Artykuły

Macie ze mną problem

- Jestem aktorem płci żeńskiej. To podgatunek aktora skazany na krótszy żywot. Ale przecież nie rwę włosów z głowy, tylko spokojnie czekam. A nuż któregoś dnia trafi do moich rąk scenariusz ciekawej historii kobiety dojrzałej? - mówi DANUTA STENKA, która zagrała 43 role w filmach, ale najlepsze - w teatrze.

Łukasz Maciejewski: Patrząc na twoje ryzykanckie role teatralne, zastanawiam się, dlaczego tak niewiele wymaga od ciebie polskie kino.

Danuta Stenka: Polskie kino wymaga niewiele przede wszystkim od siebie, ale akurat w tym wypadku w grę wchodzą także pieniądze. W teatrze można pozwolić sobie na jakieś totalne szaleństwo bez większych gwarancji, że ryzyko się opłaci - w kinie jest to zdecydowanie trudniejsze. Zbyt droga zabawka.

ŁM: Ale poza artystycznym ryzykiem, reżyserzy, z którymi ostatnio pracowałaś w teatrze, za każdym razem udowadniali, że charakterologicznie skomplikowana postać kobieca może być pierwszoplanowym bohaterem. W polskim kinie kobieta to najczęściej ozdobnik: matka, żona lub kochanka.

DS: Teatr ze swoimi propozycjami jest zdecydowanie łaskawszy dla kobiet, zwłaszcza dla kobiet dojrzałych. Odnoszę wrażenie, że dla teatru kobieta jest ciągle niezgłębioną tajemnicą - intrygująca, niejednoznaczna, inspirująca. Dla kina to najczęściej kłopotliwe zjawisko, które trudno zagospodarować z sensem.

Poza tym w teatrze sięga się po klasykę, którą doprawić można dniem dzisiejszym - efekt kolażu tego typu może dla wszystkich okazać się niespodzianką, ale tego (prawie) nie znajdziemy w polskim kinie. Chyba że kiedyś pojawi się u nas reżyser taki jak Stephen Daldry i zdecyduje na adaptację równie skomplikowanej narracyjnie powieści jak "Godziny" Michaela Cunninghama. Ale to chyba marzenie ściętej głowy.

ŁM: Zagrałaś właśnie w amerykańskim filmie o Irenie Sendler - "Dzieci Ireny Sendlerowej" w reżyserii Johna Kenta Harrisona [polska premiera: 18 września - przyp. red.], tymczasem dwa lata temu czytałem bardzo ciekawy filmowy scenariusz opowiadający o tej niezwykłej postaci, w którym miałaś grać główną rolę. Projekt jednak upadł. Znowu się spóźniliśmy.

DS: Oczywiście, z egoistycznego punktu widzenia, cieszę się, że zagrałam u Amerykanów, spotkałam się na planie z Anglikami, Kanadyjczykami, Łotyszami, Litwinami, łamałam sobie język angielskim, ale na usta cały czas ciśnie się pytanie: przecież to nasza historia, dlaczego muszą o niej opowiadać obcy?

ŁM: Ciągle nie powstały filmy o Karskim, Nowaku-Jeziorańskim, Tyrmandzie. Uważasz, że takie filmy są potrzebne?

DS: Tak, ale z pewnym zastrzeżeniem. Skoro mieliśmy tak nieprawdopodobne postaci wśród nas, to na pewno trzeba o nich opowiedzieć. W wielu wypadkach autentyczne biografie są ciekawsze od najbardziej fantastycznych pomysłów scenarzysty. Tyle że trzeba by tym biografiom sprostać. Nie upupić, nie upoczciwiać bohaterów, nie pokrywać politurą, nie zamieniać kochanek w zrzędliwe ciotki, a parcianych spódnic w suknie z tafty.

ŁM: Brakuje mi w polskim kinie biograficznym myślenia Gombrowiczem.

DS: Gombrowicz pisał w "Dziennikach": "Bywa, iż sobą zdumiewam siebie". To najlepsza recepta. Opowiadając o znakomitościach, warto byłoby jednak czymś zaskoczyć. To powinna być fascynująca opowieść, a nie czytanka, z której wynika, że wszystkie piękne, ale i niejednoznaczne postaci, były w gruncie rzeczy pozbawione zwykłych ludzkich cech, szlachetne i prawe do znudzenia.

ŁM: Słuchając tej wypowiedzi, natychmiast pomyślałem o twojej George Sand w "Chopinie. Pragnieniu miłości" Jerzego Antczaka.

DS: Aktor, na filmowym planie, musi uzbroić się w wiele emocji. Również w pokorę...

ŁM: W trudnych momentach wykłócasz się na planie, walczysz o swoje?

DS: Nie lubię się wykłócać, lubię twórczy spór. I wcale nie zależy mi na tym, żeby wyszło na moje. Często mówię; słuchajcie, nie zgadzam się, ale przekonajcie mnie, być może nie mam racji. Lecz bywa i tak, że reżyser traktuje mnie jak kawałek mięsa, który wypełni jego wyobrażenie o postaci.

ŁM: Jak znosisz takie sytuacje?

DS: Walczę, ale kiedy orientuję się, że jestem "niewidzialna", zazwyczaj odpuszczam i staram się, na ile pozwala sytuacja, z sensem i godnością dopłynąć do mety. Ale z reguły do tej wody, po raz kolejny, już nie wchodzę...

ŁM: A co czułaś, pracując w teatrze z Kleczewską nad "Fedrą"? Niewiele aktorek z twoją pozycją zdecydowałoby się na taką odwagę.

DS: To była jedna z najważniejszych przygód w moim zawodowym życiu. "Fedra" zbiera krańcowo różne oceny, po spektaklu przychodzą do nas ludzie ze łzami w oczach, a inni są oburzeni i zniesmaczeni. W tym wyjątkowym przypadku wszystkie opinie nie mają dla mnie tak wielkiego znaczenia jak zazwyczaj. Wiem, ile dowiedziałam się o sobie; wiem, jak wiele się we mnie zmieniło; wiem, ile dzięki tej pracy zyskałam na przyszłość. Dzisiaj nie wyobrażam sobie, że mogłoby zabraknąć tego ogniwa w moim zawodowym łańcuchu.

ŁM: Nawet kiedy mówisz o trudnych sprawach, jesteś uśmiechnięta, dowcipna i zdystansowana. Tymczasem kino przez wiele lat traktowało cię wyłącznie w kategoriach cierpiącej ikony.

DS: To prawda. Kiedy pojawiła się propozycja zagrania w filmie "Nigdy w życiu!", usłyszałam, że nie chcą zaprosić mnie nawet na zdjęcia próbne, bo nie nadaję się do tej roli - jestem zbyt dramatyczna. Uświadomiłam sobie wówczas, że oto właśnie siedzę w szufladzie z napisem "artystka głęboko dramatyczna". Ten film pojawił się w odpowiednim momencie, żeby z niej wyskoczyć.

ŁM: "Nigdy w życiu!", niezależnie od pierwszych, bardzo krytycznych ocen, dzisiaj - z perspektywy kolejnych pół romantycznych półproduktów - wydaje się filmem co najmniej udanym, a w twoim przypadku odkrył dla nas Stenkę-aktorkę o wyrazistym temperamencie komediowym.

DS: Film oberwał od krytyki, a mnie żałowano i radzono, żebym już, nomen omen, nigdy w życiu nie podejmowała, tak zgubnych dla mnie w skutkach, decyzji. Pisano, że szkoda mnie na podobne śmichy-chichy. Natomiast ja uważam, zwłaszcza teraz, po latach, że byt to bardzo ważny moment w moim życiu zawodowym.

ŁM: W "Idealnym facecie dla mojej dziewczyny" Tomasza Koneckiego i Andrzeja Saramonowicza znowu byłaś charakterystyczna.

DS: Ucieszyła mnie ta propozycja, ponieważ po pierwsze, jestem fanką poczucia humoru Saramonowicza, po drugie, mimo że moja rola w "Lejdis" była mikronowa, miałam w ręku scenariusz i mogłam się przekonać, do jakiego stopnia słowo w nim zapisane zostało zrealizowane. Myślę tu przede wszystkim o dialogach. Zazwyczaj dialogi powstają na planie, bo te, które zostały zapisane w scenariuszu, traktowane są jako punkt wyjścia. Tymczasem u Saramonowicza nie możesz, nie powinieneś zmieniać nic. Niezależnie od tego, czy ktoś akceptuje jego robotę, czy nie - Saramonowicz jest gościem, który nie tylko wie, co pisze, ale także -jak pisze. Z kolei Konecki zna dobrze efekt, który chce uzyskać. Powiedziałam mu któregoś dnia, kiedy nie byłam pewna, czy słusznie upiera się przy swoim: "Bierzesz mnie na sumienie, ale mam do ciebie całkowite zaufanie".

ŁM: Z jednej strony bliźniaczki - Teresa i Maria w "Idealnym facecie", z drugiej - drastyczna Fedra w Teatrze Narodowym i posągowa generałowa Róża w "Katyniu" Wajdy. Ciągle wyskakujesz z różnych szufladek, nie pozwalasz się zafiksować w żadnym gatunku, zamykać w jednym tylko profilu ról.

DS: Gdybym mogła wybierać, pewnie ciągle decydowałabym się na rozmaite gatunki, style, charaktery. Żeby poszerzać horyzonty. Niestety, jestem zależna od tego, co na mnie spada. Podejrzewam, że gdyby nie "Nigdy w życiu!", nie obsadzono by mnie w komedii, bez spektakli Warlikowskiego i Jarzyny nie szukałaby mnie Maja Kleczewska. W tej profesji chyba wszystko tak się ze sobą plecie. Zespół naczyń połączonych.

ŁM: Przed naszą rozmową przestudiowałem twoją filmografię. Jest imponująca - zagrałaś w 43 filmach i serialach, ale pozostaje przecież ogromny niedosyt, bo, moim zdaniem, najważniejszą rolę stworzyłaś na początku kariery. W telewizji, nie w kinie. Myślę, oczywiście, o Marii Jurewiczowej w "Bożej podszewce" Izabelli Cywińskiej z 1997 roku.

DS: Zgadzam się w całej rozciągłości. Jeżeli czasami jestem przymuszana przez dziennikarzy do zrobienia zawodowego rachunku sumienia, zawsze wychodzi na to, że -jeśli chodzi o robotę filmową - najważniejsza była "Boża podszewka". Pracę nad tym serialem wspominam jak fascynującą bajkę. Na planie "Bożej podszewki" wydarzył się cud prawdziwej, pięknej roboty. Pamiętam aktorów, którzy pojawiali się na planie tylko na jeden dzień i nie chcieli już wyjeżdżać. Wykreowany przez Cywińską świat wszedł w nasz krwiobieg. Coś zresztą z tamtej przygody zostało w nas do dzisiaj. Na przykład ja i Graboś (Andrzej Grabowski - przyp. ŁM) nadal jesteśmy małżeństwem. Nie ma spotkania, żebym nie usłyszała od niego tego charakterystycznego: "Maryniaaa"... Z pozostałą częścią "podszewkowej" brygady jest podobnie. Bardzo długo traktowałam ich wszystkich jak dzieci. To były moje córeczki i moi synkowie. Karolina Gruszka jest moją wnuczką. Romek Gancarczyk na zawsze już zostanie moim ukochanym pierworodnym. Poszło to nawet dalej - jego żona, Ania Radwan, mówi do mnie "teściowo" (śmiech). I nie chodzi tutaj o nasze role, tylko o ludzką bliskość, która rodzi się w sytuacjach wyjątkowych.

ŁM: Często odmawiasz propozycji filmowych?

DS: Rzadko. Bo rzadko się pojawiają. I będzie ich coraz mniej.

ŁM: Dlaczego tak uważasz?

DS: Obserwuję i wyciągam wnioski.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji