Artykuły

Nabotoksowani najlepiej wyglądają w trumnie

- Chcieliśmy w dowcipnej formie opowiedzieć o ważnym problemie. Napędzane przez media i reklamę kwestie takie jak kult ciała, sprawności i nieustanny przymus aktywności, pełnią współcześnie tak istotną rolę, że wpływają na naszą samoocenę - mówi JAKUB PRZEBINDOWSKI, autor sztuki "Botox", której premiera dziś w Teatrze Kamienica w Warszawie.

Dziś na scenie stołecznego teatru Kamienica startuje "Botox", satyra na celebryckie aspiracje rodaków. "Polska" podpytuje na ten temat reżysera sztuki Emiliana Kamińskiego oraz jej autora Jakuba Przebindowskiego.

Skąd się w ogóle wziął pomysł na "Botox"?

J.P.: Chcieliśmy w dowcipnej formie opowiedzieć o ważnym problemie. Napędzane przez media i reklamę kwestie takie jak kult ciała, sprawności i nieustanny przymus aktywności, pełnią współcześnie tak istotną rolę, że wpływają na naszą samoocenę. Stąd nasze kompleksy i obsesje, że jesteśmy zbyt mało twórczy, niedostatecznie atrakcyjni, a nasze życie - jeśli nie stanowi jednego wielkiego pasma sukcesów - na pewno należy uznać za nieudane. Nie zapominajmy też, że jeden z ważniejszych bodźców zaogniających nasze lęki to wszechobecny seks. Bombardowani zewsząd erotyką, żyjemy w przekonaniu, że musimy być seksowni zawsze i o każdej porze. Tytułowy botoks należy zatem rozumieć jako ten sztucznie napompowany problem, który mamy w głowach.

A jak to pokazać w przedstawieniu?

J.P.: Na nasz spektakl składa się siedem różnych, przeplatających się ze sobą historii. To, co je wszystkie łączy, to walka z czasem i równocześnie walka o spełnienie marzeń. Bohaterki najczęściej wybierają w końcu operację plastyczną, mężczyźni reagują różnie. Na przykład decydując się na sposób stary jak świat, czyli porzucenie żony i dotychczasowego życia dla nowej partnerki i nowych wyzwań.

Ale w "Botoksie" są też inne wątki?

J.P.: Chcieliśmy, żeby to przedstawienie było mocno osadzone w Warszawie. Żeby oddawało dynamikę tego miasta i jego klimat. Znakomicie podkreśla to multimedialna scenografia, zmieniająca stolicę w amerykański sen o metropolii. Niemałą rolę gra tu Pałac Kultury, ale nie będziemy zdradzać wszystkiego.

E.K.: Dlatego też wśród postaci znalazła się i sprzedawczyni z Hali Mirowskiej, i prezes wielkiego konsorcjum, i dyrektor z telewizji. Notabene, prezes ląduje w końcu na śmietniku, a dyrektor winą za swoje niepowodzenia obarcza żonę. Tak naprawdę jednak krzywdzi nie tylko ją, lecz przede wszystkim siebie, zaplątany w ambicje, które przerastają jego możliwości. Kolejna postać to osiemdziesięcioczteroletnia kobieta, która decyduje się na szereg operacji plastycznych, bo chciałaby pięknie wyglądać w trumnie. Życie płata jej jednak figla - nie tylko nie umiera, lecz musi się zmierzyć z tą nową, poprawioną tożsamością, bo nagle zostaje telewizyjną celebrytką...

Brzmi to strasznie poważnie, a przecież "Botox" reklamowany jest jako komedia muzyczna.

E.K.: Bo my o tym wszystkim opowiadamy z humorem. Chcemy pokazać, jak normalny człowiek radzi sobie z takimi problemami. A żeby widz mógł się z naszymi bohaterami utożsamić, ich słabości, małości, a czasem wręcz naiwność pokazujemy nie na zimno, ale z sympatią i zrozumieniem. Mówimy widzom trochę jak u Gogola: "Sami z siebie się śmiejecie".

J.P.: Najlepiej podsumowuje to nasze hasło reklamowe: "Botoks wypełni usta śmiechem". A dlaczego "komedia muzyczna"? Bo w "Botoksie" także muzyka jest wszechobecna. Ponadto każda postać ma swoją piosenkę, która jest komentarzem do zdarzeń, a czasem też wyśpiewanym skrytym marzeniem. Jedna z bohaterek nuci na przykład: "Otul mnie botoksem", bo na inne pieszczoty już nie może liczyć.

Taki lifting miłości?

E.K.: Szczerze mówiąc, zawsze mnie dziwiło, że ludzie decydujący się na operacje plastyczne tak łatwo godzą się na związane z tym ból i cierpienie. Pamiętam, jak byłem chłopakiem i wdawałem się w bójki - nie było nic przyjemnego w tym, jak się te siniaki potem goiły. Tu mamy do czynienia z jakąś ogromną desperacją, jeśli ktoś sam skazuje się na taki los. Jak śpiewa inna postać: "Mam 274 szwy i wszystko mnie boli, ale czuję się świetnie"

Dla kogo jest to w takim razie spektakl? Jakiego widza się Pan spodziewa?

E.K.: Ciągle powtarzam - takiego, który ma twarz, a nie gębę. Fajnego warszawskiego mieszczanina, zainteresowanego światem i myślącego. Nienawidzę traktowania ludzi jako masy, dla mnie każdy człowiek, każdy widz jest oddzielny. To fundamentalne rozróżnienie. Aktor nie może się czuć lepszy od swojej publiczności, bo jeśli jej nie ma, to wszystko, co sobie wykombinował, skonstruował, traci jakikolwiek sens.

Dla tych widzów teatr Kamienica przygotowuje co wieczór coś więcej niż tylko przedstawienie.

E.K.: Tak, nasz kontakt rozpoczyna się od tego, że witam ich w teatrze, coś na ogół mówię przed rozpoczęciem spektaklu. A po nim cały zespół wychodzi z garderoby do widzów, rozmawia z nimi. Niedługo otworzymy restaurację, a na razie spotkania odbywają się przy kawie, herbacie, ciastku.

Spektakl ma być tylko częścią wieczoru spędzanego w teatrze. Tak, jak było przed wojną.

I jak jest w wielu teatrach na świecie, choćby w Niemczech, gdzie widza kusi się do zostania w teatrze także tym, że może po spektaklu na miejscu zjeść kolację z przyjaciółmi, z którymi przyszedł, wymienić opinie. A ponadto to chyba dodatkowy zysk dla samego teatru.

E.K.: Bez wątpienia. Teatr Kamienica jest teatrem prywatnym, więc przede wszystkim musi zarabiać. Tymczasem w Polsce pierwsze, standardowe zdanie, które pada, gdy ludzie wychodzą z teatru brzmi: "To dokąd idziemy?" Chcemy to zmienić na wzór właśnie przedwojenny.

Czyli?

E.K.: Zostajemy w Kamienicy, oczywiście.

Czy to znaczy, że tak jak w tamtych czasach, próby w teatrze Kamienica trwają kilka tygodni, a nie miesięcy czy nawet lat, jak to się często dzieje w teatrach dramatycznych?

E.K.: Nie ma takiej możliwości, żebyśmy próbowali miesiącami. Oczywiście od pomysłu do realizacji upływa więcej czasu niż kilka tygodni, ale po prostu pracujemy segmentami. Najpierw spotkanie i trochę czasu na przemyślenie. Potem kolejne i jeszcze następne. Ale sama praca już musi iść szybko. Przy tym ja nie jestem na szczęście reżyserem autorytarnym, wolę rozmawiać i koordynować, niż rozkazywać. Stawiam głównie na pracę zespołową. I jeszcze jeden pomysł z przedwojennej Warszawy: otwarte dla publiczności próby przed każdą naszą premierą.

J.P.: Które w przypadku "Botoksu" bardzo nam pomogły. Bo dla nas niezwykle ważne jest, jak widz reaguje na to, co pokazujemy. Dzięki tym pokazom spektakl przez cały czas ewoluował, choć muszę przyznać, że wiele reakcji publiczności było dla nas bardzo zaskakujących. Ale te przedpremierowe przedstawienia pozwalają nam, twórcom, nie stracić czujności.

Jakub Przebindowski

Zadebiutował w filmie Jana Łomnickiego "Akcja pod Arsenałem" (1977). Potem były m.in. role w "Szaleństwach panny Ewy" (1984), "Przeklętej Ameryce" (1991) i "Szatanie z siódmej klasy" (2006). Grał na scenie, m.in. w "Mężu i żonie" Fredry w reż. Adama Hanuszkiewicza i w "Na szkle malowane" Krystyny Jandy. Ma na koncie także monodramy: "Kontrabasistę" wg. Patricka Suskinda i "Obronę jaskiniowca" wg. Roba Beckera. Wybudował w Warszawie prywatny teatr Kamienica (ul. Solidarności 93). Ponoć ma zdolność przyciągania do ciała metalowych przedmiotów.

Z równym powodzeniem grywa na srebrnym ekranie i na teatralnych deskach, pojawia się w telewizyjnych tasiemcach, pisze wiersze dla dzieci, komponuje, opanował tajniki fortepianu i fletu poprzecznego. Jest także autorem tekstowej wersji "Botoksu" i piosenek wykonywanych na scenie przez aktorów. Wtajemniczeni rozpoznają w nim jednego z bohaterów książki "Siła codzienności" autorstwa Marzanny Graff-Oszczepalińskiej. Szerokiej publice znany jest ponadto z występu w II edycji popularnego telewizyjnego show "Jak oni śpiewają?". Zajął w nim siódme miejsce.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji