Artykuły

Genetycznie skażony muzyką

- Przez wiele lat byłem najmłodszym dyrektorem teatru operowego w Polsce. Wygrałem konkurs na dyrektora artystycznego i przeżyłem miesiące różnie układającej się współpracy z dyrektorem naczelnym. Po latach doświadczeń jestem zwolennikiem łączenia obu funkcji. Harmonijna współpraca dwóch różnych osobowości na tych stanowiskach jest trudna. Udaje się oczywiście, ale raczej rzadko - mówi MACIEJ FIGAS, dyrektor Opery Nova w Bydgoszczy.

Maciej Figas [na zdjęciu], dyrektor Opery Nova w Bydgoszczy, mówi, co wziąłby na bezludną wyspę i co sądzi o toruńsko-bydgoskich animozjach.

Dlaczego Maciej Figas nie ukończył Wydziału Wokalno-Ak-torskiego Akademii Muzycznej w Gdańsku i nie został śpiewakiem?

- Kiedy dostałem się na dyrygenturę w poznańskiej Akademii Muzycznej, o czym marzyłem od dawna, chciałem kontynuować rozpoczęte w Gdańsku studia wokalne i wystąpiłem z prośbą o taką możliwość na uczelni poznańskiej. Ale jej władze nie zgodziły się. Może gdybym nalegał, znalazłoby się kompromisowe rozwiązanie. Kolejna przyczyna tkwiła we mnie. Po dwóch latach studiowania na wydziale wokalnym i przede wszystkim po wychowaniu w domu, gdzie śpiew był codziennością, bo zawodowo śpiewał tata, znalem blaski i cienie tego zawodu...

O wyborze zawodu zadecydowały więc tradycje rodzinne.

- Muzyką jestem "skażony genetycznie". Mama uczyła w szkole muzycznej I stopnia. Tata śpiewał w operze, ciocia, jego siostra, również. Należy pamiętać też, że były to czasy, kiedy dzieci nie miały takiej jak dziś swobody wyboru szkoły. Rodzice uznali, że to dobry kierunek, byłem uzdolniony muzycznie i zostałem "skazany" na muzykę. Ale jestem rodzicom za to wdzięczny. Szkoła muzyczna stwarza niepowtarzalne warunki dla rozwoju dziecka. Mój syn też skończył taką szkolę i bardzo się z tego cieszę. Co zrobi dalej - to już jego decyzja.

Mógłby Pan też uczyć wychowania muzycznego, bo ukończył Pan odpowiedni wydział...

- Wydział nazywał się wprawdzie Wychowania Muzycznego i Rytmiki, ale skończyłem kierunek instruktorski, co oznacza, że mógłbym być np. dyrygentem chóru. Zresztą moje lata studiów to śpiewanie w chórach Trójmiasta i Poznania. To były wspaniałe lata. Pozostały wspomnienia podróży po Europie i to w czasach, kiedy wyjazd za granicę był trudny.

Ostatecznie wybrał Pan dyrygenturę. Dlaczego?

- Zawsze była moim marzeniem. Od dziecka podglądałem dyrygentów podczas pracy. To fascynujący zawód, o którym marzy wielu. Przyznają, że jakaś niezrozumiała siła popycha ich w jego kierunku.

Trzy lata po studiach został Pan dyrektorem artystycznym w bydgoskiej operze, a po czterech awansował na dyrektora, jak to się stało, że tak młody, niedoświadczony człowiek zdobywa tak odpowiedzialne stanowisko?

- Pani zamknęła ten etap mojego życia w dwóch zdaniach, a to obszerna historia, w której pełno zbiegów okoliczności i dramatycznych momentów. Pamiętam, jak będąc już dyrektorem artystycznym dowiedziałem się, że na biurku wojewody leży wniosek o odwołanie mnie ze stanowiska. Ale miałem wokół wielu życzliwych ludzi, którzy mi zaufali i pomogli.

Jednak potrzebna była też czyjaś odwaga, by podjąć tak ryzykowną decyzję personalną.

- Ma pani rację. Przez wiele lat byłem najmłodszym dyrektorem teatru operowego w Polsce. Na pewno va banque zagrała nieżyjąca już dyrektor Wydziału Kultury Urzędu Wojewódzkiego w Bydgoszczy, Elżbieta Czerska. To ona powierzyła mi obowiązki dyrektora Opery Nova. Wcześniej wygrałem konkurs na dyrektora artystycznego i przeżyłem miesiące różnie układającej się współpracy z dyrektorem naczelnym. Po latach doświadczeń jestem zwolennikiem łączenia obu funkcji. Harmonijna współpraca dwóch różnych osobowości na tych stanowiskach jest trudna. Udaje się oczywiście, ale raczej rzadko. Chciałbym jednak dodać, że umiejętność administrowania teatrem operowym oparłem na podyplomowych studiach menadżerskich.

Po 17 latach pełnienia funkcji na pewno potrafi Pan podać cechy dobrego dyrektora instytucji kulturalnej w dzisiejszych czasach.

- Nie ma jedynej recepty. Znam dyrektorów, którzy rządzili latami - mówiąc wprost - "zamordyzmem". Ja chyba tak nie potrafię. Preferuję inny styl. Ktoś kiedyś określił go jako rodzinny. Udało mi się dobrać ludzi, którzy zwyczajnie lubią ze sobą pracować. Dotyczy to nie tylko artystów, ale także administracji i zespołu technicznego. Kierownictwo opery współpracuje z sobą bez zawiści, chorej rywalizacji i innych utrudniających i uprzykrzających zachowań. Jednak przede wszystkim są to ludzie, którzy lubią swoją pracę. Myślę, że umiejętność stworzenia właściwego zespołu pracowników to bardzo ważna cecha dyrektora.

Nie żałuje Pan, że wybrał dyrektorowanie, które oznacza rezygnację z prawdziwej kariery artystycznej?

- Żaden zespół operowy nie będzie tolerował dyrektora, którego często nie ma w pracy. Poza tym, wiele sal koncertowych i teatrów zamyka się przed dyrygującym dyrektorem, bo... to potencjalne zagrożenie, swoisty kontrwywiad. Brzmi to trochę śmiesznie, ale zapewniam, że takie zjawisko istnieje. Ma pani rację, że wybierając rolę dyrektora pozbawiłem się szansy spełnienia na wielu artystycznych polach. Jednak rzadko udaje się realizować marzenia nie ponosząc kosztów. Z drugiej strony, uniknąłem życia na walizkach, a mój syn ma mnie na każde zawołanie. Nie chciałbym jednak, by czytelnik odniósł wrażenie, że jestem sfrustrowanym, niespełnionym artystą. Jako dyrygent mogę się pochwalić recenzjami, które podbudowują moje ego. Być może nadejdzie moment, że wrócę w stu procentach do dyrygowania.

Od 1994 roku z Pana inicjatywy odbywa się Bydgoski Festiwal Operowy - największy polski przegląd sztuki operowej i baletowej. Co uważa Pan za największy sukces tego festiwalu i które wydarzenie artystyczne było dla Pana najważniejsze?

- Najważniejsze było to, że dzięki niemu udało się ukończyć budowany przez ponad 30 lat gmach opery. Dziś już mało kto pamięta, że taki był pierwotny cel festiwalu. Wielu wątpiło, iż tej wielkości instytucja jest w Bydgoszczy potrzebna. Dziś wydaje siej że Opera Nova po prostu musiała powstać. Festiwal tymczasem stał się imprezą artystyczną, która rozwija się.

Największe wydarzenie artystyczne festiwalu?

- Takich było wiele. Wśród nich premiera "Toski" z udziałem koreańskiego solisty Ko Seng Hyouna. Zaprosiliśmy go trochę wbrew woli reżysera Laco Adamika, który nie wierzył, że artysta zaśpiewa zaledwie po kilku próbach. Tymczasem nie tylko zachwycił głosem, ale stworzył taką kreację, jakby uczestniczył w całym cyklu przygotowań. Wyczuli to natychmiast zespół i wyczuła publiczność, a atmosferę tego wieczoru do dziś wspominamy.

Kolejnym wspaniałym pomysłem było prezentowanie spektakli operowych w Toruniu w fosie zamku krzyżackiego. Przedsięwzięcie przyciąga tłumy. W czym tkwi największa trudność w przygotowaniu plenerowego spektaklu? Pomysł nie był nasz! Dostaliśmy zaproszenie z toruńskiego ratusza i je z radością przyjęliśmy! Było to wyzwanie, ale mieliśmy już w tej mierze doświadczenia. Wielokrotnie występowaliśmy w plenerze w Niemczech i Luksemburgu. Wtedy z zazdrością przyglądaliśmy się europejskiemu zapleczu technicznemu, w tej chwili sami takim dysponujemy. Mamy pracowników i sprzęt albo przynajmniej możliwość jego wypożyczenia, dlatego trudności techniczne są do opanowania.

Spotykamy się przed kończącym festiwal "Europa - Toruń. Muzyka i architektura" koncertem (w sobotę 5 września), na którym będzie Pan dyrygował Toruńską Orkiestrą Symfoniczną, a zaśpiewają artyści Opery Nova. To przykład współpracy miast, którym przypisuje się niezdrową konkurencję. Czy w dziedzinie kultury te animozje są odczuwalne?

- Skłamałbym, gdybym powiedział, że nie. Śmieszy mnie jednak to, że uważa się je za coś niezwykłego. Takie same napięcia pojawiają się od lat między Gdańskiem a Gdynią, Warszawą a Krakowem, Zieloną Górą a Gorzowem. Ubolewam jednak, że ciągle trafiają się osoby, które podsycają te animozje. Mam na myśli np. urzędników. Wśród muzyków tego nie dostrzegam.

Toruńsko-bydgoskie artystyczne wydarzenia zapewne pomagają Toruniowi w walce o tytuł Europejskiej Stolicy Kultury w 2016 roku. Chciałby Pan, żeby Toruń i Pampeluna zwyciężyły?

- Oczywiście, że tak! Bydgoszcz by na pewno na tym nie straciła i byłaby to wspaniała sprawa dla obu miast! Oczywiście pod warunkiem, że osoby, o których mówiłem, nie wykorzystałyby tego do deprecjonowania Bydgoszczy.

Czy powstanie w Toruniu sali koncertowej z prawdziwego zdarzenia (za trzy lata) wpłynie na funkcjonowanie Opery Nova?

- To zależy, jak do tego podejdzie kierownictwo nowej placówki. Trzeba pamiętać, że spektakl wywieziony poza siedzibę nie jest nigdy tak atrakcyjny jak w macierzystym teatrze. Dlatego jestem przekonany, że zainteresowanie torunian spektaklami w Operze Nova się nie zmieni. Jestem trochę zdziwiony, że na etapie wyłaniania projektantów nowej sali w Toruniu nikt nie sięgnął po nasze doświadczenia. Budowaliśmy operę wiele lat, popełniliśmy błędy, ale mieliśmy czas je naprawiać. Dzięki temu powstał najlepszy akustycznie i jeden z najlepszych technicznie obiektów operowych

w Polsce. Myślę więc, że warto było skorzystać z naszych doświadczeń. Wracając do pytania, nie boję się utraty widzów, mam natomiast nadzieję na nową jakościowo współpracę.

Żyjemy w czasach popkultury, sztuce wysokiej trudno rywalizować o odbiorcę z medialnymi hitami. Jak przyciągnąć widza do opery?

- To skomplikowany problem. Na początku swojej działalności byłem często krytykowany za to, że udostępniam scenę operową gatunkom lżejszym: operetce i musicalowi. Dziś chyba nikt nie wątpi, że była to właściwa polityka repertuarowa. Żeby kogoś do opery przyciągnąć, nie można mu zaproponować na początek dzieł Wagnera albo zaserwować "Halkę", w której parę głównych bohaterów, młodych górali, grają artyści, delikatnie mówiąc, dojrzali lub o tuszy wykluczającej bieganie po górach. Trzeba sięgać po spektakle, które zainteresują także nową widownię. Coraz większym problemem jest jednak przyciągnięcie młodego widza. Niestety, to efekt naszej edukacji muzycznej, a właściwie jej braku.

Kończy się pora urlopów, bezludnych wysp już prawie nie ma, ale gdyby znalazł się Pan na takiej i byłby tam odtwarzacz płyt, jakiej muzyki by Pan słuchał?

- Niekoniecznie poważnej. Może słuchałbym wspaniale zaaranżowanych piosenek Joni Mitchell z płyty "Both Sides Now", na której śpiewa z towarzyszeniem orkiestry symfonicznej? A wykonuje je tak, że ciarki chodzą po plecach.

A czy mógłby Pan żyć bez muzyki?

- Przez jakiś czas tak. Po całym sezonie z przyjemnością "łykam" ciszę. To jednak stan przejściowy, pragnienie ciszy zamienia się w głód muzyki. Nie potrafię zdefiniować, czym ona dla mnie jest, nawet nie chcę, bo po co? Wiem tylko, że dzięki muzyce życie toczy się inaczej, a świat na pewno pięknieje...

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji