Cyrano de byle jak
Musical "Cyrano" wystawiony w teatrze Komedia to typowy produkt polskiego chałupnictwa.
Żaden gatunek teatralny nie wymaga takiej perfekcji jak teatr muzyczny, dlatego na świecie tworzą go najlepsi, za największe pieniądze. Teatr Komedia na jubileusz 40-lecia zafundował sobie trzygodzinny spektakl wykonany metodą chałupniczą. Muzyka - z taśmy. Chórki - z playbacku. Dekoracje - w połowie ze slajdów. Kostiumy - wypożyczone z Teatru Narodowego. Na dodatek odtwórca tytułowej roli śpiewa nieczysto, zachrypniętym głosem. Taki polski musical.
Jestem zawiedziony podwójnie. Raz, że marnuje się w ten sposób świetny pomysł przerobienia sztuki Edmonda Rostanda na teatr muzyczny. Dwa - że marnuje się siły utalentowanych młodych aktorów, zaangażowanych do tego trudnego przedsięwzięcia. Nie ma w końcu tak wielu spektakli muzycznych na polskich scenach, gdzie mogliby zdobywać doświadczenie.
Nawet "Trzej muszkieterowie" nie są lepszym materiałem na musical niż fantazyjna sztuka Edmonda Rostanda o poecie, którego natura obdarzyła szpetnym nosem, żołnierzu zakochanym bez wzajemności w pięknej Roksanie, który swą miłość wyznaje w poetyckich listach pisanych w imieniu przystojnego Chrystiana.
I co robi z tą szansą nasz cudowny teatr z tą kopalnią pomysłów wybitny polski poeta Ernest Bryll, zatrudniony do napisania nowej wersji "Cyrana de Bergerac"? Wybitny polski poeta Ernest Bryll tę szansę marnuje. Na pierwszy rzut oka między kopią i oryginałem nie ma żadnej różnicy. Kolejność scen, dobór postaci, intryga, nawet żarty - wszystko takie samo. Tylko wiersz, którym mówią bohaterowie, brzmi ze sceny ciężko, jakby nie szpady mieli w ręku, lecz krzyżackie miecze. Mamy powody sądzić, że Roksana odrzuca miłość Cyrana nie tylko z powodu nosa, ale i poziomu jego twórczości:
"Ach, kto mnie kocha/ Kto mnie kochać może/ Kto zechce kochać się w takim potworze" - śpiewa Marek Perepeczko, walcząc z chrypą. "Nie wszyscy w świecie/ Takie szczęście mają/ Że tych kochają/ Którzy ich kochają" - zagłębia się w refleksję bohater. To nie jest Cyrano epoki płaszcza i szpady, tylko Cyrano epoki disco polo.
A jednocześnie Ernest Bryll potrafił wprowadzić współczesne akcenty do sztuki, które sentymentalną opowieść Rostanda czynią bliższą naszym czasom. Podkreślił tragedię wojny, pogłębił postać Roksany. Z lekkomyślnej kokietki dziewczyna zmienia się w dojrzałą kobietę, która rusza za mężczyznami pracować w wojennym szpitalu. Przenikliwie wydobył także polityczne intrygi Generała (Tadeusz Borowski), który chce zatuszować swoją odpowiedzialność za klęskę i śmierć Gaskończyków. Nie zmienia to jednak faktu, że libretto Brylla nie dorównuje sztuce Rostanda. Czy nie wystarczyłoby dopisanie piosenek?
W tym spektaklu dają o sobie szczególnie znać polskie paradoksy. Obok ciężkiego libretta - nieprzeciętna muzyka Piotra Rubika, gorąca od francuskich i hiszpańskich motywów, z wieloma melodyjnymi przebojami, wśród których najlepsza jest piosenka Roksany "Śmiać się najłatwiej z zakochanych". Może nieco za często tylko kompozytor używa forte, ale w końcu miłość kadetów to głośny temat.
Obok Marka Perepeczki, który Cyrana gra głównie swoją wielką sylwetką - Katarzyna Skrzynecka w roli Roksany, najczystszy głos na scenie, aktorka z duszą i temperamentem. Niestety, śpiewa zdecydowanie za mało, chociaż cały spektakl na niej przecież się opiera.. I Robert Janowski, który w roli Chrystiana udowadnia, że teatralny amant nie musi być pustym lowelasem. Odtwórcy drugoplanowych ról: kadetów, dam i kurtyzan - dają z siebie wszystko, równo tańczą, nie są bierni. Pięknym głosem wyróżnia się zwłaszcza Agnieszka Maliszewska. Gdyby jeszcze można było słyszeć więcej ich śpiewu na żywo. Najgorzej przedstawia się w tym przedsięwzięciu reżyseria Andrzeja Rozhina. Pragnąłbym zauważyć, że tak się reżyserowało koncerty galowe pt. "Dziś do ciebie przyjść nie mogę" na festiwalach piosenki żołnierskiej w Kołobrzegu. Z przodu - wdowy. Z tyłu - żołnierze. Pomiędzy - soliści. Albo: z tyłu wdowy, z przodu soliści, pośrodku żołnierze. Liczba kombinacji, niestety, jest ograniczona i nie powiększa jej błyskanie stroboskopem. Prawdziwym reżyserem na tej scenie jest Tomasz Grochoczyński, który ułożył pojedynki kadetów tak, jakby się urodził ze szpadą w ręku. Od tych małych arcydzieł choreografii nie sposób wzroku oderwać. Zupełnie zapomina się wtedy o siermiędze całości.