Artykuły

Trójpolówka czyli sceniczny areał 2008/2009

Jeden z nas zajął się sceną narodową. Drugi zabrał się za awangardę. Trzeciemu przypada kawałek, który z braku lepszego określenia należy zwać teatrem popularnym. Tak dzieląc sceniczny areał, próbujemy opowiedzieć o minionym sezonie na polskich scenach - piszą recenzenci Przekroju: Tadeusz Nyczek, Łukasz Drewniak i Jacek Sieradzki.

Scena narodowa: tu rządzi triada. Minęły już czasy, gdy wyróżnikiem narodowości bywały martyrologiczne dramy romantyczne czy współczesne. Różne dobre albo i doskonałe przedstawienia w minionym sezonie widziałem, ale pojedynczo, rozproszone po mapie teatralnej. Trudno też na ich podstawie wyciągnąć jakikolwiek spójny wniosek - ideowy czy estetyczny. Spróbujmy inaczej: zbiorowego zwycięzcę, jeśli taki termin w ogóle ma sens, upatruję w działalności jednego teatru - Narodowego. A tu w szczególności spektaklową triadę "Iwanow" (reż. Jan Englert) - "Umowa, czyli łajdak ukarany" (Jacques Lassalle) - "Marat/Sade" (Maja Kleczewska). Cała trójka dosyć jest różna, bo najstarszy jest nadto Francuzem, a Kleczewska młodsza od obu panów o całe pokolenie, może o półtora. I jeśli Lassalle'a z Englertem jeszcze łączą jakieś estetyczne pokrewieństwa teatralne, głównie poszanowanie dla klasycznej tradycji, to Maja K. jest typowym dzieckiem naszych czasów, przeciw tej tradycji ostro zbuntowanym. A przecież ta dziwaczna triada jakoś układa mi się w spójną całość jako pospólna wypowiedź duchowo-artystyczna ekipy zarządzającej gmachem przy warszawskim placu Teatralnym.

Ktoś mógłby z przekąsem powiedzieć, że co to za scena narodowa, skoro czołowa trójka sezonu składa się z XVIII-wiecznej cynicznej komedii francuskiej, XIX-wiecznej tragikomedii rosyjskiej i XX-wiecznej niemieckiej groteski politycznej. Pomijając drobiazg, że inne premiery Narodowego akurat na polskiej dramaturgii bazują, minęły już czasy, gdy wyróżnikiem narodowości bywały martyrologiczne dramy romantyczne czy współczesne. Narodowy ma przede wszystkim dbać o pryncypia intelektualne i jakość estetyczną, umiejętnie wiążąc wszystko, co żywe z tradycji, z tym, co najbardziej twórcze dziś. Same banały, nie przeczę, ale niech ktoś spróbuje wykonać to zadanie w praktyce; wystarczy popatrzeć na ślady, jakie od dziesiątków lat zostawia po sobie Narodowy, zataczając się od kulisy do kulisy. Tymczasem wspomniana wyżej triada doskonale, myślę, realizuje te podstawowe zadania. Dwa tradycyjne, ale bynajmniej nie staroświeckie spektakle; wręcz przeciwnie, błyskotliwe i perfekcyjne w swoim gatunku. Obok - równie błyskotliwe, nowatorskie dzieło Kleczewskiej, najlepsze jak dotąd w jej dorobku. W każdym z trzech przypadków świetne aktorstwo, wyborna reżyseria, scenografia... czego chcieć więcej? Owszem, i wady by się znalazły, ale teraz nie o wytykanie chodzi, ale o ogólny obraz. Janie Englercie, Teatrze Narodowy: idźcie tą drogą!

Tadeusz Nyczek

***

Scena awangardowa: ucieczka z Gardzienic. Ludzie ptaki śpiewają strzępy greckich pieśni w londyńskim metrze, które na koniec rozerwie na strzępy bomba.

Dla wielu artystów odejście z grupy teatralnej, która ich uformowała, to pretekst do traumy. Dla innych - nowy początek. Tak zwany "nurt pogardzienicki" tworzą w polskim teatrze uciekinierzy albo wygnańcy od Staniewskiego. Aktorzy Grzegorz Bral i Anna Zubrzycka, Tomasz Rodowicz i Dorota Porowska. Z młodszych - Paweł Passini, asystent Staniewskiego z czasów pracy nad "Elektrą". Wszyscy pracują już od lat na własny rachunek, ale nie ma w nich pragnienia manifestacyjnego odcinania się od korzeni. Niby od razu widać, co ich ukształtowało, jednak równie jawne jest pragnienie szukania nowych przestrzeni. Może nie na gruzach Gardzienic, tylko obok nich.

Kiedy Passini we "Wszystkich rodzajach śmierci" patrzy na Indie, czujemy, że równie dobrze mógłby tam spojrzeć Staniewski po zakończeniu penetracji antycznej Grecji. Passini idzie w tę stronę zamiast niego, jak niechciany uczeń, który wyprzedził mistrza. Rzecz jednak w tym, że jego kuszą nie światy archaiczne, ale Indie nowe i uniwersalne, co najwyżej opakowane fałszywym europejskim mitem.

W Stowarzyszeniu Chorea Tomasz Rodowicz wspólnie z Dorotą Porowską przyciągnęli do siebie głównie młodych ludzi, uczą ich i zarazem z nich czerpią. W przygotowanym wspólnie z angielskim Earthfallem spektaklu "Po ptakach" przymierzają Chmurokukułczyn, idealne miasto z komedii Arystofanesa, do naszych wyobrażeń o Raju. Chór cudaków w pilotkach marzy o lataniu uwięziony za murem nowoczesnego Babilonu. Ludzie ptaki śpiewają strzępy greckich pieśni w londyńskim metrze, które na koniec rozerwie na strzępy bomba.

Grzegorz Bral, lider Teatru Pieśń Kozła, ostatnio prowadzi swój teatr w dwóch równoległych stylistykach. W pierwszej poszerza postgardzienicką estetykę o nowych autorów, nowe obszary kulturowe. Był "Gilgamesz", teraz jest Szekspir. Czyta "Macbetha" nie jak tragedię, ale epos. Pisze go tańcem i muzyką, rozpina na stylizowanej walce, mgnieniach obrazów. Drugie oblicze Brala zaskakuje, bo jego "Pożądanie w cieniu wiązów" to teatr minimalistyczny, dramat przeczytany po literkach, z pasją oddający racje bohaterom, wyciszony. Jakby Bral obdarł siebie samego z gardzienickiej skóry. I został tylko niemy krzyk nowo narodzonego artysty.

Gardzienicki stempel to nie tyle metoda pracy, co rodzaj wrażliwości, którą się w sobie odkrywa po latach terminowania u Staniewskiego. To dar słuchania całym ciałem i bezkompromisowego patrzenia na tekst i kulturę. Artyści, którzy przeszli przez tę szkołę, potrafią pozornie bez wysiłku dotrzeć do samego jądra opowieści, rozbić ją na kawałki, by potem obudować nowymi, jeszcze bardziej frapującymi skorupami.

Łukasz Drewniak

***

Scena popularna: pogrzeb własnych zwłok. Kiedyś cenione teatry od czasu do czasu sięgały po lżejszy repertuar. Gdzie to się podziało?

Rozrywka dobrej klasy to towar w wielkiej cenie. Przykład najnowszy: "Krzysztof M. Hipnoza". Cykl granych przez wakacje trzydziestu seansów wymyślonych przez Krzysztofa Maternę w warszawskiej Polonii wykupiono na pniu, a teatr jest oblężony jak Zbaraż u Sienkiewicza. Przede wszystkim z uwagi na atrakcyjność pomysłu. Oto inteligentny żartowniś zaprasza znanych aktorów - nigdy nie wiadomo, kogo dziś - i dając nieoczekiwane zadania, przez godzinę sprawdza ich poczucie humoru, celność obserwacji, umiejętność śmiania się z samych siebie. Niektóre koncepty troszkę za nisko latają, niemniej świeżością i błyskotliwością "Hipnoza" znacznie przewyższa przaśność fars na komercyjnych scenach.

Kiedyś deficyt mądrego śmiechu nie był tak bolesny. Także dlatego, że cenione teatry brały się od czasu do czasu - dla higieny!!! - do repertuaru lżejszego. Teatr Telewizji nie tylko pokazywał wyrywanie paznokci patriotom, ale i Holoubka w krotochwili Wilde'a, Zapasiewicza w farsach francuskich, Eichlerównę jako fantastyczną "wdowę po pułkowniku". O uwiąd poczucia humoru można skądinąd podejrzewać en bloc wszystkie nowe generacje; wyjątkiem Jan Klata, chętnie sięgający po chwyty buffo. Jego "Szajbę" według Sikorskiej-Miszczuk, brawurową burleskę la Benny Hill z polityką w tle (Teatr Polski, Wrocław), przyjęto entuzjastycznie - ale całości obrazka to nie zmienia. Jeśli ktoś niebacznie kupi bilet na zdekonstruowanego Szekspira, Moliera czy Gogola, złudzony podtytułem "komedia", będzie wyglądał po wyjściu, wedle nieśmiertelnej frazy Jeremiego Przybory, jak jednostka, co przed kinem spotka pogrzeb własnych zwłok.

Skoro ani mainstream, ani awangarda nie zniżają się do czegoś tak niskiego jak radość żartu, to między nimi a zagonem inteligentnej rozrywki pogłębia się rów, którego prawie nikt nie zasypuje (wyjątki: warszawska Polonia, łódzki Powszechny, może jeszcze parę scen mających mądrych szefów). Napompowana krytyka patrzy na komików z pogardą; kto widział dziś recenzję z farsy? A przecież nie wstydzili się ich Boy ze Słonimskim. Rozrywkowe budy zresztą gryzipiórków nie zapraszają - po co tracić fotel, który i tak ktoś wykupi? Jak w tej sytuacji mówić o szansach kontynuacji wielkiej tradycji polskiej sceny komediowej, tej od Kwiatkowskiej, Kobuszewskiego, Michnikowskiego, Kowalewskiego, Gołasa, żeby zostać przy ostatnim półwieczu?

Każde z poletek trzeba porządnie i lojalnie uprawiać. Założenie, że jedno można mieć za gorsze - niech rośnie, co chce - jest zabójcze nie tylko dla tej grządki. Dla całej uprawy.

Jacek Sieradzki

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji