyzję odejścia z teatru podjęła po kilku latach pracy, po wielu wcale nie nieudanych rolach. Stwierdziła, że żaden spektakl nie dał jej takiego przeżycia, które daje jej koncert. Ja w jej wieku nie potrafiłbym podjąć takich decyzji, mimo działań awangardowych.

Wierzę w kaskadowy łańcuch przekazywania wartości, dzięki któremu każde pokolenie może być lepsze. Peszkowie od dziada pradziada tworzyli scalone, uporządkowane rodziny. Niezwykle otwarte, może dlatego, że podróżowali po świecie. Na rodziców duży wpływ musiała mieć wojna, byli młodzi wtedy, matka kilkunastoletnia, ojciec dwudziestoparoletni, zdobyli pewnie jakiś hart ducha. Potem wędrowali po Polsce razem, żeby wybrać miejsce, w którym założyli dom. To były rodziny pełne marzeń, inteligenckie, choć nie były złożone wyłącznie z inteligentów.

Pił pan toast za wolność 4 czerwca?

- Oczywiście, to jest rocznica jednego z najważniejszych wydarzeń historycznych, jakie pamiętam emocjonalnie. Urodziłem się w ostatnim roku wojny, potem przeżywałem na swój sposób różne wstrząsy. Pierwszym była śmierć Stalina, 1953 rok. Ojciec kończy przyjmowanie pacjentów, strzelają szampany, z sąsiadami nauczycielami przedwojennego gimnazjum śpiewają "Sto lat", a ja z kolegą płaczę rzewnymi łzami, ponieważ umarł Soso, przyjaciel dzieci. Syreny wyją, my płaczemy. Ojciec pyta, co się stało, ja mówię, dostaję w tyłek.

Potem październik 1956 roku, potem 1968 rok. PRL przeżywałem w Łodzi, w pejzażu niesprzyjającym radości. Strasznie znosiłem komunizm, przede wszystkim silne poczucie upokorzenia. Nie rozmawiałem z nikim na ten temat, ale wiedziałem, że za cenę tych metaforek, pseudonowoczesnych prądów w teatrze byliśmy na pasku komunizmu, każdego pierwszego sekretarza.

Nawet nie podejmuję rozmowy na ten temat z pokoleniem moich studentów, bo oni nie są w stanie zagrać atmosfery kolejki, w której chciało się zadźgać kobietę brzemienną, bo miała prawo kupić bez stania dwie wydzielone parówki. Kiedy to się skończyło, to jakby człowiekowi nagle odcięto worek kamieni, które go wciągały w muł.

Dlaczego coraz więcej ludzi zdaje do szkół teatralnych?

- Młody człowiek wybierający teatr nie może sobie zdawać sprawy z tego, dlaczego to robi. Może dla sławy, może dla pieniędzy, ale szybko dowiaduje się, że chodzi mu o coś innego. Podstawą psychologiczną jest potrzeba akceptacji. W teatrze dostaje się ją natychmiast. Jesteśmy coraz bardziej skrachowani, pognieceni. Rozpaczliwie potrzebujemy pogłaskania.

W 1962 roku zdawało ze mną około trzydziestu młodych ludzi. Teraz jest prawie tysiąc chętnych. Młodzi ludzie coraz bardziej potrzebują katharsis. Oni żyją w kulturze powtórek, przeróbek, a zatem skrótów. Od dzieciństwa, przez brak spokojnego obcowania z kulturą, zabijana jest w nich umiejętność autorefleksyjnego pobywania. Wiem, bo mam wnuczkę, która jest fantastyczną dziewczyną, Bogu ducha winną, że urodziła się teraz i musi mieć komputer. Trudniej ją nauczyć, jakie znaczenie mają książki, niż było z naszymi dziećmi. Kiedy miały sześć lat, czytaliśmy im "Pana Tadeusza" i Schulza. Myślałem, że nic nie rozumieją. Po latach pamiętają, że krowa została opisana jako worek wypełniony kośćmi. Ale wtedy język miał swój czas, frazę, po prostu pewien porządek, który jednak do niczego nie zmuszał.

Podobnie było w tekstach Schaeffera. On mi uświadomił, że granie polega na unikaniu grania. Wykonuję tylko jeden element, a potem przystępuję do następnego, do następnego. Oczywiście dzięki procesowi prób wiem, do czego każdy z tych elementów zmierza, ale kiedy je wykonuję, nie skupiam się na tym. W "Scenariuszu..." Schaeffera biegam, wykonując, jak on pisze, "Jęki górnicze zdechłe". No jak można sobie wyobrazić jęki górnicze zdechłe? Jeśli już górnik jęczy zdechle, to każdy inaczej, ale chodziło o rodzaj abstrakcyjnego paradoksalnego kombinowania. Tego mnie nauczono poza szkołą.

Lubi pan grać kobiety?

- Lubię i wiem, że umiem. Myślę, że rozumiem ich naturę. Kiedy gram kobietę, zaczynam od pastiszu. Wyolbrzymiam pewne cechy, a potem tonuję. Chyba że to jest Witkacy, który ma grubą kreskę charakterystyki postaci.

Jak pan buduje ten pastisz?

- Naśladuję. Krystiana Lupę na przykład. To nie jest prześmiewanie. Buduję sobie ramy charakteru, żeby szybciej zrozumieć cel. Kobiety są boskie.

Dlaczego?

- Bo są konglomeratami tajemnic. Nie do rozstrzygnięcia, chwała Bogu. Mężczyźni nie są tajemniczy. Może polega to na biologii. Mężczyzna daje i odchodzi. Kobieta bierze i to przetwarza w kombinacje nie do przewidzenia, staje się tyglem, w którym ciągle coś buzuje. Mężczyźni mają prosto ułożone swoje rebusy. A kobiety bez przerwy zmieniają hasła.

Fascynujące jest długie bycie razem mężczyzny i kobiety, ich wzajemne przyzwolenie na psychiczne rozstania i powroty, bo inaczej nie mogłoby to trwać. Widziałem niedawno siwiusieńką kobietę ze śladami dawnej piękności, mężczyznę siwiusieńkiego. Bardzo wolno szli, trzymając się za ręce. Chciałem podejść, przeprosić, spojrzeć w oczy. Być może zobaczyłbym coś, do czego jeszcze nie doszedłem, dowiedziałbym się, czy jest w tych oczach strach, czy spokój. Ale głowy mają pochylone ze starości. Za kilka lat pewnie się dowiem.

Jak się pan czuje jako emeryt?

- Więcej mi ujdzie. Bo stary, bo głupi. Do emerytury coś chciałem udowodnić, teraz nie muszę. Czuję taką swobodę wypowiadania się, lekkość bytu. Jak emeryt w opowiadaniu Schulza. Kiedy idę, wszystkie moje członki grają cudowną, swobodną, miękką melodię.

Jan Peszek (1944) wystąpił w kilkudziesięciu filmach, ale to teatr jest jego domeną. Na scenie od 1966 r., zagrał blisko 200 ról. Od 2003 r. w zespole krakowskiego Narodowego Starego Teatru. Jego manifestem artystycznym jest monodram według "Scenariusza..." Schaeffera, który zagrał ponad 1500 razy wciągu 30 lat.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji