Artykuły

Witkacy i Babcia Julia

Witkacowska "Sonata Belzebuba" zdaje się być utworem wyjątkowo inspirującym artystycznie: w tej wielowątkowej opowieści scenicznej, w której jak zwykle u Witkacego jest postawiona kwestia ludzkiej tożsamości (tyleż wykreowanej), co stłamszonej przez konwencje kulturowe i sceniczne, tyleż uwznioślonej co poniżonej przez rytmiczną cykliczność przyrody), na plan pierwszy wysuwa się przecież temat wciąż dla artystów fundamentalny. Temat samego artysty. Jego dzieła. Temat twórczości w coraz bardziej zmechanizowanym świecie - i temat ceny tej twórczości. Oto kolejne, z 1925, wcielenie Fausta: kompozytor lstvan i jego niemoc twórcza (wszystko już było, nic już nikomu nie jest potrzebne), i jego pakt z Belzebubem (w imię stworzenia Arcydzieła). Tragifarsa.

Trzeba przyznać, że zadanie kompozytora było diablo trudne. Zamieniać myśl i słowo Witkacego w śpiewacze fioritury znaczyłoby pozbawić dramat jego esencji. Ilustrować je dźwiękiem? Równie dobrze można by w ogóle zrezygnować z tekstu i stworzyć balet (który skądinąd w tym widowisku odgrywa znaczącą rolę) lub kompozycję samą w sobie, tyle że pod programowym tytułem. W rezultacie nieuchronnego kompromisu powstało coś pośredniego i chyba połowicznego: "widowisko muzyczne", które nie bardzo może się zdecydować, czy jest "widowiskiem", czy "muzyką". Bogusławski-kompozytor okazał się w sumie silniejszy od Bogusławskiego - dramaturga. Wewnętrzny dramatyzm muzyczny nie zawsze jest w każdym razie zgodny z dramatyzmem postaci, przebiegu akcji czy słów - notabene często w rażący sposób zagłuszanych zbyt nagłym fortissimo. Jeśli jednak mimo to krakowska "Sonata Belzebuba" stała się ważną pozycją europejskiego Tygodnia Witkacego, zawdzięczać to trzeba Żukowi Opalskiemu - reżyserowi, który przyjął na siebie również rolę dramaturga. W ogólnym zamiarze kompozytorskim odnalazł najwyraźniej cechy bliskie teoretycznej refleksji nad współczesnym teatrem, która też zaważyła, jak sądzę, na jego interpretacji Sonaty Belzebuba: błyskotliwość intelektualną Witkacego i filozoficzny bezmiar niepokojów metafizycznych zamknąć w formule sztuki, która w najbardziej tajemniczy i przewrotny sposób łączy czystą abstrakcję z czystą konwencją, sztuki "najsztuczniejszej" ze wszystkich, opery - z całą jej (toutes proportions) niebiańską głupotą. Z pewnością jest to Witkacy odczytany nie tylko po Tomaszu Mannie, ale i po Gombrowiczu, ale i poprzez Gombrowicza. Didaskalia "Sonaty Belzebuba" jasno pokazują, a scenografia Marka Brauna to realizuje, że o sprawach arcypoważnych już w 1925 można było myśleć w kategoriach sztuki niższej, banalnej, operetki czy tingel tanglu. Mniejsza zresztą o wzajemne wpływy czy tytuły pierwszeństwa: najważniejszy okazał się wpływ, jaki muzykalny reżyser zechciał mieć na t e a t r a l n ą wartość partytury. Dla przykładu: wejście demonicznej śpiewaczki, Hildy (w tej roli bardzo dobra Maria Domańska), zostało przygotowane w sensie teatralnym rozbrzmiewającą już w kulisach arią "Casta Diva" w jej wykonaniu, co w niebywały wprost sposób wzmogło napięcie i współtworzyło dramatyzm nie tylko tej konkretnej sytuacji, lecz postać Hildy jako taką. Zabieg absolutnie zgodny z igrającym konwencjami Witkacym - i bardzo szczęśliwy dla widza, któremu już od wieków leitmotiv pomaga zorientować się w zawiłościach wszelkiego typu widowisk!

Znakomicie zostały wyreżyserowane sceny, w których kumulują się - z jednej strony Witkacowska obsesja jakże nikłej granicy dzielącej Byt od Niebytu, z drugiej zaś idea interpretacji tej bardzo poważnej obsesji poprzez środki śmieszne i (niebiańsko) głupie. Oto bohaterowie Witkacego umierają i ożywają, żywi ludzie zamieniają się w trupy, a trupy nabierają nagle życiowego wigoru - i cały czas, jak to w operze, informują o tym przy pomocy misternych aryjek. Dokładnie tak samo, jak to robił tylekroć już ośmieszony chór, który przez kwadrans wyśpiewywał "uciekajmy, ach, uciekajmy", drepcząc w miejscu. Znów komizm bardzo Witkacowski i bardzo teatralny. Reżyseria Opalskiego jest przy tym na pozór nieefektowna, taktownie skupiając się raczej na dramaturgicznym uporządkowaniu akcji muzyczno-scenicznej niż na epatowaniu jakimiś rzekomymi "dziwactwami" Witkacowskiej formy. Ważniejsze od formalnych niezwykłości okazują się dla reżysera postacie lstvana (w tej roli Jan Migała, przypominający zresztą Szymanowskiego) i Belzebuba (Zbigniew Szczechura), jedynych na tym świecie osób zainteresowanych twórczością, ważniejsza jest tytułowa sonata - dzieło sztuki, cel życia, przyczyna i skutek zła. Ale w miejscu przewidzianym przez kompozytora na prezentacje szatańskiej sonaty dał reżyser sekwencję baletową, która kostiumami, światłem, połacią falującej tkaniny nawiązuje do Witkacowskiego malarstwa...

Samej sonaty po prostu nie będzie, przynajmniej "nie będzie" w kategoriach prawdy życiowej i małego realizmu. Będzie cisza. I w tej ciszy rytm kołyszącego się miarowo w głębi zupełnie pustej sceny wahadła. Myślę, że tej ciszy żaden z widzów "Sonaty Belzebuba" nigdy nie zapomni. Metafizyka na początku. Metafizyka na końcu. Rozkosz i rozpacz, jak to u Witkacego. Czegóż chcieć więcej? Niezależnie od wszelkich usterek, jakich miałby prawo czepiać się każdy recenzent, krakowski spektakl jest widowiskiem, które bez wątpienia liczy się w trwającej wciąż przecież dyskusji nad Witkacym i jego teatrem. Tym miłym akcentem mogłabym właściwie zakończyć, gdyby nie tytuł niniejszego arcydzieła, pisanego bez pomocy Belzebuba, niestety. A może jednak? Chyba sam Belzebub kazał mi dać tytuł "Witkacy i Babcia Julia". Więc teraz o Babci Julii.

Otóż w programie "Sonaty Belzebuba" wydrukowano dedykację, która nawiązuje do wrocławskiej prapremiery: "pamięci Erwina Nowiaszaka, niezapomnianej Babci Julii"... Wspominam o tym nie dlatego, iżbym (swego nie znając) wpadła w trans przepisywania z programu, powód jest cokolwiek głębszy. Nie widziałam wrocławskiej prapremiery, nie widziałam żadnego przedstawienia "Sonaty Belzebuba" w żadnym innym teatrze - ale przypuszczam, że wszędzie Babcia Julia cieszyła się sympatią widowni. To samo zresztą w Krakowie. O Stanisławie Knapiku, który gra tu Babcię Julię, sporo i życzliwie napisano w recenzjach gazetowych: że obsada "dowcipna", że zabieg "Witkacowski z ducha", że "nieodparty urok", a nawet, że "jedyny jasny punkt". Wszystko słusznie, wszystko prawda. Podpisuję się oburącz i przytaczam te opinie z pełną aprobatą. No, ale przytaczam nie bez kozery. Zastanowiła mnie ta sympatia, jaką budzi Witkacowska Babcia Julia. Mówię to we własnym imieniu i we własne biję się piersi, bo sama mam do niej słabość - ale czy słusznie? Jest to jedyna bodaj w "Sonacie Belzebuba" postać, jaką odbiorca (również odbiorca aktor) jest w stanie zaakceptować bez sprzeciwu, choćby i podświadomego. Jedyna, która nie rani uczuć i przyzwyczajeń widza, która nie obraża ani dobrego smaku, ani życiowego prawdopodobieństwa. Toć mimo niebywałego rozkwitu kosmetyki ludzi wciąż bawi, gdy staruszka wspomina (farsa!) swój sex appeal, toć tajemnice tożsamości, streszczone okrzykiem "Tyle czasu być czarownicą i musieć udawać szanowną w małym stylu matronkę" (farsa!), wywołują pogodny uśmiech, nic więcej. Ale czy dla Witkacego było to śmieszne, czy może jednak straszne?

Więcej. Babcia Julia potrafi też widzów w jakiś sposób przejąć i wzruszyć, tak ładnie czasem mówi, tak głęboko. Można się z tym zidentyfikować, wszyscy przecież odczuwamy świat ładnie i głęboko, nieprawdaż? Ale sam Witkacy nie traktował chyba Babci Julii jak porte parole, skoro kazał jednemu ze swych bohaterów brutalnie zareplikować: "Ach, dosyć tych symbolizmów w norweskim stylu!"

Ale Babcia Julia zwycięża. Zwycięża to, co można zrozumieć i do czego się przywykło. Farsa. Norweski symbolizm. l malutkie dziwactwa, którymi koniec końców zasłynął Witkacy. Ot, takie jak zabawny i nie na miejscu okrzyk Babci Julii: "W imię Ojca, Syna, Ducha - dajcie babce kimel-kucha!" Wałkuje tak tę nieszczęsną Babcię Julię, mimo że aktor istotnie bardzo dobrze ją zagrał, a reżyser bynajmniej nie eksponował, bo w niej wyraźnie skupiają się niektóre dylematy związane z teatrem Witkacego. Z teatrem, którego wciąż nie ma. Nie taki to truizm, co mówię: teatr to nie tylko sceniczny kształt przedstawień, nad którym debatują artyści, dla którego (kto wie) gotowi są być może wejść w układ z samym Belzebubem. Teatr to publiczność, którą by rzeczywiście i naprawdę obchodziła m y ś l, dla której znaleziono taki właśnie kształt. Ba, można to sformułować jeszcze dosadniej: to publiczność, dla której cierpiący na niemoc twórczą lstvan byłby scenicznie atrakcyjny tak samo, albo i bardziej, niż Babcia (niegdyś Panna!) Julia. Czyżby więc na teatr Witkacego wciąż było za wcześnie? A może już jest za późno, może jego czas już minął? Jakkolwiek brzmi odpowiedź na te pytania, tym większe wrażenie robi bezlitosny ruch wahadła, kołyszącego się miarowo w głębi pustej sceny teatru - na chwilę przed opadnięciem kurtyny Siemiradzkiego.

Opera Krakowska: "SONATA BELZEBUBA" wg Witkacego. Muzyka: Ed Bogusławski. Reżyseria: Józef Opalski, scenografia: Marek Braun. Premiera 21 VI 1992

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji