Artykuły

I znów mamy tutaj teatr!

Zaczynać w teatrze od Kochano­wskiego, jest to pomysł trochę wariacki. No, ale tak zaczął An­drzej Witkowski swoją dyrekturę w białostockim Teatrze Dramatycznym im. Aleksandra Węgierki. Oczywiście, nie liczę odziedziczonych przez niego inscenizacji różnych komedii kostiu­mowych, na które, mimo kilku okazji, nie wybrałem się, głównie dlatego, że krążyły one po Białostocczyźnie już przed laty, kiedy jeździłem tu tylko na ryby. Afisz jednej z nich spotka­łem ostatnio, przed dwoma miesiąca­mi. Ten sam afisz, ten sam teatr, takie samo prowincjonalne granie jak w za­stygłym śnie. Ale sen się skończył, nastąpiło przebudzenie.

Właściwie prawdziwy początek robót Witkowskiego w Białymstoku, to częś­ciowe rozwalenie budynku teatralnego, ale że o tym pisano już trochę da­ruję sobie ten konstruktywistyczny wą­tek, pozostając przy oświadczeniu, że w moim przekonaniu Ąndrzej Witkowski w demolowaniu sztuki teatralnej polskiej zasług nie posiada (we Wro­cławiu też rozpoczął dyrekcję od grun­townej przebudowy gmachu, gdzie dziś jest Teatr Współczesny). Póki więc nie odsłoni się kurtyna wielkiej sceny przed, miejmy nadzieję, nie mniej wielką widownia, w piwnicznych ko­rytarzach wykrojono teatrzyk. Tylko po co "Odprawa posłów greckich"? Kto to widział na scenie? Kiedy ostatnio ktoś czytał jakąś recenzję o premierze tej szkolnej czytanki? Przejrzałem kilka tomów krytyk różnych zoilów, przeszu­kałem parę teczek własnej pisaniny o teatrach, i nic, ani śladu. Gorzej, w pa­mięci też raczej niewiele o owej "Od­prawie", poza fiszkowymi sloganami o "zatroskaniu poety nad niedostatkiem gotowości bojowej państwa opierającego się na niestałej sile obronnej", o sty­lizacji klasycznej, homerowym kostiu­mie, i - co nawet Mickiewicz podno­sił - czystości ducha greckiego. I owe sklasyczniałe już wielekroć słowa mądrego Ulissesa: "O nierządne królestwo i zginienia bliskie. Gdzie ani prawa ważą, ani sprawiedliwość...", których kto dalszy ciąg pamięta? Kto innym cytatem, z pamięci, podeprze ogólniki o politycznej wymowie, społeczności będącej zbiorowym bohaterem tego spolszczonego mitu wojny trojańskiej? Na Boga! - jak powiada obywatel Sarmacki - toż to banalna retoryka? Ano właśnie. Tyle wiemy, tylko to szkolne ździebko o tym, co próbę czterech już stuleci (pomyśleć: 2 x USA!) wytrzymało.

Mądrze jednak wybrał Andrzej Wit­kowski tę naszą nie znaną lekturę obo­wiązkową na premierę swojego teatru. Opracował sumiennie tekst, wykorzy­stując fragmenty innych utworów Ko­chanowskiego. Pokazał to w niewielkiej sali, bez sceny, tradycyjnie już w tego rodzaju teatrze wprowadzając aktorów pomiędzy widzów, posługując się wy­próbowanymi (i chciałoby się powie­dzieć - klasycznie umiarkowanymi) znakami teatru otwartego. Podobnie wyważona między umownością a styli­zacją jest scenograficzna aranżacja przestrzeni całej piwnicy, zaprojekto­wana przez Zofię de Inez-Lewczuk. Do tego bardzo zwyczajne, proste światła, w których naprawdę pięknie czytelny staje się kolorystyczny i stylowy po­dział na kostiumy grupy sarmackiej, chorusu panien trojańskich i greckich posłów. Jest i muzyka, Tadeusza Woź­niaka, katarynkowo liryczna, która to­warzysząc pierwszemu wejściu akto­rów, w prywatnych ubraniach, garni­turach i dżinsach (i tu przesada, przefajnowanie - jeden z papierosem w łapie), jest bardzo wyraźnie adresowa­nym do młodej widowni odejściem od pudełka sceny, podkreśleniem swojskości, zwyczajności konwencji teatru otwartego.

Aktorzy. Najwyżej cenię w tym przedstawieniu zbiorową recytację cho­rusu panien trojańskich. Tak, tak, bo­wiem to robota najtrudniejsza w ak­torstwie. Może trafiłem na dobry dzień, dobry spektakl Marii Chodeckiej, Bar­bary Łukaszewskiej, Dagny Rose, Da­nuty Rymarskiej, Lubomiry Tarapackiej i Heleny Wizło. w ansamblu, w chorusach (bo w partiach solowych było o wiele gorzej), ale fakt faktem, satysfakcja (moja) pozostanie niezach­wiana po tylu chwilach zażenowania, że takowej nie doznałem słuchając popisów różnych "chórów greckich" w niejednym teatrze. Także Asja Łamtiugina nie po raz pierwszy zresztą, po­twierdziła swój talent recytatorskiego aktorstwa. Przy tym żadnemu z akto­rów nie można odmówić udanego występu w tym spektaklu bez ról i co chyba ważniejsze, utrzymania, zacho­wania trudnej konwencji białego wier­sza czarnoleskiego poety.

Najsłuszniej uczynił Andrzej Wit­kowski wybierając takie sposoby teat­ralnego wyrażania, w których "Pieśń" Jana Kochanowskiego, opatrzona sty­lizowaną muzyką a śpiewana na spo­sób całkiem współczesny, brzmi - jak piękny song czy ballada, a umowność plastycznego sztafażu jest na tyle dy­skretna, że likwiduje teatralność - nie zabijając teatru. I dobrze, że wszy­stko to jest trochę eklektyczne, a może tylko - umiarkowane, bo każdy inny sposób pokazania "Odprawy", wszelkie kryptodejmki, pospolite świątkosiemiony, czy jakiekolwiek, najprecyzyjniejsze muzeum w teatrze, wszystko inne stałoby się interpretowaniem, preparowaniem, do-, i przyprawianiem tego arcydzieła zepchniętego do szkolnych lektur. Chyba że... pójść z tym na Wawel. Tak, ale do tego potrzebny jest Wyspiański.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji