Artykuły

Krallówna, rabin, Święty Graal, Kordian i profesor Pimko

Rabin towarzyszył Hannie Krall, kiedy świętowano przyznanie Nagrody Miesiąca jej książeczce reportaży o dzieciach wojny "Taniec na cudzym weselu", wydanej przez zamożną BGW. Rabin jest poniekąd postacią z książki, opiekował się w Nowym Jorku wycieczką ocalałych kobiet żydowskich z Polski - podrzuconych Polakom, wyrzuconych z pociągów jadących do Treblinek i Auschwitzów wojennych dziewczynek, wychowanych już w obcej religii i obcym obyczaju, długo swego pochodzenia nieświadomych. Część z nich była obecna na spotkaniu, przyleciał też ten nowojorski rabin, dopiero tutaj poznający historię polskiego holocaustu.

Krallówna stwierdziła jedynie, że tę książkę można pisać w nieskończoność, że nadal pisze ją życie - i było to stwierdzenie wszystko wyjaśniające.

Święty Graal, czara z której pił Chrystus podczas Ostatniej Wieczerzy i do której potem Józef z Arymatei zebrał krew z jego boku, ten Graal już raczej chrześcijański, niźli pogański, od rycerzy króla Artura - miał się pojawić w Teatrze Wielkim, na przedsięwzięciu arcyambitnym, to jest premierze "Parsifala" Richarda Wagnera. W reżyserii Niemca, Klausa Wagnera.

No, więc miał się pojawić Graal i Święta Włócznia też, skromny i czysty prostaczek Parsifal miał je odzyskać i uchronić świat przed złem czarownika Klingsora. I niby tak się to odbywało, przez bite pięć godzin, w akompaniamencie wagnerowskich kotłów, trąb i rogów, tyle że na scenie zamiast czary był graniastosłup, łabędziem była biała szmata, a włócznia kijem. Konstruktywistyczna, nadmiernie nowoczesna scenografia drugiego niemieckiego twórcy, Thomasa Pekny'ego zabiła uroki legendy. Nie było zamku Graala tylko jakieś, te same przez trzy akty, rusztowania żeliwno-stalowe; dziewczyny-kwiaty przebrano za girlsy z tancbudy, leśna polana to była też geometryczna przestrzeń, a nie czarowne ustronie, pełne magii - słowem, dla oka na tym Parsrfalu nie było nic. Dla ucha, i owszem. Wbrew uprzedzeniom o polskich nieumiejętnościach w tym zakresie trudności wokalnych. Prawda, że odtwórcy głównych ról, choć Polacy (Caban, Kosnowski, Zalewski) doproszeni zostali z zagranic, w których przebywają na stałe od lat. Melomani więc zostali usatysfakcjonowani, teatromani - mniej. Ale i tak liczy się, że TW AD 1993 wystawili ostatnie, gigantyczne, uznawane za najlepsze dzieło Wagnera.

Pan ambasador Niemiec zapraszał po premierze na tartinki, parówki, ciasteczka, owoce i wino. Przemawiał ciepło marszałek Chrzanowski, świeciła niezwykłą tu nieobecnością pani premier.

W świąteczny Dzień Teatru - 27 marca - odsłonięto w STUDIU wystawę poświęconą zmarłemu profesorowi Bohdanowi Korzeniewskiemu, to w południe, a wieczorem można było pójść albo do Hanuszkiewicza na Pannę Izabelę (tę z "Lalki"), albo do Prusa, do Dramatycznego, na nową wersję "Kordiana" Słowackiego. Z Januszem Wituchem w roli głównej i Markiem Walczewskim w rolach najważniejszych (Szatan, Car, Grzegorz, Prezes). To króciutkie przedstawienie - godzina i dzisięć minut, przypomina, że Kordian z "Kordiana" to także symbol młodości kształtowanej przez okoliczności, wychowanie, ryty swojskie, tradycje, kompleksy narodowe. I że to ważne - jak i kogo - także: do czego kształtujemy. Przedstawienie robi wrażenie tym, czego nie ma "Parsifal" - scenografią, klimatem, nastrojem.

Podobnie jest za Wisłą, przy Wedlu, w Powszechnym - dziś Teatrze imienia Zygmunta Huebnera (napis taki dobrze widać z każdego pociągu linii elektrycznej). Dano tam dopiero co adaptację Gombrowiczowskiej "Ferdydurke". Solenną, znakomicie graną. Też z klimatem, też z ambicjami postawienia pytań najbardziej współczesnych, z dziś.

I wygrało aktorstwo oraz atmosfera, ale chyba przegrała adaptacja i inscenizacja, bo spektakl od połowy nuży. Świetny, ale za długi - to opinie najbardziej nim podbitych i zauroczonych. Które muszę podzielić.

Że to jednak w teatrze jeszcze świątecznie, że trzeba mu dobrze życzyć - napiszę raczej o tym, co świetne w "Ferdydurke" Waldemara Śmigasiewicza i Macieja Preyera (reżyseria i scenografia).

Cóż, sekwencja szkolna, klasa profesora Pimko (Władysław Kowalski), podzielona, rozbrykana, infantylizowana szkolną ideologią na wiarę (pamiętamy: :"należy kochać Słowackiego, bo wielkim poetą był"). W tej społeczności wspaniałe zaczątki postaw, rzec by można - partyjnych, przyszłościowych. Cezary Pazura, prymus Syfon, to ten, który wielbi orlęta i chłopięta i jako żywo pasowałby już do niejednej gotowej partii naszej prawicy. Piotr Machalica, Miętracjonalista, to szyderca, niewierny Tomasz, który pod koniec spektaklu "ulegnie chłopomanii"... Pyszne, Skrótowe i syntetyczne. Są i Młodziakowie jest i wieś w Bolimowie, jest cała "Ferdydurke", ale współcześnie żywa i nośna jest tylko ta pierwsza część, szkolna.

Powtarzam - znakomicie rozegrana.

Czy profesor Pimko zatriumfował ostatecznie, czy raczej ma szansę postawa Miętusa i samego Józia, bohatera (Krzysztof Stroiński) - trudno rozstrzygnąć, zwłaszcza, że w gazetach - tych z życia - pełno rozważań o modelu szkoły dzisiejszej oraz o jej gorącym temacie - rekolekcjach.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji