Artykuły

Marzę o kabarecie

- Chętniej zagram Marusię z "Czterech pancernych" albo słonia niż sympatycznego osiemnastolatka - mówi MACIEJ STUHR w rozmowie Łukaszem Maciejewskim.

W "Weselu" Wojtka Smarzowskiego zagrałeś Mateusza, o którym można przeczytać, że ma wprawdzie jakieś zalety, ale głęboko ukryte.

- Wady też ma ukryte, bo tak naprawdę sam się ukrywa. Mateusz zajmuje się, przynajmniej podczas wesela, wideofilmowaniem. Przybywa jednak na wesele z określonego powodu, w określonym celu.

- Pech chce, że za mąż wychodzi akurat jego była dziewczyna.

- A ponieważ ciągle ją kocha, musi się maskować. Nikt z weselników nie może domyślić się, kim jest naprawdę. Stąd pieczołowita charakteryzacja na planie, która każdego dnia trwała ponad godzinę.

- Akcja filmu rozgrywa się w ciągu jednej nocy, w strażackiej remizie. Prawie każdy pamięta podobne, weselne klimaty.

- Jeżeli nie pamiętamy ich z autopsji, to na pewno z kina - choćby z "Pali się, moja panno" Formana. Połączenie wesela, straży pożarnej, disco polo, ogórków kiszonych i teoretycznie najważniejszego dnia w życiu młodych ludzi zawsze wygląda tragikomicznie. W filmie nie było żadnego oszustwa. Naprawdę pracowaliśmy cały czas w dusznej, zatłoczonej remizie, dlatego udało się, jak sądzę, złapać autentyczny rytm, nerw wiejskiego wesela.

- Wymowa filmu Smarzowskiego, pomimo momentów silnie komediowych, jest ostentacyjnie gorzka.

- W "Weselu" Wyspiańskiego precyzyjnie zostały naświetlone nasze wady, ale i zalety. W naszym "Weselu" tych zalet jest przerażająco mało. Przenikliwy film Wojtka Smarzowskiego pokazuje, że jako społeczeństwo nie potrafimy się już porozumieć. Oglądając "Wesele" łudziłem się, że może nie jest to do końca prawda, może nie jest z nami, z narodem, aż tak źle. Niestety, jest chyba jeszcze gorzej.

- W "Weselu", w ciągle nowej rzeczywistości, zupełnie nie potrafią się odnaleźć przede wszystkim młodzi ludzie. Nie potrafią, ale i chyba nie chcą.

- Trudno mówić dzisiaj o naszym pokoleniu - młodych ludzi. Żyjemy w epoce indywidualizmu, rzadko się teraz słyszy o zbiorowości, solidarności... Na pewno nie jesteśmy pokoleniem buntu - lecz generacją, która obserwuje i próbuje się dostosować do sytuacji. Podejrzewam, że dopiero nasze dzieci zbuntują się przeciwko ładowi, który sami sobie stworzyliśmy.

- Przebojem jesiennej ramówki telewizyjnej był serial "Glina" Władysława Pasikowskiego. Grany przez Ciebie Artur studiował prawo, ale w końcu trafił do policji. Dlaczego?

- Mój bohater mówi w pewnym momencie: Triumf tradycji rodzinnych. Artur jest synem policjanta; myślę, że on zwyczajnie nie wiedział, co ma ze sobą zrobić.

- Co ciekawe, Twojego ojca w "Glinie" zagrał ojciec panny młodej z "Wesela" Smarzowskiego - świetny krakowski aktor Marian Dziędziel.

- To było wielkie szczęście, bo z Marianem, czyli z filmowym ojcem, miałem w serialu najciekawsze i zarazem najtrudniejsze sceny, a w pewnym momencie pracy poczuliśmy, że świetnie się rozumiemy. To było dla mnie bardzo ważne - z innym "tatusiem" temperatura tych scen byłaby z pewnością niższa.

- W "Glinie" Władysława Pasikowskiego oglądamy pracę policjantów z wydziału zabójstw. W serialach kryminalnych komisarze, detektywi z reguły płynnie przechodzą od jednej sprawy do drugiej, tymczasem u Pasikowskiego każda odkryta zbrodnia pozostawia w nich silne, często toksyczne piętno.

- Należymy do kultury, w której nie wypada głośno mówić o śmierci. Nie wiem, czy w ostatecznym rozrachunku wychodzi nam to na dobre... W serialu współpracowaliśmy z ekipą policjantów ze stołecznego wydziału zabójstw. Trudno w to uwierzyć, ale w samej Warszawie w ciągu roku rejestruje się około trzystu morderstw, samobójstw, wypadków śmiertelnych, a każda śmierć ma przecież inny charakter. Nie znajdziemy szczegółów tych spraw w telewizji, w prasie, nawet do telewizyjnych kronik policyjnych trafiają tylko "najatrakcyjniejsze" kąski. Kiedy usłyszałem od chłopaków z wydziału zabójstw kilkanaście "przeciętnych historii", włos zjeżył mi się na głowie. A oni muszą z tym żyć.

- Odtwórcę głównej roli w "Glinie" Jerzego Radziwiłowicza znasz pewnie z dzieciństwa, kiedy - razem m.in. z Twoim ojcem, Jerzym Stuhrem - był jednym z filarów Starego Teatru.

- Jerzego Radziwiłowicza zapamiętałem przede wszystkim jako Raskolnikowa ze "Zbrodni i kary" Dostojewskiego w reżyserii Andrzeja Wajdy. Wychowałem się na tym spektaklu. Kreacja Radziwiłowicza tak mocno zapisała się w mojej pamięci, że kiedy sam debiutowałem w teatrze właśnie rolą Raskolnikowa w przedstawieniu w reżyserii Bogdana Cioska, największym problemem było dla mnie wyrzucenie z pamięci melodii głosu, frazy, gestów Radziwiłowicza. To był zresztą fantastyczny pomysł, żeby Jerzy zagrał w serialu "spsiałego psa". Wypadł znakomicie.

- "Glina" to Twoje pierwsze zawodowe spotkanie z Władysławem Pasikowskim?

- Pierwsze. W zasadzie gdyby ktoś chciał oceniać Władka Pasikowskiego tylko po dialogach z jego filmów, mógłby pomyśleć, że to straszny brutal. Tymczasem jest przeciwnie - Pasikowski okazał się człowiekiem nadspodziewanie spokojnym i kulturalnym.

- Na planie serialu spędziłeś aż sześć miesięcy.

- Przez cały czas punktem oparcia był dla nas właśnie Władysław. Dwunastoodcinkowy serial powstaje bardzo długo. Najpierw zawsze jest euforia, potem przychodzi ogromne zmęczenie, które trzeba przezwyciężyć, rodzą się jakieś drobne konflikty. Szczęśliwie Pasikowski potrafił tonować antagonizmy, rozładowywać napięcia, ale i taktycznie dążył do celu.

- Kino Pasikowskiego, zwłaszcza jego pierwsze filmy każdemu kojarzą się z czymś innym.

- Bez wątpienia dzięki sukcesowi "Krolla" i "Psów" na początku lat 90. ludzie znowu zaczęli oglądać polskie filmy. Od tamtego czasu kino się zmieniło. Pasikowski opowiada dzisiaj zupełnie inne historie, już nie tak bardzo "amerykańskie", ale etap, który zapoczątkował, był potrzebny, dodał naszemu kinu nowej energii. To, co dzisiaj może już wydawać się śmieszne, przy okazji pierwszych filmów Pasikowskiego było sensacyjnym objawieniem.

Pamiętasz, jak po pierwszych obrazach Pasikowskiego w polskiej prasie, także filmowej, trwały niekończące się dyskusje, czy słowo na "k" może padać z ekranu?

- Pamiętam także prywatne, burzliwe rozmowy z chłopakami z liceum po obejrzeniu "Psów".

- Bo to były filmy, na które się chodziło. Byłem kinomanem i zawsze oglądałem mnóstwo filmów, ale na Pasikowskiego szliśmy całą paczką. Z własnego wyboru! Oczywiście, trochę szydziliśmy z dialogów, parodiowaliśmy Bogusia Lindę, ale w sumie bardzo nam się podobało.

- Niemal równolegle możemy Cię zatem oglądać na dużym ("Wesele") i małym ("Glina") ekranie. Dobra passa trwa, a jeszcze przed rokiem wspominałeś o zawodowym przestoju.

- Nie było tak źle. Jestem przygotowany na przestój filmowy. Film jest zdradliwą kochanką, ale zawsze był jeszcze teatr albo estrada. W ogóle większość propozycji płynie do mnie właśnie ze świata estrady, z kabaretu.

- A czy nie myślałeś o tym, żeby dzisiaj, bogatszy o doświadczenia kabaretu "Po żarcie", ponownie założyć własny?

- Marzę o kabarecie, za którym tęsknię: z dobrymi tekstami, z bardzo dobrą muzyką, jak najdalej od wszechobecnego na estradzie chałturnictwa. Chętnie bym nawet "poszefował" takiemu kabaretowi.

- Filmowy i telewizyjny wizerunek Macieja Stuhra jest dosyć grzeczny. Czy zgodziłbyś się wziąć udział w filmowej prowokacji?

- Cokolwiek wymyka się schematom w naszym zawodzie jest natychmiast pociągające, mimo że często okazuje się w konsekwencji nadużyciem albo zwyczajną głupotą. Gdyby reżyser zapytał mnie, czy zagram u niego słonia, w pierwszym odruchu na pewno odpowiedziałbym twierdząco. Chętniej zagram Marusię z "Czterech pancernych" albo słonia niż sympatycznego osiemnastolatka.

- Jak podliczyłem, "Wesele" jest już siedemnastym filmem, w którym wystąpiłeś. Zaczynałeś bardzo wcześnie, jako dwunastolatek wystąpiłeś w "Dekalogu" Kieślowskiego. Czy właśnie wtedy zdecydowałeś, że będziesz aktorem?

- Nie, już wcześniej byłem zdecydowany. Moja przewaga - nigdy tego nie ukrywałem - polegała na tym, że miałem po prostu możliwości, by zostać aktorem: od dziecka podpatrywałem to środowisko i spędzałem mnóstwo czasu w Starym Teatrze, gdzie grał mój ojciec.

- Największą popularność przyniosły Ci jednak role miłych chłopców w komediach Olafa Lubaszenki i Macieja Dutkiewicza: nobilitowane przez widownię, atakowane przez krytykę.

- Bardzo chciałbym grać w filmach ambitnych, spotykać się z debiutantami czy z ludźmi, którzy niedawno kręcili swoje pierwsze filmy, ale na razie cała ta moja tzw. popularność wynika przede wszystkim z udziału w przedsięwzięciach Olafa i Macieja Dutkiewicza. Kiedy gra się sympatycznych osiemnastolatków w komediach typu "Chłopaki nie płaczą", to atutami takiej roli są naturalność i spontaniczność, a dla aktora zawsze o wiele ciekawszym doświadczeniem będą próby odejścia od siebie, złamania swojego wizerunku. Tylko że takich okazji nie mamy zbyt wiele. Na pewno nie żałuję, że zaistniałem dzięki filmom Lubaszenki, czegoś się tam jednak nauczyłem, trochę się pobawiłem. Nie uważam, że należy schlebiać niskim gustom publiczności, chciałbym, żeby kultura pełniła jakąś misję, ale też przeszkadza mi to, że jesteśmy trochę nazbyt poważni, traktujemy bardzo często śmiech jako rzecz mniejszej rangi niż np. zadumę, a niby dlaczego?

Sam także wolę oglądać trochę ambitniejsze filmy niż - powiedzmy - "Poranek kojota", ale jest przecież ogromna liczba widzów, którzy lubią akurat takie (często - tylko takie) filmy. Czy nam się to podoba czy nie...

- A propos popularności: kiedy w maju prowadziłem w Tarnowie spotkanie z Tobą, rozdawanie autografów trwało dłużej niż sama rozmowa.

- To bardzo miłe, czasami męczące, ale bez przesady. Traktuję tę popularność jako pewien kapitał. I wkładam sporo wysiłku, żeby się tym do końca nie przejmować. Jak dotąd, odpukać, chyba się udaje.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji