Artykuły

Oj, ta Balladyna...!

... dlaczego nie możemy oderwać się od cudów i czarów "Balladyny", a kiedy znowu skargi "Lilli Wenedy zadźwięczą, serce roz­dziera się nam na kawały? () Hm...dlaczego? Dlatego, panowie, że Słowacki wielkim poetą był! Wałkiewicz! Dlaczego? Niech Wałkiewicz powtórzy - dlaczego?

(WITOLD GOMBROWICZ - "Ferdydurke")

Zza kulis rozlega się głośny gwizd motorów. Dwaj rośli motocykliści w stroju amerykańskich rugbystów wjeżdżają na scenę. Japońskie hondy, rycząc na wysokich obro­tach, kierują się ku pochyłemu po­mostowi w kształcie podkowy wzno­szącemu się od sceny do bariery pierwszego balkonu i powracające­mu z powrotem na scenę. Dwaj jeźdźcy wpadają na blaszany po­most z przeciwnych końców, objeżdżają go w zawrotnym tempie, mijając się precyzyjnie o centymetry w najwyżej położonym punk­cie. Publiczność z pierwszych rzę­dów parteru odwraca się i zadziera głowy jak na jarmarcznej ścianie śmierci. Ale motocykliści już znowu są na scenie i obracają się po niej w miejscu, omiatając mrok strumie­niami światła ze swoich reflekto­rów. Istny balet zmotoryzowany! Ale widza czekają jeszcze silniejsze emocje. Oto na pomoście zjawia się nowy motocyklista, w białym hełmie i białym opiętym kombinezonie. Twarz jak u żużlowców za­kryta zawiązaną wyżej nozdrzy chustką. Lewą. nogą, w skórzanym bucie z cholewą do pół uda, podpie­ra się na wirażach ze sprawnością Jancarza czy Woryny. Honda rwie z niepohamowaną szybkością. Bia­łe zjawisko odbyło w mgnieniu oka rundkę po pomoście, by zatrzymać się między dworna poprzednikami na środku rozświetlonej już sceny. Zdejmuje z twarzy chustkę, spod hełmu wysypują się długie złote włosy. To dziewczyna. Przemawia nie zmienionym tekstem Goplany: "Narwij mi róż, Chochliku! Poleciał mój wianek". Tak! To nie kaskaderzy ani wy­trawni motocyklowi akrobaci, ale Bo­żena Dykiel jako Goplana w nowej inscenizacji "Balladyny" w Teatrze Na­rodowym w Warszawie, oraz sekun­dujący jej Mieczysław Hryniewicz (Skierka) i Wiktor Zborowski (Cho­chlik). Wrażenie, jakie robi ich bra­wurowa jazda, ustąpić musi miejsca refleksji, jak do tego doszło, że w romantycznej tragedii zawarczały na scenie motory wysokiej klasy - dzie­ci nowoczesności zrodzone w trzeciej ćwierci XX wieku?

Nie sposób odpowiedzieć na to pyta­nie, nie wracając do całej serii wido­wisk na scenie Teatru Narodowego, autorstwa Adama Hanuszkiewicza, a opartych na tekstach polskich roman­tyków, serii, która w naszym życiu teatralnym zarysowała się budzącą namiętne spory i kontrowersje, ale znaczącą pręgą. Pręgą? A może wy­łomem w tradycyjnej konwencji? "Nie-Boska", "Kordian" (z drabiną i mi­krofonem), "Norwid", "Beniowski", "Wa­cława dzieje", a teraz "Balladyna" - to kolejne paciorki tego przewrotnego narodowego różańca.

Jeżeli spróbować ustalić wspólną formułę dla tych przedstawień, pole­gałaby ona na nowym odczytaniu szacownych dzieł wieszczów ze sta­rannym wsłuchiwaniem się w tony, które zestroić się dadzą z życiem du­chowym i doświadczeniem współczesnego Polaka. Na te tony ma Ha­nuszkiewicz ucho niezwykle wyczu­lone.

Od napisania "Balladyny" minęło lat 140, a od jej prapremiery lwowskiej - 112. Ten czas, dzielący nas od po­wstania tekstu dramatu i jego pierw­szego przyobleczenia w kształt sceni­czny, zaludnił się wielką rzeszą egzegetów, interpretatorów, biegłych w piśmie, i to zarówno tych wybitnych, formatu Hoesicka, Matuszewskiego (Ignacego!), Tretiaka, czy Kleinera, jak i pomniejszych, miernych, usiłują­cych przykroić dramat Słowackiego na miarę swoich umysłów. Ci ostatni, jak ów nauczyciel z "Ferdydurke" zwany Bladaczką (Dlatego, panowie, że Sło­wacki wielkim poetą był!), odgrodzili nas od Balladyny murem banału, patetycznego frazesu i nudy. Piętno obo­wiązkowej lektury szkolnej zaciążyło nad tym utworem, wywołując wraże­nie, że go się nie da lubić.

Hanuszkiewicz zaś powiedział sobie, że "Balladynę" da się polubić. Nie sta­wiał sobie za cel odwojowania terenu zdobytego przez lichych interpretato­rów, oczyszczenia "Balladyny" z narośli i nawarstwień blisko półtorawiecznych. Tego zadania może się podjąć ambitny badacz literatury, nie artys­ta teatru. Komponując jednak wido­wisko teatralne na fundamencie tego tekstu dramatycznego, reżyser pra­gnął oswobodzić się od wszelkich pośredników, czerpać inspirację wprost ze źródła, z samodzielnego od­czytania na nowo utworu, z "tragi-farsowego - jak się wyrazi - migo­tania znaczeń."

Hanuszkiewicz nie boi się w swo­ich przedstawieniach anachronizmów, czego dał już liczne dowody. Zresztą sam Słowacki do tego zagrzewał, pi­sząc w dedykacji załączonej do "Bal­ladyny":

...niechaj tysiące anachronizmów przerazi śpiących w grobie historyków i kronikarzy...

Idzie o to, by anachronizm się w przedstawieniu tłumaczył.

Tu powróćmy do motocyklów mar­ki Honda, których dosiąść kazał reży­ser swojej Goplanie i jej przybocz­nym elfom - trabantom. Ta trójca stanowi w "Balladynie" świat nierealny, fantasmagoryczny. Czy powołując go do życia scenicznego na użytek i ucie­chę współczesnego widza, miał Hanu­szkiewicz odwołać się do baśniowych skojarzeń rodem z opowiadań fantas­tycznych E. T. A. Hoffmanna albo z ekspresjonistycznych wizji Maxa Reinhardta? Jako substytutu użył inscenizator współczesnej baśni, każąc Goplanie przybrać kuszącą postać komi­ksowej Barbarelli o bujnych kształ­tach sex-bomby.

Ale nowe odczytanie "Balladyny" i jego sceniczne skutki nie sprowadza­ją się do elfów ujeżdżających hondy, ani do bitwy Kirkora z Kostrynem rozegranej przy pomocy zdalnie kie­rowanych zabawek mechanicznych, błyskających w mroku i eksplodujących kapiszonami, poruszających się po scenie jak skupisko dużych robacz­ków świętojańskich. Hanuszkiewicz stara się od pierwszej sceny Pustelnika z Kirkorem wydobyć na plan pierwszy ironiczne akcenty dramatu, ów "ariostyczny uśmiech" i urąganie z tłumu ludzkiego, z porządku i z lądu, jakim się wszystko dzieje na świecie, z nieprzewidzianych owoców, które wydają drzewa ręką ludzi szczepione. (Słowacki)

Drwiąca postawa, jaką zachowuje autor wobec wydarzeń zachodzących w sztuce, dochodzi do głosu szczegól­nie w Epilogu, w którym występuje dziejopis Wawel. W osobie jego wykpiwa Słowacki uczoną historiozofię i zanurza ex post w satyrycznej kąpieli całą tragedię Balladyny.

Tę właśnie podszewkę szyderstwa podchwytuje Hanuszkiewicz i podbija nią całą, a przynajmniej prawie całą swą inscenizację. Drwina przejęta od Słowackiego, bezlitosna wobec cele­bry, patosu i zakłamania w odczyty­waniu dziejów narodu, a przy tym oczyszczająca i uzdrawiająca, stanowi dla Hanuszkiewicza pomost wiodący wprost do Gombrowicza, Gałczyńskie­go, Mrożka.

Pustelnik, czyli król Popiel III, szu­kający ukrytej korony Lecha w poś­cieli, inaczej mówiąc w betach, Kirkor miast w "karaceńskiej zbroi" z orlimi skrzydłami husarza - w bia­łym smokingu i z pojedynczymi pió­rami w wewnętrznej kieszeni, ich dialog rozgrywany w planie farsowym - to wszystko jakby elementy Teatrzyku "Zielona Gęś". Tekst Słowackiego nietknięty ręką reżysera (z wyjątkiem skrótów) w nowym konte­kście nabiera nowych znaczeń, bawi szydząc i szydzi bawiąc.

"Balladynę" wystawiano dotąd na ponuro, rozjaśniając zaledwie jej mroczne losy intermediami buffo w wykonaniu Grabca i elfów. W tym przedstawieniu soczysty, ludowy "z chłopa król" w nieporównanym wy­konaniu Wojciecha Siemiona nie jest wyłącznym nosicielem humoru. Ciężar ten podejmuje także Wdowa (kapital­na Bohdana Majda), Pustelnik (Janusz Kłosiński), Kirkor (Andrzej Kopi­czyński) i Alina (Halina Rowicka). Ta ostatnia nie jest zgodnie z dotychczasowym stereotypem przesłodzonym niewiniątkiem, lecz sprytną dziewczy­ną umiejącą współzawodniczyć z sios­trą o karierę i męża-hrabiego.

Rolę Balladyny powierzył reżyser młodej aktorce Annie Chodakowskiej (zwróciła na siebie uwagę jako Antygona w dyplomowym warsztacie PWST), polecając jej grać nie zwycza­jowego demona zła, lecz zwykłą dzie­wczynę, sprowokowaną do pierwszego zabójstwa przez siostrę, a potem pchaną od zbrodni do zbrodni przez strach i złego doradcę Kostryna (Krzysztof Chamiec).

Klarowne w pomyśle widowisko nie jest bez grzechu. W drugiej części konsekwencja jego wydaje się za­chwiana. "Balladynę" zagrać można je­dynie zachowując równowagę dwóch tonacji: ironiczno-farsowej i tragicz­nej. O ile dotąd inscenizacje cierpiały na przerost tragizmu, o tyle widowisko w Teatrze Narodowym wydaje się nadmiernie przeciągnięte w drugą stronę, zdominowane przez szyder­stwo. Samej Balladynie, granej na miarę codzienności, wydaje się brako­wać oddechu w bynajmniej nie far­sowej scenie sądu.

Widz jest jednak zaraz potem wy­nagrodzony kapitalną wizualnie, ana­lizowaną w niebieskiej poświacie, jak­by filmową sekwencją śmierci boha­terki od pioruna. No, i bezbłędnie brzmią słowa Epilogu. Gdy Wawel (Aleksander Dzwonkowski) wypowia­da kwestię:

Autor niniejszej sztuki słusznie wam opowie...

A nad scenę opuszcza się wielki konterfekt Słowackiego, na widowni zrywają się huczne oklaski. Nie są to tylko oklaski dla pomysłowego inscenizatora, ale i dla poznanego na nowo Słowackiego.

I tu dopatrzeć się należy wielkiej zasługi Hanuszkiewicza. Uczynił z "Balladyny" przedstawienie, które wi­dza obchodzi. Legendy już krążą o tym, na ile czasu wykupiono awansem bilety na ten spektakl. Fakt, że teatr pęka w szwach i że wielki procent widowni stanowi młodzież, która przy­bywa tu z własnej chęci, a nie żeby zaliczyć pozycję z lektury szkolnej. Widowisko jest bowiem pyszne.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji