Aby światło nie było ciemnością
Pisząc tę recenzję staram się oderwać od elementów sensacji. Nie myśleć o tym że to prapremiera światowa i że "na 55 Exhibition Road". Nie miejsce tu na ekshibicjonizm. Wyszedłem z tej premiery zamyślony i zaszokowany. Wiem że zanim zabrałem się do pisania, powinienem był zobaczyć ten dramat jeszcze raz. Ale czasu nie starczyło. Na nic nie starcza nam dziś czasu; na patrzenie; czytanie, słuchanie innych ludzi. Może dlatego tak mocno czuję powolny rytm prozy Sołżenicyna, z jej niemodnymi opisami, ważnością szczegółów i pustymi przestrzeniami, które można wypełnić własną myślą. Cervantes też się nie spieszył, a dał nam taką opowieść że tylko cham może się śmiać z klęsk Don Kichota.
"Świeca na wietrze" na pewno nie jest "dobrą" sztuką. Można by jej wytknąć wiele błędów i niedoskonałości. Pamiętam, jak mniej więcej to samo pisano o wielkiej powieści Borysa Pasternaka "Doktor Żiwago". Byli tacy, różowi od środka, piękno duchowie, którzy tłumaczyli nam wtedy że nagroda Nobla dla Pasternaka, to był akt polityczny, a nie uznanie rangi pisarza. Że laureat powinien był się ograniczyć do tłumaczeń z Szekspira. Oczywiście, to byłoby znacznie wygodniejsze dla władzy sowieckiej i jej zagranicznych aliantów.
Sztuka Aleksandra Sołżenicyna - wystawiona pierwszy raz na całym wielkim świecie przez polski emigracyjny teatr ZASP - ma swoje "dziury" i dłużyzny. Za dużo w niej osób, przynajmniej jak na małą scenę w Ognisku Polskim. Wydawało mi się chwilami że niektóre postacie szukają autora, niczym u Pirandella. I że nie mogą go znaleźć. Są - też momenty żenująco melodramatyczne, jak śmierć Craiga przy dźwiękach "Zimowej podróży". Cały koncept nie jest sensu stricto oryginalny. Można się w nim dopatrzeć wpływów Giraudoux i podobieństw do Durenmatta, chociaż Sołżenicyn nie mógł znać "Fizyków" kiedy zapalał swoją "Świecę ". Ale to wszystko nie jest takie ważne.
Ważne jest to że w tej sztuce jest cały Aleksander Sołżenicyn - jego myśli, które odnajdujemy w jego powieściach. Jest w nim i Iwan Denisowicz, i człowiek chory na raka, i mieszkaniec jednej z przeludnionych wysp archipelagu Gułag. Jest całe rozdarcie wewnętrzne, rozpacz i nadzieja człowieka umiejącego zobaczyć bezmiar otaczającej go zbrodni i nieszczęścia.. Mało jest tak bezlitosnych porachunków z ciemnością udającą światło. Jeżeli marksista potrafi zrozumieć ten dramat, to albo musi uznać Sołżenicyna za swego największego wroga albo porzucić zakłamaną ideologię.
Są w tej sztuce akcenty sprawy rodzinnej: trzecia żona sławnego muzykologa, romansująca z wybijającym się uczonym, zagubiona, przerażona życiem córka, kuzyn wracający po latach gdzieś "z północy". Niech nas nie mylą międzynarodowe imiona tych ludzi. Tu nie ma żadnego internacjonalizmu problemów. To jest Rosja, albo w każdym razie orbita Moskwy. Wielka literatura, zanim stanie się czymś uniwersalnym, wyrasta na wierzeniach, żartach i tragediach jednego narodu. Tylko cyrk bywa międzynarodowy. Żałuję że nie znam na tyle języka rosyjskiego, by móc w pełni ocenić "Świecę na wietrze" w jej tekście oryginalnym. Bo przekład polski mi się nie podobał. Zgrzyta chwilami nieprzyjemnie. Nie można np. mówić "tylko nie zróbcie szkody" tam gdzie powinno być "krzywdy". Osobiście znam tylko jednego człowieka, który mógł i powinien był tę sztukę tłumaczyć z rosyjskiego na polski; tego który napisał:
Wilki, wyście teraz bestie uświęcone,
namaszczone konstelacyj pożogą:
pędźcie czarta -
niech nie wraca z otchłani.
A jeśli ten szyfr nie dość klarowny, to mogę dać inny:
Szorstkość twych dłoni pochwalam,
ojczysta mowo!
W tym cały ambaras - trzeba nade wszystko umieć pięknie pisać w języku na który się rzecz przekłada.
Czy mam wymieniać po kolei wszystkie nazwiska z programu świetnego przedstawienia? Niech ci, których nazwisk nie wypiszę, nie mają mi tego za złe. I tak będą mogli wpisać do swoich życiorysów to że grali w prapremierze światowej sztuki Sołżenicyna. Dla każdego jest oczywiste że dwie są osoby tego dramatu, które jak wrażliwe i silne sprężyny poruszają cały skomplikowany mechanizm. Jedną z nich jest Viola Hola grająca przerażoną życiem i ludźmi młodą kobietę; drugą - Marian Gamski, którego widziałem tu pierwszy raz, w roli "księcia niezłomnego" naszej wiary w człowieka; wiary pokornej, pozbawionej brutalności i złudzeń. Obydwie te postacie zagrane są z wewnętrznym ogniem i z wielką delikatnością. Myślę że taka interpretacja podobałaby się Aleksandrowi Isajewiczowi.
Nie chcę nikogo urazić, ale wszystkie inne role w "Świecy na wietrze" są dalszoplanowe. W pamięci pozostaje Roman Ratschka, jedna z najsilniejszych indywidualności aktorskich polskiego wolnego teatru. Momentu zaskoczenia i satysfakcji dostarczył Michał Kiersnowski. Postać wyzwolonego pacjenta doświadczeń naukowych - i naturalnie też byłego łagiernika, skoro jesteśmy w sowieckiej stratosferze - jest zagadką, niedopowiedzeniem. Kiersnowski to dobrze wyczuł. W roli generała służby bezpieczeństwa zapewniającego budżet Instytutowi Cybernetyki - Zbigniew Youriewski potwierdził swoje możliwości w rolach charakterystycznych. Bardzo po męsku, w sposób opanowany gra swoją partię karierowicza w sferze nauki - Robert Oleksowicz. W roli jego asystentki Rula Łubieńska wyglądała bardzo ładnie. Jan Murzynowski, jako lekarz oportunista, ma rolę niewielką ale symboliczną: jest niejako detonatorem złych mocy. Za mało wiem o cybernetyce, by orzekać czy możliwe są takie jej związki z biologią i psychiatrią jakie dostrzega, czy imaginuje sobie Sołżenicyn. Ale to chyba nie ma wielkiego znaczenia. Nawet jeśli cała rzecz jest, formalnie rzecz biorąc, produktem czystej fantazji, to jest w niej złowrogi realizm. I wszyscy dziś o tym wiemy.
Reszta jest inscenizacją. Scenograf-rzeźbiarz Jerzy Stocki stworzył scenerię halucynacyjną. Bez żadnej przesady mogę napisać że to jest wizja kosmiczna. Zarówno w sensie perspektywy generalnej, jak mikrokosmosu indywidualnej duszy każdego z nas. Nie jestem grafikiem, ani malarzem, ani krytykiem sztuk plastycznych. Ale atmosfera, którą stworzył Stocki była dla mnie jednym z najważniejszych elementów tego, bądź co bądź wyjątkowego przedstawienia. Na czym polegał mesmeryzm - nie wiem. Może specjalną rolę grała w tym postać św. Sebastiana zakneblowanego moskiewską "Prawdą". Moi przyjaciele ginęli tak w Warszawie, zakneblowani hitlerowskim gipsem. Tego się nie zapomina.
Muszę jednak zgłosić jedną pretensję. Ostatnia scena jest niejasna - dosłownie. W momencie powrotu dziewczyny scena powinna się na sekundę rozświetlić; płomyk świecy musi być przez chwilę silniejszy. Uczmy się powrotów Elizy od starego cynika, Bernarda Shaw.
Jest w tym wszystkim jeden człowiek, bez którego cała rzecz by się nie odbyła. Po Aleksandrze Sołżenicynie, drugą osobą w tym wydarzeniu artystycznym - i nie tylko artystycznym - jest Leopold Kielanowski. Nie tylko dlatego że zrealizował premierę światową "Świecy na wietrze". Przede wszystkim dlatego że przez dwadzieścia kilka lat utrzymał Polski Niepodległy Teatr na emigracji. Jeśli jest ktoś, komu należy się niski pokłon za kierowanie ważnym nurtem kultury narodowej, to tym kimś jest Kielanowski - "przyzna, kto szlachetny".