Artykuły

Nauczyłem się skakać

- Właśnie jubileusz czterdziestolecia pracy w teatrze stał się pretekstem do naszego spotkania - z JERZYM GRAŁKIEM rozmawia Jolanta Ciosek.

Czy nadal jest Pan szczęśliwym posiadaczem konia, kozy i psa imieniem Facet?

- Koza odeszła śmiercią naturalną, a konia musiałem oddać do jego macierzystego klubu w Swoszowicach - bardzo bał się lasu, płoszyło go w nim wszystko. Co ciekawe - ruch uliczny i zgiełk samochodów tolerował bardzo dobrze.

Spacerował Pan z nim po krakowskich ulicach?

- Nie. W krakowskim mieszkaniu też go nie trzymałem, ale w podkarpackiej wsi, gdzie mam chałupę, prywatny azyl w lesie. Miał tam boskie życie. Teraz jestem posiadaczem klaczy, która niedawno urodziła piękne źrebię.

A jak brzmi jej godność?

- Cegła. Nie powiem dlaczego, bo to rodzinna tajemnica. Trzymam ją na podtarnowskim rancho, gdzie opiekuje się nią Aleks Jarmuła, mój serdeczny przyjaciel i zaklinacz koni. To on nauczył mnie nowego stylu konnej jazdy - westu.

Na czym polega ta sztuka?

- Najprościej mówiąc: w klasycznej jeździe, wsiadający na konia zaczyna na nim pracować, a w westowej - koń za niego pracuje. Wzięło się to z konieczności uwolnienia rąk kowboja, aby mógł zarzucać lasso. Ten styl jest najbardziej zbliżony do naturalnego sposobu poruszania się konia. Dlatego dość łatwo go tego nauczyć.

A jeźdźca?

- Musi tak długo oswajać konia, aż będzie mu posłuszny jak pies.

Jak długo jeździ Pan konno?

- Od pierwszego roku szkoły teatralnej, czyli od czterdziestu lat. Był taki czas, że sporo grałem w filmach, gdzie wykorzystywano moje umiejętności. Będąc w olsztyńskim teatrze jeździłem nawet w konkursie klasy "L" - skoki z przeszkodami. Z kolei we Wrocławiu urządzaliśmy z kolegami rajdy konne: kilkanaście osób, konie, landa i wyruszaliśmy w drogę, w piękne tereny ziemi lubuskiej. Pozostały mi stamtąd do dziś serdeczne przyjaźnie.

Na zakończenie "końskiego" wątku proszę jeszcze o słówko wyjaśnienia: zaklinacz koni - kto to taki?

- To facet uczący rozmowy konia z jeźdźcem. Bo z koniem można dogadywać się pełnymi zdaniami, przekonywać go perswazją do tego, by wiedział, kto w tym tandemie rządzi. Z Cegłą dogadujemy się już dobrze i w tej chwili wic polega na tym żebym jej podczas jazdy nie przeszkadzał.

O koniach moglibyśmy jeszcze długo...

- Bardzo długo, bo też koń w moim czterdziestoletnim życiu zawodowym znaczył i nadal znaczy bardzo dużo.

Właśnie jubileusz czterdziestolecia pracy w teatrze stał się pretekstem do naszego spotkania. Jest Pan utożsamiany z Krakowem, wydaje się, że pozostaje Pan w nim od zawsze...

- A to przecież nieprawda. Urodziłem się w Sosnowcu, potem był Śląski Teatr Lalki i Aktora "Ateneum" w Katowicach, teatry w Bydgoszczy, Olsztynie, Wrocławiu, a do Krakowa przywędrowałem dopiero w 1974 roku.

Z wrocławskiego teatru, gdzie wiodło się Panu bardzo dobrze, "wydobyła" Pana Krystyna Skuszanka - czy tak?

- Zobaczyła mnie w "Popiele i diamencie" wyreżyserowanym przez Jana Maciejowskiego - graliśmy razem z Jankiem Peszkiem - i zaczęła pisać do mnie listy. Skończyło się na angażu do Teatru im. J. Słowackiego, który wówczas prowadziła wraz z Jerzym Krasowskim. Dostałem dobre warunki i zacząłem od razu dużo grać.

Mówiło się nawet, że jest Pan pupilem Krasowskich

- To prawda. Skuszanka wiele mi obiecywała i wszystkich obietnic dotrzymała. W "Słowackim" zadebiutowałem rolą Sułkowskiego w "Sułkowskim" Żeromskiego, potem był m.in. Kościuszko w "Deklaracji 76", Josse w "Dziewięćdziesiątym trzecim" Przybyszewskiej, Zbigniew w "Mazepie" Słowackiego, Hamlet, Astrow w "Wujaszku Wani" Czechowa, Jan w "Fantazym" Słowackiego - nieźle mi się wiodło

Co ciekawe, w wywiadach nie wspomina Pan Hamleta, o którym marzy każdy młody aktor, ale najchętniej postać Adama Chmielowskiego w spektaklu "Brat naszego Boga" Karola Wojtyły, który wyreżyserowała Skuszanka. Czy dlatego, że praca nad tą rolą była szczególnie ciekawa, czy też z powodu rozgłosu medialnego, jaki wywołała ta światowa prapremiera?

- Ta praca była dość niezwykła, bo też towarzyszył jej niezwykły duch. A na przedstawieniach odbywało się istne szaleństwo. Któregoś dnia zobaczyłem przed kasą teatru klęczącego mężczyznę, który błagał o bilety dla całej rodziny. Przyjechali zza Suwałk, jadąc dwadzieścia parę godzin i musieli obejrzeć ten spektakl. Oczywiście obejrzeli.

Bohaterowie romantyczni, królowie - nie doskwierał Panu ten aktorski monolit?

- Kiedy byłem młody inaczej niż dziś podchodziłem do aktorstwa. Kiedyś sięgałem bardziej w głąb, interesowało mnie aktorstwo psychologiczne, którego te role wymagały. Od wielu lat ciekawi mnie aktorstwo szybkie: z psychologiczną mapą w głowie z jednej strony, ale też penetrujące, analizujące wszystko to, co z otoczenia postaci na nią się składa. Ten typ postrzegania zaczął się od współpracy z Andrzejem Wajdą - szybkie aktorstwo skomponowane poprzez wyselekcjonowane środki wyrazu. Natomiast precyzyjnego tkania roli nauczyłem się w czasach współpracy z Rudkiem Ziołą, z którym po raz pierwszy spotkałem się przy realizacji "Psiego serca" Bułhakowa. U Rudka zagrałem kilka najważniejszych swoich ról: Bormentala w "Psim sercu", Melchora Abłaputo w "Onych" Witkacego, a później, już w "Starym", w którym jestem od 1986 roku, Sąsiada w "Reformatorze" Mykoły, w pięknym "Śnie nocy letniej", a także w "Republice marzeń" Schulza. Rudek także odkrył we mnie możliwości charakterystyczne.

Mimo wspomnianych ról dramatycznych to właśnie za komediową postać Nedostala w "Wiośnie Narodów w Cichym Zakątku" - znakomitym przedstawieniu Tadeusza Bradeckiego, posypał się na Pana istny deszcz nagród.

- Nedostalem udowodniłem, że Grałek to nie tylko ciężki, psychologiczny amant i heros, ale również facet, który potrafi być zabawny. Tę rolę dostałem na "dzień dobry" w "Starym". Kolejna nagroda była za Czepca w "Weselu" Wajdy.

I wtedy właśnie charakterystyczność w aktorstwie zaciekawiła Pana najbardziej?

- Tak. Jeśli przypadkiem ma pani przygotowane pytanie, o jakiej roli marzę...

Nie mam...

- ...to powiem, że właśnie o komediowej.

Zioło, Bradecki, Wajda - tych trzech reżyserów, jak Pan twierdził przed laty, ukształtowało Pańskie aktorstwo. O Andrzeju Wajdzie powiedział Pan wręcz: Zmienił mój stosunek do zawodu i trochę do życia. Jak należy to rozumieć?

- Przede wszystkim dzięki panu Andrzejowi uzyskałem świadomość tego, co robię. On zawsze precyzyjnie wie, czego chce od aktora. I przed każdym stawia bardzo wysoko poprzeczkę. Napisał kiedyś w swojej książce, że aktor, przystępując do pracy, wykonuje skok w przepaść. Przy Wajdzie nauczyłem się skakać. Jeśli przy nim skoczy się dobrze, to on zawsze złapie. I to ryzyko jest fascynujące.

A co w tym zawodzie jest najważniejsze: ryzyko właśnie, intuicja, wyobraźnia, rzemiosło?

- Miłość.

Z miłości jednak nie zawsze rodzi się najpiękniejsze i najlepsze dziecko.

- Nie zawsze, ale jest duża szansa. A cała reszta, o której pani wspomniała, wspomaga jedynie. I tego też uczę moich studentów w szkole teatralnej. Jeśli dobrze znasz tekst - grasz lepiej, jeśli masz dobrą dykcję - także. A podstawa to miłość do tego, co robisz.

Czyżby aktorstwo, Pańskim zdaniem, było aż tak prostym zawodem?

- Chyba Marlon Brando powiedział kiedyś, że aktorstwo jest najlepszym sposobem na zarabianie pieniędzy. Niestety, nie u nas.

Wróćmy do Pańskiego Hamleta, jak z perspektywy lat ocenia Pan tę rolę?

- Szczerze?

Wyłącznie.

- Pozostała mi z niego jedna scena: milczącego krzyku. Z niej byłem zadowolony. I ona też robiła największe wrażenie.

Później grał Pan Klaudiusza w "Hamlecie" Wajdy - z niego też pozostała Panu zaledwie jedna scena w pamięci?

- To była fantastyczna praca. Barańczak na gorąco przysyłał nam kolejno przetłumaczone fragmenty tekstu. Na początku mistrz Wajda powiedział do mnie: Panie Jerzy, pan przecież wie, jak się gra króla. I poszło. Kawał życia spędziłem z tym przedstawieniem, zjechaliśmy z nim pół świata: Amerykę, Meksyk, Japonię, Izrael, kraje Europy. Przez dwa lata przepakowywałem tylko walizki. Z tych podróży pozostała mi bomba wrażeń na całe życie.

Aktualnie gra Pan także Klaudiusza w inscenizacji "Hamleta" zrealizowanej przez Krzysztofa Jasińskiego w Teatrze STU. Proszę się przyznać - sporo środków Pan powielił z poprzedniego przedstawienia?

- Radek Krzyżowski, grający w STU Hamleta, powiedział mi: Nareszcie ma pan okazję zagrać króla... przodem do widowni. U Wajdy grałem raczej tyłem. To ostatnie spotkanie było ważne artystycznie.

A były inne, istotne spotkania?

- Było ich wiele. Ważna była współpraca ze Stanisławem Radwanem. To on właśnie zaangażował mnie do Starego Teatru. I choć nie był reżyserem, każda jego obecność na próbie podnosiła pracę na najwyższy poziom.

Ważne też były Pańskie spotkania z filmem, grał Pan sporo, także w obrazie amerykańskim.

- Zagrałem w "Triumfie ducha". Poproszono mnie na zdjęcia do filmu reżyserowanego przez Boba Jounga. Akcja rozgrywała się w Oświęcimiu. Pomyślałem: A cóż ja tam mogę robić, skoro wówczas ważyłem ze sto dwadzieścia kilo. Okazało się, że mam zagrać ukraińskiego, zawodowego boksera, obozowego kapo, który dla Niemców rozgrywa walki. Musiałem nauczyć się boksu. I nauczyłem się - przez trzy miesiące pod okiem trenerów: Zbyszka Pietrzykowskiego i Staszka Dragana. Na koniec przyjechał na plan Teddy Atlas, były trener Mike'a Tysona i ustawił nam, tzn. głównemu bohaterowi - grał go amerykański gwiazdor Willem Dafoe - i mnie precyzyjnie całą walkę.

Koledzy nie bali się Pana po tej roli?

- Po ulicach chodziłem swobodnie.

Zagrał Pan też z Sophie Marceau, jak do tego doszło?

- Sophie napisała nowelę, według której miał powstać film. Zaprosiła mnie na próbne zdjęcia.

Czyżby miała Pański telefon w notesie?

- Nie, choć poznaliśmy się przed laty, podczas filmu "Na srebrnym globie" Andrzeja Żuławskiego. Ona tego nie pamiętała, ale po latach zobaczyła gdzieś moje zdjęcie - byłem wówczas podobny do Żuławskiego i jego też miałem zagrać. Przyjechałem na zdjęcia, ale Sophie miała tego dnia postrzał i nie mogła się ruszać. Zrobiłem jej więc masaż, którego świeżo nauczyłem się w Japonii, i po paru minutach postrzał ustąpił.

W ten sposób załatwił Pan sobie rolę?

- I do tego główną. Z Sophie do tej pory wymieniamy serdeczności.

Dlaczego, będąc z przedstawieniem w Japonii, uczył się Pan japońskiego masażu?

- Bardzo różne i interesujące nauki pobierałem w tamtym świecie. Nauczyłem się także gotować wspaniałe dania ze światowej kuchni. Bardzo lubię kucharzenie.

Jest Pan prawdziwym człowiekiem renesansu: gra, masuje, boksuje, gotuje, jeździ konno i ponoć maluje?

- Przede wszystkim spotkała pani dziś człowieka spokojnego, zadowolonego...

Szczęśliwego?

- To pani powiedziała. Mam parę miejsc na ziemi, szczególnie to nad Dunajcem, które dostarczają prąd do moich akumulatorów i czynią mnie człowiekiem spokojnym.

Czy również spełnionym zawodowo?

- Nigdy, w całym swoim życiu zawodowym - a były momenty, kiedy bardzo źle mi się wiodło - nie byłem człowiekiem gorzkim, skwaszonym czy zawistnym. Nigdy nie nosiłem w sobie żadnej zadry. To pomaga w życiu. Teraz jestem w dobrym momencie: gram w Starym Teatrze w "Tangu Gombrowicz", w "Wyzwoleniu", dostaję inne, ciekawe propozycje, także z telewizji. Mam powody do radości i spokoju.

Koledzy mówią o Panu: ciepły, życzliwy, "misiowaty", ale ma momenty, kiedy zamyka się w sobie.

- O tak, za chwilę mogę się tak zamknąć, że mnie pani nie pozna.

Dla aktora to pewnie nic trudnego?

- Aktorstwo to w ogóle nie jest trudny zawód: wystarczy mieć dobrą aparycję, porządną dykcję i grać przyzwoicie.

Żeby zgrać przyzwoicie trzeba od czasu do czasu popracować, czasami coś przeczytać.

- Bardzo lubię czytać.

A jaka lektura ostatnio Pana zaciekawiła?

- "Blondynka" Joyce Carol Oates, o Marylin Monroe. Świetnie skonstruowana książka - nie biograficzna, ale o żywych, soczystych treściach.

Mniej soczyste treści niosą ze sobą seriale, w których też Pan grywa. Czy łatwo zmienia się skórę Klaudiusza na postać w serialu "Na dobre i na złe"?

- Aktor jest od tego, by wyskakiwać z jednej skóry i wskakiwać w inną. A jeśli robi się to z tak dobrym reżyserem, jak Teresa Kotlarczyk, to porozumienie jest łatwiejsze. Lubię kamerę, więc granie w serialu, w dobrym towarzystwie, sprawia mi przyjemność.

Nie sądzi Pan, że kamera właśnie, szczególnie filmowa, zapomniała o Panu ostatnio. A przecież przed laty nie schodził Pan z planu?

- Tak bywa. Ostatnio zagrałem w "Panu Tadeuszu" Wajdy, który zawsze powtarza: Jeśli kamera jest na pana skierowana, to musi pan zagrać wszystko. Bo drugi raz może się na pana nie skierować.

A stanąłby Pan przed kamerą, żeby nakręcić reklamę?

- Nakręciłem. Aspiryny przeciwzawałowej.

Zapewne wcześniej Pan ją wypróbował i dzięki temu, odpukać, nie dostał zawału?

- Znam, proszę pani, przyjemniejsze sposoby w życiu zapobiegające zawałowi. Znacznie przyjemniejsze

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji