Artykuły

Zmierzyć się z niemożliwym

Czternastego dnia wiosennego miesiąca nisan, a mówiąc inaczej: w sobotę siedemnastego maja procurator Judei, Piłat z Pontu, zasiadł w białym płaszczu z podbiciem koloru krwawnika na proscenium, wysuniętym w głąb widowni. Odwrócony tyłem do wchodzących trwał zastygły w cierpieniu, podczas gdy, na okalającej salę galerii, Jeszua Ha-Nocri, pilnowany przez dwóch strażników, wpatrywał się niemo w jego kark, a taksówki z różnych stron Wałbrzycha i Szczawna-Zdroju hamowały co chwila przed teatrem, wysypując spieszących się na wielkie widowisko wystrojonych mężczyzn i eleganckie - jak przystało w przeddzień święta Paschy - kobiety. Piłat podźwignął się nagle z okrzykiem bólu, ściskając rękoma głowę. Ha-Nocri drgnął, siedzący bliżej zamarli w swoich fotelach.

Rozpoczęło się przesłuchanie: - Czemuś, włóczęgo, wzburzał umysły ludu na targowisku opowieściami o prawdzie, o której ty sam nie masz pojęcia? Cóż więc jest prawdą?

Ludzie bliscy teatru powiadają, że dyrektor Andrzej Maria Marczewski odnosi się do Mistrza i Małgorzaty jak do Biblii. On sam w rozmowie przyznaje, że jest to jedna z niewielu na świecie książek, o których najwybitniejsi pisarze myślą z cichą zawiścią, że ktoś już je napisał wcześniej. Jako zupełny jeszcze młokos przeczytał tę wielką powieść po rosyjsku i urzekła go w takim stopniu, że zapragnął zobaczyć ją w teatrze. Od tej pory wciąż do niej wracał, chłonął też inne utwory Bułhakowa w miarę jak ukazywały się po polsku lub rosyjsku, będąc w Moskwie odszukał drugą żonę mistrza, by z nią porozmawiać, przesiedzieli wiele godzin w archiwum MCHAT-u, studiując dokumenty z życia pisarza, a to wszystko potęgowało z każdym krokiem chęć wystawienia arcydzieła. Dziesięć lat temu ukończył teatralną adaptację powieści, zawierającą pełne obydwa wątki i odtąd proponował kilkunastu dyrektorom jej inscenizację. Nie odważył się nikt. Żadnemu nie starczało wyobraźni i śmiałości, by przenieść na deski, gdzie się grywa "Żabusie" i "Szkoda wąsów" - powieść tak niezwykłą, kłopotliwą, trudną. Po trzech latach dyrektorowania w Wałbrzychu Marczewski odważył się sam podjąć pracę i ryzyko, których odmawiali zarządcy renomowanych scen, mający w dyspozycji kwiat aktorstwa, technikę, pieniądze. Postawił tym wszystko na jedną kartę - swoją dalszą karierę i dobre imię w środowisku, los zespołu skleconego z niebywałym trudem. Jego inscenizacja jest drugą w świecie - po prapremierze Jurija Lubimowa w moskiewskim Teatrze na Tagance - pełną wersją "Mistrza i Małgorzaty".

Gasną reflektory nad antyczną tragedią, pogrążając w mroku nieszczęsnego Ha-Nocri i pełnego złych przeczuć, zbolałego Piłata. Światło wyczarowuje nastrój i rekwizyty radzieckich komedii z lat trzydziestych. Na scenie pojawia się tępy racjonalista Berlioz i beztroski, zawadiacki ignorant Iwan Bezdomny. Błogi porządek zakłócą jednak za chwilę siły, które bohaterom "nie mieszczą się w głowach". Bułhakow będzie mógł poigrać z głupotą, bezdusznością i donosicielstwem.

- Pamiętam ten teatr od dziecka i mogę pana zapewnić, że żadna siła nie zaciągnęłaby mnie na spektakl - mówi Marek Zieliński, który po ukończeniu polonistyki we Wrocławiu imał się przeróżnych zajęć: był robotnikiem i majstrem na budowie, wychowywał junaków w OHP, pracował w Hucie Katowice, słowem - rogata dusza. Siedzimy w kawiarni w Polanicy, czekając na przedstawienie "Terrorystów" Misiornego dla kuracjuszy, które zacznie się za godzinę. - W Wałbrzychu był najgorszy teatr w Polsce, aktorzy z delirium tremens i różni inni wyrzucani ze wszystkich zespołów, chałtury i szmal, odwoływane przedstawienia, lekceważenie publiczności w objeździe, draki. Zaczepiłem się w biurze obsługi widzów, żeby jakoś przezimować przed wyjazdem do pracy w Bieszczady, zdążyłem napatrzyć się na niejedno, choć od roku nastał już Marczewski i trzymał towarzystwo żelazną ręką. Nie było przedstawienia w terenie czy w siedzibie, żeby nie zjawił się ktoś z dyrekcji. Marczewski zwalniał obiboków i pijaków, inni, którzy zobaczyli, że facetowi na czymś w życiu zależy, że się szarpie jak ryba w ścieku - zabrali się do roboty.

W każdym teatrze zmiana na stanowisku dyrektora pociąga za sobą spadek poziomu, który łatwo może przekształcić się w głęboki kryzys, jeśli bezkrólewie trwa miesiącami. Poprzedni dyrektor, wcale ambitny i nie pozbawiony talentu, odszedł, "rozrobiony" przez część zespołu. Przez pół roku trwały gorączkowe poszukiwania kogoś, kto nie boi się stąpać po bagnie, teatr zaś tracił ostatnich widzów i jaką-taką opinię w mieście.

O czym myślał 29-letni absolwent łódzkiej szkoły filmowej, jadąc pierwszy raz w życiu do Wałbrzycha z nominacją na dyrektora w kieszeni? Co wówczas odczuwał - warszawiak z urodzenia, organizator eksperymentalnych teatrzyków studenckich, a następnie dobrze zapowiadający się reżyser widowisk telewizyjnych, który postanowił nagle zmierzyć się z żywiołami teatru i nieprzyjaznego miasta?

Zaczął od rozmów. Przez trzy kolejne wieczory słuchał wszystkich, którzy zechcieli przyjąć zaproszenie wzgardzonego teatru, pytał, co należy robić. Miał przed sobą przekrój społeczny Wałbrzycha: górników z kopalni węgla, robotników z fabryk porcelany i włókienniczych, młodzież ze szkól i Filii Politechniki Wrocławskiej, przedstawicieli inteligencji, której jakby nie liczyć - wypadało najmniej ze wszystkich województw. Następnie postanowił przenieść dyskusję o powinnościach teatru w teren, bez którego żadna - jak dotąd - prowincjonalna scena nie może się utrzymać.

Ze wszystkich rozmów wynikało, że widzowie zaakceptują, teatr i uznają go za swój, jeśli znajda, w nim ambitny, "dający do myślenia" repertuar, a także dobre aktorstwo, przede wszystkim - głośne nazwiska.

Żołnierze rzymscy pod wodzą Szczurzej Śmierci przytwierdzają Jeszuę Ha-Nocri do ogromnego krzyża i podnoszą go na wysokość sceny. Iwan Bezdomny po awanturze w Mossolicie uwięziony zostaje w klinice psychiatrycznej. Obrazy nakładają się jeden na drugi w zawrotnym galopie, porażając widza, zmuszając do uległości, do poddania się natłokowi wydarzeń i poczuciu niezwykłości. Po dłuższym czasie pozostaje mu wyryte głęboko wrażenie uczestnictwa w czymś oszałamiającym, szaleńczym, wzniosłym.

Po dwu i pół godzinie, równo w połowie widowiska - pierwszy antrakt. Przez chwilą trwa jeszcze milczenie, jakby publiczność łapała oddech, po czym wybucha ze zdwojoną siłą gwar, zapełniają się wąskie korytarze, powietrze niebieszczeje od dymu z łapczywie palonych papierosów.

Wałbrzyski teatr jest ciasny, w połowie zżarty przez grzyb, na dodatek - położony w sąsiedztwie rzeźni, co uciążliwe jest zwłaszcza latem. Wychodzą przed budynek, by odetchnąć świeżym powietrzem, lecz niebawem rozlega się dzwonek. Na widowni mieści się od 250 do 300 osób. Wąska scena, cofnięta znacznie w głąb, zmusza inscenizatorów do wyjścia poza jej granice - na widownię i galerię, zbudowaną niedawno podczas kolejnego przystosowywania budynku do potrzeb teatru. Będą jeszcze wymienione fotele i podłoga, co nie jest prostym zabiegiem, gdyż nie ma jej do czego przytwierdzić.

Na dobrą sprawę Wałbrzych dysponuje najgorszymi warunkami w województwie. W Kudowie, Polanicy, Kłodzku, Strzegomiu, Nowej Rudzie i innych miastach sale są dwa razy większe, nie sprawiają wrażenia opuszczonych przez Boga i ludzi. Miasta te nie mają jednego: stu trzydziestu tysięcy mieszkańców, z których każdy może się stać wyznawcą Melpomeny.

- Przeczytałem w prasie zapewnienia Marczewskiego, że chce robić w Wałbrzychu dobry teatr i weźmie się serio za dramaturgię współczesną. Pomyślałem: "O jeszcze jeden", gdyż każdy dyrektor składa na początku podobne deklaracje, a jak przyjdzie co do czego - odkurza zgrane do imentu komedyjki i lektury, a frekwencję robi szkołami - mówi kierownik Zakładowego Domu Kultury w Bielawie, Kazimierz Ślusarski. - Po jakimś czasie zacząłem nabierać przekonania, że nie były to czcze przechwałki, choć nie wszystko szło od razu gładko.

Bielawa jest miastem wyczulonym na teatr. Ludzie pamiętają, że urodził się tu Gerard Hauptmann, twórca Tkaczy i laureat Nobla. Od samej niemal wojny mają też swój Teatr Robotniczy, o którym głośno daleko od krańców Dolnego Śląska. Nie dadzą sobie łatwo zamydlić oczu pozorem głębi, modą, krzykiem lub pochlebstwem. Do teatru z Wałbrzycha zaczęli się nawracać po obejrzeniu Posła w reżyserii Andrzeja Marii Marczewskiego, który napisany przez siebie wcześniej scenariusz filmowy wystawił w konwencji musicalu (piosenki Bogdana Chorążuka śpiewał znany balladzista i kompozytor Tadeusz Woźniak, odtąd trwale związany z wałbrzyską sceną). Temat zaczerpnął Marczewski z reportażu Janusza Rolickiego o młodym człowieku, który podając się za kogoś ważnego zaprowadza porządek w bazie PKS. Traf chciał, że Teatr Robotniczy wystawiał w tym czasie sztukę łódzkich autorów o tym samym zdarzeniu. W Bielawie wywiązały się gorące dyskusje, w których najwięcej do powiedzenia mieli kierowcy, ugodzeni do żywego pokazywaniem bałaganu i nieróbstwa w komunikacji. Widzowie mieli też rzadką możliwość porównania dwu przedstawień, amatorów i zawodowców.

- Próba musicali, przynajmniej na początek - dla rozruszania i zaciekawienia publiczności teatrem - nie była wcale zła. - Danuta Janaszak przypomina jeden z pierwszych wystrzałów Marczewskiego: przeróbkę "Lata Muminków" Tove Jansson na spektakl muzyczny, który cieszył się nigdy wcześniej nie spotykanym powodzeniem. Nowy dyrektor, stanąwszy wobec zdekompletowanego i rozwydrzonego zespołu aktorskiego, zaczął jednak od czego innego. Zaprosił do Wałbrzycha łódzkich studentów z przedstawieniom dyplomowym. "Gry interesów" Benavente w reżyserii Marii Kaniewskiej, po czym zrealizował z nimi "Mojego biednego Marata" Arbuzowa. Aktorzy miejscowi spostrzegli, że to nie przelewki. Marczewski cudem namówił Bohdana Łazukę i wspólnie ze studentami oraz częścią zespołu, już gotową do podjęcia ambitnych zadań - wystawił polską prapremierę "Rzymskiej łaźni" Stratiewa. Mając w pamięci wołanie o wielkie nazwiska proponował role innym uznanym aktorom. Hanka Bielicka, zmęczona Estradą, związała się na dwa sezony z Wałbrzychem - najpierw jako Babcia w sztuce Skowrońskiego" W czepku urodzona", a później Dulska. To było wreszcie aktorstwo, którego dopominali się widzowie. Miejscowy zespół, w którym pojawiło się trochę nowych twarzy - chcąc nie chcąc podciągał się do poziomu sław, mając jednocześnie szansę podpatrywania ich warsztatu.

- W Kłodzku, po wystawieniu Fedry z Zofią Rysiówną w roli głównej i w jej reżyserii, publiczność zaczęła wytykać innym aktorom braki warsztatowe - ciągnie pani Janaszak. - Nie wszystkim to było w smak, zapewne, lecz ja ucieszyłam się jak dziecko, bo takie zarzuty oznaczają, że ludzie nauczyli się odróżniać amatorszczyznę od prawdziwych wartości. Zabierają głos, bo myślą, że ich krytyka nie jest grochem o ścianę, ale coś zmieni na lepsze. Wcześniej nie zdarzało się, by odbierano przedstawienia inaczej niż od strony literackiej czy wizualnej - czyżby talent Rysiówny sprawił, że otworzyli oczy na aktorstwo?

- Przed rokiem mistrzowi z zakładów lniarskich, którego miałem za niepijącego, przytrafiła się jakaś nadzwyczajna okazja - opowiada Henryk Hnatiuk, dyrektor zakładowego domu kultury "Camella". - Przyszedł na spektakl pijany, lecz ubrany wieczorowo, ściskając w ręku dwa bilety. Zaczął mnie błagać, bym go wpuścił na salę. Rad nierad pozwoliłem mu wejść, po czym obserwowałem go przez cały spektakl: żeby choć oko zmrużył albo poruszył się. Żona, którą zapomniał zabrać, zrobiła mu później awanturę, był jednak uszczęśliwiony, bo raz w życiu zobaczył w teatrze Bielicką.

- Magia głośnych nazwisk sprawia, że ludzie z różnych środowisk odnajdują drogę do teatru. Nie wolno ich później zrazić łatwizną repertuarową, kiepską grą, lekceważeniem. Na początku słyszało się o Marczewskim:

"A, ściąga sobie koleżków", bo prócz starszych aktorów zjeżdżają do Wałbrzycha z ochotą również startujący dopiero twórcy teatru. Inni mówili, że z Rysiówną czy Bielicką musi być całkiem kiepsko, skoro występują tutaj, a nawet tłuką się z objazdem po terenie. Z czasem zrozumieli wszyscy, że w byle jakim teatrze najserdeczniejszy przyjaciel dyrektora nie zechce się kompromitować, w Wałbrzychu nie jest zatem źle, jeśli kolejne premiery firmują raz aktorzy z zewnątrz, raz reżyserzy, czasem dramatopisarze. Zaczęto zachodzić w głowę, co ich przyciąga i odkryto, że siła przebicia Marczewskiego opiera się na prostym pomyśle: proponować robienie czegoś, na co nie mają szans w macierzystych teatrach. Kto wie, czy Hanka Bielicka zagrałaby gdzie indziej upragnioną przez siebie Dulską, Jadwiga Chojnacka Celestynę w sztuce Rojasa, Mirosława Krajewska - Małgorzatę.

Mówi aktorka, porzucająca na kilka dni w tygodniu macierzysty Teatr Dramatyczny w Warszawie na rzecz Wałbrzycha: - Nie wzięłam tej roli dla kaprysu, pieniędzy czy przyjaźni. Po prostu Małgorzata, diabelnie trudna do zagrania przez swą nieokreśloność i brak chronologicznego rozwoju, wydała mi się równocześnie wielką szansą, której nie wolno przepuścić. Bałam się tej roli, bałam się o całość przedstawienia; wystawienie powieści Bułhakowa wydawało mi się karkołomnym przedsięwzięciem, a zarazem pociągało mnie i wszystkich w teatrze jak pierwsza miłość. Wiedzieliśmy jednak, że jeśli się rzecz cała powiedzie, czeka nas niebywała satysfakcja, bo tylko trudne czy wręcz niemożliwe zwycięstwa cieszą naprawdę. Udało się - widzowie przychodzą teraz po spektaklach i mówią, że są poruszeni, wstrząśnięci, zachwyceni, że to dobrze, iż w ich teatrze dzieją się tak niezwykłe przedstawienia. Inni, którzy od lat nie byli na żadnym spektaklu we Wrocławiu, w Wałbrzychu, w Jeleniej Górze, obiecują teraz, że będą przychodzić całymi rodzinami. I to wszystko w mieście, o którym wcześniej słyszałam, że bardzo trudne, bez większych tradycji kulturalnych. Myślę, że rodzi się w Wałbrzychu na naszych oczach prężny ośrodek i gdybym w Teatrze Dramatycznym była zapchajdziurą, jak wiele moich koleżanek, które latami czekają na mało znaczące rolki chyba bym się tu przeniosła na stałe. Niech mi pan wierzy na tej scenie dzieją się rzeczy, w których aktor chce uczestniczyć z oddaniem i nadzieją. Po Małgorzacie pragnę zagrać Barbarę Radziwiłłównę na zamku w Książu - byłby to drugi niebywały eksperyment w moim życiu. Czy coś z tego wyjdzie, jeszcze nie wiem.

Marczewski powtarza, iż nie interesuje go piętnaste wystawienie "Daczy". Nienawidzi teatrów, które mielą co popadnie. Nie mogąc dorównać telewizji, mającej w każdej chwili pod ręką najlepszych reżyserów, aktorów, scenografów, a także środki niejako przymuszania do odbioru - niewielkie prowincjonalne sceny, które wszystkiego mają za mało i w gorszym gatunku, skazują się na powolne umieranie. Chyba że dyrektorzy uznają, iż z obowiązku upowszechniania klasyki polskiej i obcej zwalnia ich teatr telewizji, sami zaś zaproponują widzom coś odmiennego niż szklany ekran, niepokojącego swoim kształtem, głębszego myślowo. W "Letnich przechadzkach" Sałyńskiego, pokazanych po raz pierwszy w Polsce i z udziałem autora - poszedł Marczewski w stronę hiperrealizmu: na scenie rosła prawdziwa trawa i pachniało wodą, kiedy bohaterowie się kąpali. To zaskoczyło publiczność; przyzwyczajona do daleko idącej umowności nie spodziewała się po teatrze żadnych bulwersujących pomysłów. W "Mistrzu i Małgorzacie" tajemnicze postaci Bułhakowa latają nad głowami widzów, potęgując wrażenie niesamowitości i grozy u najbardziej odpornych.

Bal u Szatana. Małgorzata wydaje się na pół omdlała z odrazy i przerażenia, podobnie jak publiczność. Uśmiecha się jednak do niesamowitych zjaw, które krążą w makabrycznym korowodzie, popijając z pucharów w kształcie ludzkich czaszek. Stroje, maski, rekwizyty, cała ta scena rodem z koszmarów sennych, jest niezwykła w swej plastyczności. Tutaj dopiero spotykają się w pełni dojrzałość aktorów, wizjonerski talent reżysera i scenografa.

Andrzej Maria Marczewski napisał przed kilkunastu laty sztukę "Szymon Słupnik", która została nagrodzona w konkursie dla debiutantów teatru Ateneum. W następnych latach zdobywał laury we Wrocławiu za kolejne utwory: "Kardynał Królicz", "Feniks jelix", "Rekonstrukcja". Żaden z teatrów w Polsce nie zainteresował się do tej pory ich realizacją i stąd zapewne zrodziło się u Marczewskiego zrozumienie dla niedoli dramaturgów, których dyrektorzy unikają jak ognia, skarżąc się jednocześnie gdzie trzeba na niedostatek i niską jakość sztuk współczesnych lub niedostosowanie do wymogów sceny. Jeśli debiutant nie napisał arcydzieła, rzadko może liczyć na zainteresowanie teatru, nie ma też możliwości poznania jego specyfiki. Marczewski machnął ręką na arcydzieła i wyciągnął Tamę Feliksa Falka, też nagrodzoną przez Ateneum, która przeleżała w szufladach dziesięć lat. Następnie zaczął zapraszać dramaturgów, by wystawiali w Wałbrzychu swoje sztuki, wiedząc że każdy ma swoją - niekoniecznie trafną - wizję kształtu scenicznego; w trakcie realizacji zaś będzie mógł poznać specyfikę teatru i własne niedostatki. Tak było z Bohdanem Urbankowskim, którego pierwsza wersja dramatu o Grocie-Roweckim, zatytułowanego "Więcej niż przetrwanie", była mocno przegadana. Aktorzy wycisnęli z autora siódme poty, w końcu jednak powstało zachwycające przedstawienie, w którym główną rolę kreował występujący gościnni Grochoczyński. Urbankowski nauczył się teatru: jego następna sztuka - o Mochnackim - wystawiana jest obecnie w Poznaniu, a sam przygotowuje w Wałbrzychu "Balladę o Hubalu". Podobnie Jan Tetter korzystając z jedynej w kraju "sceny autorskiej", wyreżyserował na niej dramat "Mur", obecnie zaś, już oswojony na dobre z teatrem, napisał ostrą, atakującą zwyrodnienia społeczne, "Maturę".

Marczewskiego interesują nie tylko utwory gotowe już do wystawienia. Często daje szansę samemu pomysłowi, ogólnej idei, która wyległa się w wyobraźni autora. Przed dwoma laty przyszedł do niego nikomu nie znany mieszkaniec Wałbrzycha, Tadeusz Patulski, który próbował pisać poezje. Dyrektor, zamiast posłać go w diabły, zapraszał na kolejne rozmowy, aż urodził się z nich monolog schizofreniczki "Kryształowe jezioro", wystawiony na scenie autorskiej. Patulski napisał następnie pełnospektaklowy "Złoty krążek", który włączył do swoich planów dyrektor Teatru Współczesnego we Wrocławiu - Kazimierz Braun. Młody dramaturg pracuje teraz nad dramatem na Festiwal Sztuk Dziecięcych, który od zeszłego roku organizowany jest w Wałbrzychu. Marczewski nie poprzestaje bowiem na "Lecie Muminków" i nie chce stracić kontaktu z widownią, która wstydzi się chodzić do teatru lalek, a nie może jeszcze odbierać sztuk dla dorosłych. Festiwal ubiegłoroczny ujawnił, że młodzi widzowie traktowani są po macoszemu - ze scen wieje na i przemian nudą i zgrozą. Toteż teatr wałbrzyski podjął się pobudzania twórczości dla nastolatków, m.in. przez rozpisanie konkursu dramaturgicznego.

Dzień wcześniej trafiłem na próbę "Sprawiedliwości w Kioto". Jest to przebrana w realia dawnej Japonii przypowieść o rybakach, którzy gnębieni bez litości przez gubernatora i prowincji i jego poborców trafiają przypadkiem przed oblicze samego cesarza, co uruchamia niebywałą machinę biurokratyczną, mającą do rozstrzygnięcia dylemat: zniweczyć wiarę prostaków w dobroć i sprawiedliwość władcy czy też stworzyć niebezpieczny precedens chodzenia ze skargami przed majestat i karania wysokich urzędników? Rzecz jest napisana wartko, choć niezbyt odkrywczo. Nic nie zdradza jeszcze barwności inscenizacji, która ma być dziełem znawców obyczaju i kultury japońskiej; na gołej scenie kręcą się gejsze w dżinsach i swetrach, czytając swoje kwestie z kartek, rybacy biegają truchtem na rozstawionych nogach, padają na twarz, dziwią się niezwykłościom stolicy. Tylko cesarz, wyniosły i ludzki zarazem, zdążył opanować tekst, a teraz pracuje nad innymi elementami roli. Na przedzie sceny reżyser Władysław Orłowski - uważny, z wyrazem skupienia na twarzy. Rzadko przerywa kwestie aktorom, rozjaśnia wątpliwości, pokazuje jak mają się poruszać. - Marczewski jest uczciwy i rzetelny, a co to znaczy, mogą docenić jedynie ludzie teatru, którzy stykają się na co dzień z nadużyciami i cynizmem, brakiem odwagi, chęcią pokazania siebie za wszelką cenę. To pospolita dziś choroba reżyserów, którzy chcą być najmędrszymi, zaś autorzy mają z nimi rozmawiać na klęczkach, albo wcale. Teatr wałbrzyski przywraca zdrowe zasady, które mogą wyjść na zdrowie nie tylko dramatopisarstwu. W okresach największego rozkwitu dramaturgów arcydzieła trafiały się rzadko, nikt zaś nie zamykał drogi na scenę współczesnym sztukom średnim czy wręcz kiepskim, w przekonaniu, że tylko na tym podglebiu mogą wyrosnąć rzeczy wybitne.

"Sprawiedliwość w Kioto" została opublikowana kilkanaście lat temu w "Dialogu". Wystawił ją Ludwik Benoit w łódzkim Teatrze Nowym, a Skuszanka zrealizowała w telewizji. Recenzje były dobre, lecz nikt już po sztukę więcej nie sięgał. Marczewski, który ceni sobie problemy moralne, przed kilkoma laty zrealizował w telewizji "Nie ma sprawy" Orłowskiego, rzecz o chłopaku, który zabił samochodem człowieka i odtąd zadręcza go sumienie, choć w świetle prawa jest niewinny. Niedawno zaproponował łódzkiemu autorowi wystawienie którejś z jego sztuk: Orłowski po wielu namysłach zdecydował się wskrzesić swój debiut, uważając, że teatr nie spożytkował go należycie.

- Pierwszy raz biorę się za reżyserię - ciągnie pan Władysław. - Nie wiem, czy przedstawienie będzie udane, jestem jednak przekonany, że ten rodzaj doświadczenia okaże się dla mnie płodny. Jest to przede wszystkim gruntowne poznanie praw teatru, którego nie dały mi dotychczas ani obowiązki kierowników literackich łódzkich scen, ani uprawianie krytyki. Spodziewam się jednak, że i "Sprawiedliwość w Kioto" dostarczy widzom powodów do myślenia, jak też da sporą frajdę dzięki swojej egzotyce.

Większość aktorów zatrudnionych u Orłowskiego przygotowuje się równolegle do występów w "Balladzie o Hubalu". Te dwie premiery zamkną sezon. Zespół wałbrzyski jest wciąż niewielki i - choć Bułhakow odmienia go nie do poznania - niezbyt pewny siebie w podejmowaniu trudnych zadań. Dobrych, odpowiedzialnych aktorów, jak Danuta Szumowicz czy Jerzy Bielecki, otacza wielu kiepskich i adeptów, którzy od niedawna uczą się rzemiosła. Repertuar jest tak ustawiany, by zwykły niewypał czy sztuka zdjęta z afisza nie zawaliły planów, które są wysokie: 8 premier, 350 przedstawień w ciągu sezonu, z czego połowa w objeździe. W związku z tym prawie co dzień pokazuje się inny spektakl, nie eksploatując jednej sztuki przez dwa miesiące - aż do ogłupienia aktorów i zirytowania publiczności.

- Po wystawieniu Bułhakowa, który zamyka w teatrze trzy lata rozruchu, będziemy szli w górę i będziemy się mierzyć z najtrudniejszymi naszymi problemami - zapewnia dyrektor Marczewski. - Interesuje mnie moralny obrachunek ze współczesnością, w tym kierunku idę i dlatego na patrona teatru obrałem Jerzego Szaniawskiego. Myślę, że jego - dziś niemodne - pisarstwo, którym próbował śmiało osądzać swój czas, wyznacza pewien nurt w kulturze, bardzo płodny i ważny, jeśli pomyślimy chwilę choćby nad młodym kinem. Moi koledzy ze studiów: Falk, Andrejew, Domaradzki czekali od 1974 roku na debiut, ja zaś nie znoszę stanu zawieszenia. Zgodziłem się na Wałbrzych, bo chciałem realizować swój program przynajmniej na niewielkim odcinku, nie zdradziłem chyba jednak swoich pasji filmowych. W ubiegłym roku nakręciłem dla telewizji film o głośnym procesie politycznym Bagińskiego i Wieczorkiewicza, w którym zresztą zagrali wyłącznie aktorzy z

Wałbrzycha. Teraz szykuję się do debiutu kinowego, bo myślę, że czas najwyższy rozliczyć się ze sobą. Chciałbym, aby ten film był syntezą losów ludzi, którzy czegoś mocno pragną, o coś walczą i wbrew przeciwnościom dochodzą do celu.

- Będzie to więc film również o panu?

- W pewnym stopniu. Nie mogę znieść myśli, że po naszych czasach, nieobliczalnych i ciężkich, nie zostaną dzieła wybitne, odważne, na wskroś prawdziwe. Dlatego stawiam w Wałbrzychu na ludzi, którzy swoje najlepsze lata chcą temu poświęcić, a myślą o współczesności podobnie i mają ambicje chwycić się z nią za bary.

Koniec spektaklu. Publiczność wywołuje kilkakroć aktorów, którzy mimo zmęczenia promienieją radością.

- Teraz muszę to spokojnie przemyśleć - wyłapuję z gwaru zmierzających ku wyjściu głos młodej kobiety. - Rewelacyjna rzecz - zachwyca się antykwariusz Henryk Śliwowski, który ma opinię jednego z najwierniejszych widzów. Protestuje: od powołania teatru przed szesnastu laty bywał wprawdzie na wielu przedstawieniach, bo to wałbrzyska scena, trzeba popierać, ale tak naprawdę niewiele miał z tego przyjemności. Dopiero od trzech lat nie opuszcza żadnej premiery, zabiera żonę i syna, zachęca znajomych. - I wie pan. obecnie nikt nie odpowie, po co pójdę do teatru, jak tam amatorzy grają?

- Uleciało całe moje zmęczenie - mówi profesor Maria Kaniewska, która na "Mistrza i Małgorzatę" przyjechała z Łodzi. Ma wyreżyserować "Wieczór Trzech Króli" Szekspira, który rozpocznie nowy sezon.

Na razie czeka ją cała noc w pociągu. A jednak warto, bowiem wałbrzyski teatr wyszedł z krzaków na prawdziwą scenę.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji