Artykuły

Czy Hanuszkiewicz "naurągał"?

Bój się Boga, dyrektorze, coś ty narobił! Małżeństwa się przez ciebie kłócą, kochankowie popadają w rozterki, poloniści biorą się za łby, a recenzenci ulegają frustracjom. Dyrektor Hanuszkiewicz oznajmił, iż objawił mu się sam Wieszcz i wyraził zgodę na to przedstawienie "Balladyny", które on, Hanuszkiewicz, zainscenizował, a które tak poróżniło bywalców. Słowacki miał słabość do "Balladyny", a Hanuszkiewicz sprawił, że sztuka z gatunku "lektur obowiązkowych", skazanych na żywot szkolny, odzyskała charak­ter "lektury nadobowiązkowej", trochę skandalizującej, ale za to takiej, którą się czyta gorliwie. W teatrze Hanuszkiewicza ta "Bal­ladyna".

Stop, w "teatrze Hanuszkiewicza"? Przecież on prowadzi Teatr Narodowy, omszały, sędziwy, w kontuszowe tradycje odziany jak w stroje wieczorowe... a nie jakiś tam teatr eksperymentalny, pe­ryferyjny, dwuznaczny. Otóż to! Ale gdzie jest powiedziane, iż teatr wielki, polski, narodowy, odświętny, rocznicowy, jubileuszowy - ma być zarazem ceremonialny, mandaryński, opancerzony dniem wczorajszym, wytartym jak mundur ucznia?

Widowisko, zrobione przez Hanuszkiewicza na bazie tekstu "Bal­ladyny" jest czytelne i zrozumiałe. Sztukę, nieodmiennie straszącą operowym librettem, Filonowym poetyzowaniem i pożyczkami z Szekspira, przywrócił Hanuszkiewicz teatrowi współczesnemu, z jego przewrotnością, groteską i drwiną. Udowodnił - a już zaczynaliśmy w to wątpić - że w "Balladynie" tkwi świetny dramat satyryczny, psychologiczny i wyrywający się z więzów Szekspira, tyle że przysypany romantycznymi błyskotkami, przerosłymi w ro­mantyczną manierę - czy nawet romantyczną sztampę - które wolno, i nawet należy, pokazać inaczej niż to robiono dotychczas. Udowodnił, ale czy nie przeciw Słowackiemu, to znaczy - prze­ciw jego "wnętrznym" intencjom? Niektórzy krytycy chwalą spek­takl, że zabawny, ale dodają kwaśno, iż to parodia dzieła poety. A niby dlaczego parodia? Czy dlatego, że świat "Wiedźmy" Go­plany, obcy lechickiej Polsce, ucieleśnił jako świat hippisowski, lub że Popiel III to u niego chytry staruch, któremu brak piątej klepki? Hanuszkiewicz czułostkowość odcedził, ironię i sarkazm wyostrzył, konflikty uatrakcyjnił, ale nie przeciw duchowi utworu. Owszem, jeden wątek rozwinął wbrew Słowackiemu, ale rozgrzesz­my go z tej winy, skoro jest to wątek w sztuce najbardziej melo-dramatyczny, drażniący swoją ckliwością: wątek Wdowy.

I jeszcze jedno. Wszyscy przypominają i cytują słowa poety, że "wychodzi na świat Balladyna z ariostycznym uśmiechem na twa­rzy", ale mało kto cytuje ciąg dalszy napisanej przez Słowackiego dedykacji: "niechaj tysiące anachronizmów przerazi śpiących w gro­bie historyków i kronikarzy". Anachronizmy, jak widać, postraszyły i żywych: o tym, że Goplana i jej świta jeżdżą na motocyklach, głośno było już przed premierą; ale kto swój gniew przymierzył do "ariostycznego uśmiechu"? Gang Goplany (określenie Wiecha z pysznego felietonu w "Expressie") przybył między słowiańskie skotopaski nie tylko z Szekspira, ale i z niemieckich ballad romantycznych. Wawel (historyk z "Balladyny") pokazał, że Słowacki umiał spojrzeć na swoje liryczne uniesienia równie ostro, jak my. Chociaż nie wszyscy.

Aktorzy - tak wynika z przedstawienia - poczuli się jak ryby w wodzie w tej unowocześnionej dramie romantycznej, której Mar­cin Jarnuszkiewicz dał wierną intencjom reżysera oprawę. Andrzej Kopiczyński (Kirkor) pokazał, że mógłby był zagrać również Ko­pernika żywego; Bożena Dykiel (Goplana), seksbomba jak ze szwedzkich filmów, uwodziła zaborczo Wojciecha Siemiona (Gra­biec), rodem z literatury sowizdrzalskiej; Bohdana Majda umiała od roli kumoszki dojść do roli pani Rollison. Wreszcie Anna Cho­dakowska jako Balladyna, aktorka o żywiołowym talencie i młodej kanciastości, poświadcza, że narodziła się nam w teatrze nowa tragiczka dużego formatu. Tylko Fon Kostryn sprawiał wrażenie jakby go nudziły i Balladyna, i sprawy własnej kariery, tak srodze przez Balladynę przerwanej.

Słowacki przypisał Balladynie (kobiecie) "wnętrzną siłę urąga­nia się z tłumu ludzkiego, z porządku i z ładu" a "Balladynie" (sztuce) "lekkie, tęczowe i ariostyczne obłoki". Hanuszkiewicz je­żeli komu naurągał, to filologom. A że "obłoki" Słowackiego stały się nie tyle tęczowe co zmotoryzowane... no cóż, taki jest bieg postępu.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji