Współżycie płciowe Hitlera
Doprawdy wielki to zaszczyt, że znany reżyser filmowy zechciał zadebiutować jako dramaturg właśnie w naszym prowincjonalnym teatrze. Światowa prapremiera sensacyjnej sztuki o reinkarnacji, która - jak zapewnia teatralny program - oferuje nam wyprawę w najgłębsze rejony duszy, do wnętrza prawdziwego "ja", gdzie kryje się tajemnica człowieczeństwa, uświetniona na dodatek występem Michała Bajora, to naprawdę duża rzecz. Niech pęka z zazdrości Tarnów, Legnica i Bielsko-Biała.
Moja ironia wynika zapewne z ignorancji. Prawda, nie znam się tak dobrze na reinkarnacji, jak Jacek Koprowicz. Nie mam także do reinkarnacji osobistego stosunku. Interesowało mnie natomiast zawsze rozpoznanie tkwiących we współczesnym człowieku potrzeb, które zrodziły u schyłku naszego wieku masową wiarę w to zjawisko. Nie mam wątpliwości, że są to potrzeby religijne, choć bardziej pewnie w rozumieniu Witkacego niż biskupa Pieronka. Myślałam zatem naiwnie, że sztuka o reinkarnacji wprowadzi mnie w te dziwne obszary istnienia, w których roi się od metafizycznych fluidów. Zapomniałam, że znany reżyser krakowski, nieżyjący od dawna, twierdzić miał, iż każda analiza rzeczywistości rozbije się w końcu o problem - przepraszam, ale cytuję - chuja i pizdy (a jednak jego przedstawienia weszły do historii teatru dlatego, że na tym "problemie" nie poprzestał). Koprowicz mi na szczęście ową prawdę przypomniał, skupiając się w swojej sztuce na rewelacyjnych szczegółach z intymnego życia fuhrera i jego nałożnicy, Ewy Braun, nie bez sugestii, że dewiacje seksualne tego mistrza wyuzdania musiały się odbić na losach Europy. Inicjacja w tajemnicę w wydaniu Koprowicza oznacza po prostu zajrzenie do alkowy.
Pal licho metafizykę, ale nie dowiedziałam się nawet, jakie to przeżycia i doświadczenia kazały barmance z Warsu, Zofii Saleckiej, uwierzyć, że jest kolejnym wcieleniem Ewy Braun. Mogę się jedynie domyślać, że wstrzemięźliwość seksualna jej męża zmusiła ją do szukania zaspokojenia w perwersyjnych seansach, do których wciąga kolejnych pasażerów w poszukiwaniu swego mistrza.
Gdy ktoś wybierze się jednak na spektakl w poszukiwaniu erotycznej podniety, obejdzie się smakiem. Teatr, jak się okazuje, nie da się tak łatwo przerobić na peep-show. Choć scenariusz obfituje w obsceniczne obrazy (łatwe zapewne do rozegrania na planie filmowym), my możemy je sobie, co najwyżej, wyobrazić. Aktorzy, sparaliżowani wstydem, więcej mówią, niż robią (moim ulubionym tekstem jest ten o żonach, które "bułkę biorą przez bibułkę, ale fiuta gołymi łapami" - polecam językoznawcom i stylistom do analizy). Ewa Kasprzyk jako perwersyjna uczennica Hitlera, nie może pozbyć się czerwonego szlafroczka, a gdy kusi partnera swoimi wdziękami (których odmówić jej trudno) odwraca się tyłem do widowni. Kiedy Bajor jako Reporter wisi ze związanymi rękami na haku i rozpalony przez Zofię domaga się "obciągnięcia druta", trudno uwierzyć w dręczące go żądze. Gdy przychodzi jego kolej i w odwecie zgwałcić ma skrępowaną barmankę od tyłu, reżyser wstydliwie wygasza światło.
Wszystko to razem sprawia, że sztuka, zamierzona jako głęboki dramat kryminalno-psychologiczno-mistyczny, zamienia się w swoją parodię, wywołując śmiech na widowni. Śmiech zażenowania. Cała zaś metafizyka kryje się w "niepokojących" dźwiękach autorstwa Krzesimira Dębskiego, które wspierają aktorów w chwilach odlotu do przeszłości. Bez niej nijak nie udałoby się im zagrać dwoistości bohaterów, która ma być pokutą za ich winy (jakie?).
Spektakl, z założenia gwiazdorski, rozczarowuje bowiem także aktorstwem. Michał Bajor jest wybitnie nijaki i momentami po prostu śmieszny, a Ewa Kasprzyk nie może się, niestety, uwolnić od poprzednich kelnerskich wcieleń, popadając tylko czasem w ckliwy i tandetny melodramatyzm.
O reżyserii Koprowicza niech świadczą korekty scenariusza, nad którym pracował do końca w pocie czoła. W finale wersji, którą udało mi się przeczytać, Zofia w szamotaninie przecinała sobie tętnicę szyjną ułamkiem szkła - taka śmierć nosiła wszelkie cechy samobójstwa psychoanalitycznego. Ale Koprowicz zdecydował się na rozwiązanie godne telewizyjnej Kobry - dziennikarz, rozpoznany jako oficer SS, strzela do niej w końcu z pistoletu, powtarzając swoją zbrodnię z poprzedniego wcielenia. A potem - zgodnie z wszelkimi zasadami prawdopodobieństwa - zostaje barmanem w Warsie...
By dostać się do swoich miejsc, widzowie musieli tym razem przejść przez kolejowy wagon restauracyjny, zamykany razem z ostatnim "pasażerem". Rozwiązanie przestrzeni, przyznam, pomysłowe, choć metafora - o życiu pędzącym niczym pociąg - raczej banalna. Ostrzegam wszystkich ryzykujących obejrzenie przedstawienia, że z tego pociągu nie da się wyskoczyć w biegu. Na dodatek, wśród wiernie skopiowanych wagonowych akcesoriów, nie mogłam wypatrzeć hamulca bezpieczeństwa. Ktoś najwyraźniej o nim zapomniał. I to dużo wcześniej, zanim ta "wybitna" sztuka znalazła się w repertuarze teatru.