Artykuły

Wolny dwudziestoletni

Miesięcznik "Teatr" publikuje wypowiedzi historyków teatru i krytyków teatralnych, wskazujących jeden spektakl (sztukę teatralną, performans, akcję, zdarzenie), o którym można by dziś powiedzieć słowami Konrada z "Wyzwolenia": POLSKA WSPÓŁCZESNA.

W tym roku mija dwudziesta rocznica obrad Okrągłego Stołu - wydarzenia politycznego, które dało początek ustrojowej i gospodarczej transformacji w Polsce, a zarazem spektaklu medialnego, którego kształt odzwierciedlał ówczesne napięcia społeczne - i zwiastował przyszłe. W zbiorowej pamięci Polaków zapisał się między innymi obraz działaczy opozycji demokratycznej, którzy, stając przed kamerami reżimowej jeszcze telewizji, eksponowali przypięty do swetrów znaczek nielegalnej "Solidarności". Kilka lat później ten sam symbol stał się przedmiotem gwałtownego sporu toczonego przez nową elitę polityczną, a jego miejsce zajęły partyjne loga prezentowane w klapach drogich garniturów i na komercyjnych billboardach. Rzeczywistość spektaklu szybko ogarnęła całą sferę życia społecznego w Polsce i śmiało dziś możemy mówić o jej zmiennej estetyce, reżyserii, dramaturgii i stylu gry głównych aktorów. O scenariuszach realizowanych i odrzuconych, wątkach eksponowanych i ukrywanych, o politycznym mainstreamie i offie, scenie dużej i małej, o milczącej widowni i grze za kulisami. W tym wszystkim, ze zmiennym szczęściem, funkcjonował teatr właściwy, z trudnością kontynuując swoje dawne zaangażowania lub ostentacyjnie je odrzucając. Czy teatr ostatnich lat dwudziestu zdołał uchwycić charakter życia publicznego w wolnej Polsce? Czy stał się Jego wiarygodnym zwierciadłem? Czy uczciwie nazwał i przenikliwie zanalizował najważniejsze problemy współczesnych Polaków? Czy znalazł sposób na symboliczne odwzorowanie ich indywidualnej i zbiorowej świadomości? A może sama sytuacja teatru lat ostatnich jest symbolem dokonujących się w Polsce przemian?

Szukając odpowiedzi na te pytania, poprosiliśmy historyków teatru i krytyków teatralnych o wskazanie jednego spektaklu (sztuki teatralnej, performansu, akcji, zdarzenia), o którym można by dziś powiedzieć słowami Konrada z "Wyzwolenia": POLSKA WSPÓŁCZESNA.

Publikujemy sześć wypowiedzi - kolejne w następnych numerach.

Jacek Kopciński

Życie pośród cytatów

LECH SOKÓŁ

Widowisko "Polski współczesnej" dane nam dwadzieścia i więcej lat temu rozgrywało się na ulicy i w mieszkaniach prywatnych, w czasie strajków i manifestacji, w emocjach i świadomości uczestników i świadków, w teatrze życia społecznego. Teatr w sensie ścisłym nie zdołał mu sprostać. Może nawet nie próbował. A temat "Polska współczesna A.D. 1989" jest porywający: Wielkość i Upadek. Stała się rzecz niezwykła: odzyskaliśmy wolność, stajemy się normalnym, szybko się modernizującym krajem europejskim, ale gdzie podziała się nasza radość i duma? Już Okrągły Stół kończył epokę Wielkości, a zaczynał epokę "potępieńczych swarów", która dzisiaj dramatycznie się potęguje. Debata polityczna opiera się na skrajnym wykluczaniu poglądu przeciwnego z pożałowania godną zawziętością i pogardą dla oponenta, czyli wroga. Już Witkacy pisał w "Niemytych duszach" (piękny tytuł, jakby skrojony na tę okazję), że stosunek Poiaka do Polaka cechuje bezgraniczna pogarda.

Wielkiemu tematowi nie sprostała także literatura współczesna, może jedynie poezja Herberta i Miłosza, dawniejsza niż wydarzenia roku 1989. Towarzyszył mi Pan Cogito, w lekturze albo w znakomitej interpretacji Zbigniewa Zapasiewicza, niekiedy w obecności Poety. To były spotkania, których zapomnieć się nie da. Wiodłem życie pośród cytatów z Biblii, Mickiewicza, Norwida, Wyspiańskiego, Witkacego, wmniejszym stopniu z Gombrowicza, rozmaitych klasyków polskich i obcych. Myślę, że jest w tym coś niepokojącego, na co warto zwrócić uwagę: literatura i teatr pomijają wielki temat, pojawiło się zamiłowanie do błahości i mialkości - często wysoko cenionych przez czytelników, widzów i krytykę - które uniemożliwia nawet samą myśl o jego podjęciu. Kiedy Polacy "wrócili do dawnych wad", tym, którzy nie godzą się na to, pozostały gorzkie słowa Norwida o Polaku, który jest w Polaku olbrzymem i o człowieku, który w Polaku jest karłem, bolesny wiersz Miłosza z roku 1945 zatytułowany "Naród" i niewiele ponadto. Gdyby ktoś spośród pisarzy czy ludzi teatru zwrócił się dzisiaj do Muzy z wezwaniem: "chcę Naród przedstawić", a nie widzę, by ktoś w teatrze reflektował na takie zajęcie (może Klata?), zgrzeszy przeciwko poprawności politycznej i ryzykuje, że zostanie sklasyfikowany, a następnie napiętnowany. Z terminu naukowego słowo "naród" stało się wyznaniem politycznym. Termin "społeczeństwo" - jedyny dobrze widziany - juz dawno pożarł "naród". Z terminem "Polska" także należy obchodzić się ostrożnie. Politycy natomiast chętnie: "biorą imię Polski nadaremno". Możemy się na to i owo ostrożnie zżymać, gdyż żyjemy w społeczeństwie demokratycznym, ale możemy łatwo otrzymać pozew sądowy. Egzekucja odbędzie się legę artis.

Epoka Wielkości jest jeszcze niby bardzo żywa w naszej pamięci, ale co się z nią teraz stało: Młodzież nie chce już o niej słyszeć. "Czegóż to o tym pisać nie chcecie, panowie?" Wolicie polskie i europejskie wiersze o sadzeniu grochu? Nie o wielkość juz idzie, a nawet nie o rzetelną małość. Kiedy myślę o nie podjętych przez ludzi teatru, pisarzy, historyków tematach, o dzisiejszym społeczeństwie, jego kulturze i naszych polskich mdłych czasach, przychodzi mi na myśl jeszcze jeden cytat, tym razem z Kierkegaarda: "Niech inni mówią, że czasy są złe; ja się skarżę, że są żałosne, gdyż nie ma w nich namiętności. Myśli ludzkie są cienkie i nietrwałe jak koronki, a oni sami żałosni jak koronczarki. Myśli ich serc są zbyt miałkie, by miały być grzeszne. Robak może by uwazal, ze takie myśli są grzeszne, ale nie człowiek, stworzony na obraz i podobieństwo Boga. Ich zabawy są nudne i jałowe, ich namiętności senne [...]; myślą, że chociaż Bóg prowadzi solidne księgi rachunków, można go lekko oszukać. [..] Dlatego dusza moja wraca zawsze do Starego Testamentu i do Szekspira, tu się dopiero czuje, że prawdziwi ludzie tam przemawiają; tam się nienawidzi, tam kocha, morduje się wrogów, przeklina potomstwo do ostatniego pokolenia, tam się grzeszy".

Pomijamy naszą wielkość, naszą małość i nasz niewiarygodny sukces. Teatr nie daje mi wielu szans: pozostaje wciąż życie pośród cytatów.

Różewicz do parlamentu

ZBIGNIEW MAJCHROWSKI

Muszę zacząć od polemicznej uwagi. Nie uważam, aby obrady Okrągłego Stołu zasługiwały na miano "wydarzenia, które dało początek ustrojowej i gospodarczej transformacji w Polsce". Prawdziwym początkiem odrodzenia Polski był oczywiście Sierpień '80, czyli strajk gdańskich stoczniowców przekształcony przez Lecha Wałęsę w pokojowe powstanie narodowe (czy nie pora zacząć wreszcie tak nazywać ten zryw patriotyczny?). Rozmowy komisji rządowej Jagielskicgo z Międzyzakładowym Komitetem Strajkowym w Stoczni Gdańskiej nie były spektaklem medialnym (reżimowe radio i telewizja początkowo w ogóle nie informowały, co dzieje się w Gdańsku), lecz najprawdziwszym agonem. W tych dniach jako jedyne media służyły powielacze i domowe magnetofony kasetowe. Gdańszczanie przemierzali codziennie na piechotę dziesiątki kilometrów, aby przekazywać rodzinom ulotki i kasety z nagraniami spod stoczni. Drugim aktem odrodzenia Polski - po zamachu generała Jaruzelskiego na obywatelski ruch "Solidarności", a tym samym już ostatecznym skompromitowaniu partii komunistycznej - stały się wybory 4 czerwca 1989 roku. Tego dnia prawdziwie powstali Polacy! Wspaniały, przekraczający oczekiwania wynik aktu wyborczego unieważnił kompromisy Okrągłego Stołu, który pomyślany został jako propagandowy "spektakl medialny", wyreżyserowany przez partyjno-rządową ekipę w celu zachowania władzy. Niestety, nazajutrz po tym największym w historii Polski akcie patriotycznego zjednoczenia naród zamiast słów uznania usłyszał z ust Autorytetu opozycji demokratycznej złowieszczą zapowiedź: pacta sunt sewandal No i nie trzeba było długo czekać na kompromisowy pakt: wasz prezydent, nasz premier. A to znaczyło: pierwszym prezydentem solidarnościowego państwa ma zostać generał stanu wojennego... W zbiorowej pamięci Polaków zapisał się ten przekaz jako trauma wyborcza: nie warto głosować, skoro i tak o wszystkim decyduje układ, a nie urna. Frekwencyjne skutki tego głębokiego urazu można zaobserwować przy okazji każdych kolejnych polskich głosowań. Sądzę, że 4 czerwca 1989 roku winny być skierowane do nas inne słowa, najlepiej te, które widnieją na fasadzie poznańskiego Teatru Polskiego: "Naród sobie". "Naród sobie wybrał parlament i należy to uszanować" - tak właśnie należało wówczas powiedzieć.

A w odpowiedzi na pytanie zasadnicze ankiety ("czy teatr stał się wiarygodnym zwierciadłem naszego życia społecznego?") narzuca się mi oczywiście "Kartoteka rozrzucona", pierwsza i wciąż nieprześcigniona diagnoza naszej nowej stabilizacji. Niestety, nadal aktualna. Wręcz przydałoby się, aby na przykład Instytut Teatralny im. Zbigniewa Raszewskiego w porozumieniu z Marszałkami Sejmu i Senatu zaaranżował czytanie sztuki Tadeusza Różewicza w polskim parlamencie. Może Michał Zadara dałby się skłonić?

Nie ma wielkiej syntezy

WOJCIECH MAJCHEREK

Bardzo bym chciał wykonać zadanie postawione przez redakcję "Teatru", ale nie potrafię. Śmiem twierdzić, niczym upiorny uczeń mądrala, że lekcja domowa jest nie do wykonania. W ostatnim dwudziestoleciu nie było takiego spektaklu, który spełniłby pragnienie Konrada. Obawiam się, co więcej, że takiego przedstawienia być nic mogło. Redakcja przyjęła błędne, moim zdaniem, założenie, że teatr III Rzeczypospolitej podtrzymuje romantyczny paradygmat sztuki, która "naród przedstawia". A w związku z tym "wiarygodnie odzwierciedla", "uczciwie nazywa", "przenikliwie prześwietla" narodową świadomość, problemy i przemiany. I należy tylko znaleźć widowisko, które czyniło to na miarę "Wyzwolenia" Wyspiańskiego. Jakby takie dzieło było, to by nie trzeba rozpisywać w jego poszukiwaniu ankiety. Wszyscy by od razu wiedzieli, o co chodzi.

Problem leży jednak w tym, że teatr po 1989 roku nie stawiał sobie tak ambitnych zadań. Zabrakło artystów natchnionych duchem społecznego posłannictwa. A jeśli nawet pojawili się i robią "straśnie" zaangażowane miny, to efekty ich scenicznych działań z pewnością nie przejdą próby czasu. Zabrakło chyba też publiczności, która wobec teatru miałaby najwyższe oczekiwania. Wyspiański naród miał na widowni krakowskiego teatru. Czy dzisiejsza publiczność teatralna jest narodem? I gdzie ta publiczność jest narodem? W Rozmaitościach czy w Polonii? Można odnieść wrażenie, że dzisiejsza publiczność jest zbiorowiskiem jednostek, które w niewielkim stopniu tworzą wspólnotę złączoną doświadczeniem i ideałami. To też jest pewnie efekt przemian 1989 roku. Niektórzy powiedzą: pozytywnych przemian. Teatr oczywiście problemy jednostek jest w stanie przedstawić, nawet dotyka bolączek wybranych grup zawodowych, na przykład pracowników agencji reklamowych. Teatr mierzy się także z kwestiami tożsamości płciowej, czasami pochyla się nad losem tzw. wykluczonych, czasami poszukuje Boga. Czasem bełkocze, mówi sam do siebie, albo nie mówi niczego istotnego. Niewątpliwie próbuje oddać tzw. ducha swoich czasów w jakimś cząstkowym wymiarze. I tu oczywiście można podać dziesiątki przedstawień, które, niejednokrotnie w niebanalnej formie, obrazują przemiany ostatniego dwudziestolecia. Tej wielkiej syntezy, do której tęskni krytyka, jednak nie ma. Takiej syntezy zresztą ani nie dorobiła się literatura, ani nie doczekał się film.

I jeszcze wtręt osobisty. Tak się składa, że dwudziestolecie nowej Polski, które właśnie świętujemy, pokrywa się z moją własną pracąna niwie teatralnej. Nie czuję potrzeby generalnych podsumowań, ale doświadczeń mam na tyle dużo, że jedno wiem już na pewno: wybitnego dzieła sztuki nie da się zrobić z postulatów krytyki. Przez te dwadzieścia lat sam od czasu do czasu coś teatrowi postulowałem. Róbcie to albo tamto, tak a nie tak - mądrzyłem się. A na dwudziestolecie teatru III Rzeczypospolitej mogę złożyć deklarację: nie mam już żadnych postulatów. Bo wiem, że wspaniały teatr rodzi się w sposób absolutnie nieprzewidziany, w wyniku splotu przeróżnych okoliczności. Kto wie - może gdzieś jakiś Konrad właśnie wchodzi "sam na pustą scenę"?

Komediante, tragediante

TADEUSZ NYCZEK

No dobrze, ten hasłowy cytat z "Wyzwolenia" jest smakowity i inspirujący. A gdyby tak pociągnąć go kroczek dalej?

KONRAD

Muzo, chcę naród przedstawić.

MUZA

A, to musi odbywać się tak, by naród mógł się bawić

To ważne, bo choć ironia Muzy jest oczywista, przecież w tym żądaniu zabawy kryje się coś więcej. Sarkazm? Delikatne szyderstwo? A może zwyczajnie technicznie - propozycja użycia tonacji buffo, w której Polacy mogliby się przejrzeć nie gorzej niż w tragedii? Tragediante, komediante... to się przecież u Wyspiańskiego przelewa, przetacza, przemienia.

I wtedy natychmiast przychodzi mi na myśl spektakl wspaniale szyderczy, śmieszny do rozpuku, ale w tej śmieszności straszny i miejscami nawet gorzko rozpaczliwy. Była w nim groteska i zwykła komedia, także precyzyjna analiza socjalna i refleksja nad kondycją mentalną obywatela Polaka. Oraz nowatorstwo sceniczne, które tak sobie Wyspiański ukochał i którego "Wyzwolenie" jest najdoskonalszym świadectwem. Spektakl, w którym polskość, ten

największy ból Stanisława W., objawiła się w całej barwnej i szalonej krasie swoich manii i mitów, w samozachwycie i samobiczowaniu, kompletnym zaściankowym głupstwie i narodowej megalomanii, obyczajowym nieumiarkowaniu, rozpasaniu nawet, a wszystko w połączeniu z religijnym fanatyzmem ubranym w niedzielne dzwonki i pyszałkowatość kleru. Spektakl zanurzony w głębokiej historii polskiego sarmatyzmu (historia, pamiętajmy, była szczególną pasją Wyspiańskiego) - a przecież jego tak zwaną aktualność czuło się każdym nerwem, w każdym słowie i geście. Gdzie wszystkie postaci były jak wyjęte z narodowej szopki, a ich teatralny lot przez stulecia przynosił z sobą tumult sejmów szlacheckich, złowrogi gwar Salonu Warszawskiego z "Dziadów", wesoły kretynizm bohaterów "Zemsty", cynizm dialogów Karmazyna z Hołyszem z "Wyzwolenia".

Zapewne wiecie już doskonale, oczym tu mowa. Ale tym, którzy może spóźnili się na ten spektakl, bo premierę miał niedługo po wyzwoleniu, w roku 1990, acz grany był z wielkim powodzeniem długie lata, przypomnę: to "Opis obyczajów" wg Kitowicza w reżyserii Mikołaja Grabowskiego. A ponieważ jego bohaterami byli aktorzy, którzy wzięli na swoje prywatne barki reprezentowanie nas wszystkich, należy im się tu lista historycznej obecności: Iwona Bielska, Urszula Popiel, Anna Tomaszewska, Andrzej i Mikołaj Grabowscy, Jan Frycz, Jerzy Goliński.

Gombrowicz i strajk

ŁUKASZ DREWNIAK

Znam tylko jeden spektakl, który odpowiada twierdząco na wszystkie pytania ankiety "Teatru". Już sam fakt, że przychodzi mi do głowy wyłącznie ten tytuł, jest znamienny. Dlatego kiedy tylko mogę, upominam się o należną mu chwałę.

Chodzi o "Kto tu wpuścił dziennikarzy?" Mikołaja Grabowskiego, spektakl Teatru Telewizji z września 1991 roku, przygotowany przez reżysera w najbardziej twórczym i bezkompromisowym okresie jego działalności: cztery lata po "Scenariuszu dla trzech aktorów" i rok po "Opisie obyczajów". Oglądany dzisiaj, nie zestarzał się ani trochę. Ciągle jest niewygodny w tezach, eksperymentalny w formie, zaskakuje przyjętą optyką patrzenia na polską historię. "Kto tu wpuścił..." to teatralizacja reporterskiej książki Marka Millera, zbioru rozmów z dziennikarzami, którzy relacjonowali strajk w Stoczni Gdańskiej w pamiętnym roku 1980. Grabowski wydobył z niej prześmiewczo-trywialną opowieść o narodzinach mitu.

Ledwie jedenaście lat po tamtych wydarzeniach zastanawiał się, czy Sierpień nie jest aby kolejnym polskim złudzeniem o wspólnej sprawie i wspólnym zwycięstwie. Grabowski nie patrzył na Sierpień oczami jego twórców i głównych aktorów, uciekł nawet od perspektywy tak zwanego statystycznego Polaka. Reżyser chciał pokazać ludzi, którzy, zdumieni tym, co się dzieje wokół nich, próbują nie tyle pojąć Historię, co desperacko wziąć w niej udział. Nie potrafią jednak nadać swoim gestom wielkości, nie pomagają, a przeszkadzają robotniczej rewolucji. Są jej karykaturą. Grabowski uchwycił proces budowania narodowej i osobistej legendy z tego, co jest zawsze pod ręką: z ludzkich małości, śmieszności i głupoty.

Reakcja reżimowych reporterów, którzy przyjechali relacjonować zwykły strajk, a trafili na rewolucję, nabrała w interpretacji Grabowskiego cech kolejnego spotkania inteligenta z ludem, mędrka z chamem. Każdy twierdził, że był pierwszy, że od początku miał przeczucie, że ten strajk jest inny, przełomowy, cudowny.

Na początku spektaklu zmontowano paradokumentalne migawki kręcone w plenerze i naturalnych wnętrzach: aktorzy-dziennikarze opowiadali Grabowskiemu, grającemu reportera rekonstruującego tamte wypadki, o tym, jak znaleźli się w Stoczni, kto ich wysłał. Potem przenosimy się do zbudowanej w studiu repliki słynnej bramy Stoczni. Poza nią jest tylko pusta przestrzeń. Świat zostanie zbudowany z tłumu, z kłębowiska ciał bohaterów. Nieco zaskoczeni protagoniści wchodzą w tę rzeczywistość jak w cudze, a nie własne wspomnienie. Są zmuszeni do rekonstruowania swoich słów i reakcji z tamtego czasu, budowania w pustce siebie i rzeczywistości, w której byli.

Grabowski ich sprawdza, obserwuje, prowokuje. Już nie jest reporterem, odgrywa rolę strajkującego robotnika z biało-czerwoną opaską albo kolegi-dziennikarza. Reżyser zachowuje się wewnątrz swojego spektaklu tak, jakby to sam Gombrowicz przyjechał opisać strajk. Wyobrażacie to sobie? Nie? Grabowski sobie wyobraził. Przekrzywił głowę i popatrzył na dobrze znane, obrosłe mitem zdarzenie pod innym niż wszyscy kątem. Ze zbiorowego zbudował to, co indywidualne. Czuć z każdego kadru, ze to wypowiedź osobista, nie podpięta pod żadną polityczną opcję i żadną ideologię. Dła reżysera "Trans-Atlantyku" nasza normalność rodziła się zawsze z naszej śmieszności.

Grabowski pokazał, do czego Sierpień był Polakom potrzebny i jednocześnie przewidział, ze prawdy o nim juz nigdy nie będzie. Bo dla reżysera Polacy to taki naród, który stwarza sobie wielkie nieprawdziwe mity, nawet wtedy, kiedy posiada na wyciągniecie ręki najprawdziwszą prawdę i chwalebną wielkość. Zawsze chcemy być lepsi, piękniejsi, bardziej epokowi niż w rzeczywistości. Dla przywrócenia koniecznej równowagi Grabowski burzył więc mit, ale ocalał ludzi. Raz był jadowicie drwiący, innym razem ciepły i dobroduszny.

W 1991 roku "Kto tu wpuścił dziennikarzy?" miało wręcz obrazoburczy charakter. Sprawy były świeże, euforia zwycięstwa z 1989 roku nadal trwała. Pamiętaliśmy Sierpień inaczej. Bardzo szybko przedstawienie okazało się dziełem proroczym. Ze Stocznią, z naszym pamiętaniem o Stoczni stało się to, co się stało. Teraz lepiej rozumiem, czemu wtedy, zaraz po premierze, wielu widzów odrzuciło wizję Grabowskiego. I czemu dziś tak rzadko wracamy do tego przedstawienia, które powinno być emitowane co roku w rocznicę Porozumień Sierpniowych. A nie jest. Obawiam się, że nie funkcjonuje w świadomości ani krytyki, ani widzów, ani twórców teatralnych. Szkoda. Jest w tym spektaklu więcej prawdy o Polakach niz we wszystkich innych realizacjach z ostatniego dwudziestolecia.

Nigdy potem Mikołaj Grabowski nie był już tak odważny i nigdy polski teatr nie powiedział nic mocniej i celniej o najnowszej historii. Co było dalej? A raczej czego nie było? Mikołaj Grabowski nie zrobił nigdy przedstawienia o 4 czerwca i na pewno też nigdy nie zrobi spektaklu o obchodach dwudziestej rocznicy "wolności". "Kto tu wpuścił..." nie stało się nigdy początkiem cyklu spektakli o Polsce. Bo "...córka Fizdejki" Klaty jest juz zupełnie z innej parafii...

Modernizowana Słowiańszczyzna

RAFAŁ WĘGRZYNIAK

Gustaw Herling-Grudziński komentując w "Dzienniku pisanym nocą" życie politycznej III RP od roku 1990, parokrotnie konstatował, ze kierują nim postacie jakby z kart powieści Witkacego "Nienasycenie". Zwłaszcza Lech Wałęsa przypominał mu Erazma Kocmoluchowicza stojącego na czele Syndykatu Narodowego Zbawienia. Skądinąd Wałęsa jako wcielenie protagonisty "Jana Macieja Karola Wścieklicy" pojawił się na polskich scenach już w trakcie pierwszych wyborów prezydenckich.

Nieprzypadkowo więc spektaklem, który najcelniej odzwierciedlał antynomie Polski czasu transformacji - przynajmniej z mojej perspektywy - była oparta na "Janulce" Witkacego "...córka Fizdejki" [na zdjęciu] Jana Klaty, powstała w teatrze wałbrzyskim w grudniu 2004 roku. Przedstawienie toczyło się w realiach Wałbrzycha, który znalazł się w ekonomicznej zapaści po zamknięciu kopalń. Ale sprawujący władzę Eugeniusz Pafnucy Fizdejko stawał się niekiedy prezydentem całej Polski. Z powodu wąsów i odwołań do ruchu "Solidarność" miał rysy Wałęsy. Natomiast z racji celebrowania akcesji Polski do Unii Europejskiej był również Aleksandrem Kwaśniewskim.

Klata z całą ostrością ukazał kryzys narodowej tożsamości. Wprawdzie w spek-

taklu była wspominana i odgrywana przez Fizdejkę - na tle "Bitwy pod Grunwaldem" Jana Matejki i przy akompaniamencie muzyki Fryderyka Chopina - wielowiekowa tradycja wschodnioeuropejskiego mocarstwa, zwycięskie wojny i desperackie zrywy po utracie niepodległości aż do rewolty sierpniowej. Jednak nieustannie ujawniał się kompleks niższości wobec Zachodu, zawstydzenie rodzimym ubóstwem i zacofaniem cywilizacyjnym. Hymn "Jeszcze Polska nie zginęła" - śpiewany przez Edytę Górniak na prośbę Kwaśniewskiego - był więc ledwo słyszalny.

Ambiwalentne emocje wywoływało też uroczyste włączenie Polski do Unii Europejskiej przy dźwiękach piosenki agitacyjnej kolportowanej przez "Wyborczą" przed referendum "Jestem na tak" oraz granej przez Janulkę na flecie muzyki Ludwiga van Beethovena do "Ody do radości" Friedricha Schillera. Następowało potwierdzenie przynależności Polski do Europy i zapewnienie jej przyspieszonego rozwoju ekonomicznego. Lecz w istocie dokonywało się kolonizowanie postkomunistycznej Polski przez zachodnioeuropejskie - szczególnie niemieckie - koncerny traktujące ją jako rynek zbytu i rezerwuar taniej siły roboczej. Ponieważ Klata pozostawił w modernizowanym dramacie Witkacego wzmianki o podboju Litwy i Białorusi przez zakon Neo-Krzyżaków, akcesja stawała się groteskowym powtórzeniem chrystianizacji wschodnich pogan przez zachodnich misjonarzy, której ślady w literackich fantazmatach analizowała Maria Janion w wydanej w 2006 roku "Niesamowitej Słowiańszczyźnie". Przypomnieniem zaś wykorzystywania niewolniczej pracy Polaków przez Niemców w czasie wojny były dwa Potwory w obozowych pasiakach.

Ubocznym skutkiem neoliberalnej modernizacji stawało się wykluczenie milionów Polaków pozbawionych pracy po zlikwidowaniu nierentownych zakładów, skazanie ich na wegetację panasów zadowalających się namiastkami konsumpcji w rodzaju ziemniaczanych chrupek. Tę kategorię Polaków uosabiała grupa Bojarów grana przez bezrobotnych wałbrzyszan noszących używaną odzież i ściskających w dłoniach plastikowe torby ze znakami sieci supermarketów, komenderowanych zaś przez unijnych komisarzy.

Kontakty aroganckich reprezentantów Zachodu z tubylcami, zwłaszcza związek Gottfrieda von und zu Berchtoldingena z Janulką Fizdejkówną, doprowadzały do załamania się przedsięwzięcia. Pod wpływem gazów depresyjnych rozpuszczanych przez Der Zipfela wszystkich ogarniało poczucie niemocy i zwątpienie w powodzenie misji. Gottfried odtrącony przez Janulkę popełniał samobójstwo. W epilogu, w scenerii nowoczesnego portu lotniczego, który mógłby powstać w Wałbrzychu, pariasi w pasiakach i reprezentanci władzy ściskali się, a Janulka jednemu z Potworów wyznawała miłość. Paradoksalnie Klata zamknął swój gorzki i sceptyczny wobec panującego w momencie akcesji entuzjazmu spektakl utopijnym obrazem spełnienia idei zarówno rodzimej Solidarności, jak i braterstwa narodów Europy.

A wydaje mi się znamienne, że bodaj najbardziej niepoprawne politycznie przedstawienie mijającego dwudziestolecia stworzył na prowincjonalnej scenie początkujący reżyser mający status outsidera.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji