Artykuły

Młody staruszek

POD koniec października odbył się we Wrocławiu prawdziwy festiwal Starego Teatru z Krakowa. W ciągu kilku dni tysiące wrocławian obejrzało pięć propozycji tego znakomitego teatru, o którym wielu - mając ku temu poważne argumenty - twierdzi, że jest to pierwsza scena w Polsce. Sztuka to nie sport, odłóżmy więc na bok pokusy układania tabel klasyfikacyjnych, potwierdźmy tylko, że Teatr Stary cieszy się od lat znakomitą opinią i jest to opinia, na którą rzetelnie sobie zapracował.

Teatr Stary - oglądany z dystansu - wydaje się fenomenem z kilku powodów. Najbardziej zdumiewa, iż jest on szczególnego rodzaju monolitem, którego nie potrafią naruszyć żadne trzęsienia ziemi, rewolucje personalne, zmiany dyrekcji i kierownictwa artystycznego. Jest jak mocno zakorzenione i rozgałęzione drzewo, zdolne przetrwać kaprysy klimatu, odporne na susze i wichury, odradzające się co rok, wypuszczające - w miejsce usychających i odpadających konarów - nowe pędy. Jest to teatr stary i młody zarazem. Czerpie swe siły z historii, słynie z inscenizacji klasyki, ale nie jest jednym z tak licznych w Krakowie muzeów historycznych. Jest to teatr bardzo współczesny, reagujący na swój czas, na polskie dzisiaj. Jest to teatr żywy. To, co w dziejach niektórych polskich scen bywa przejściowym, nieraz dość długim, ale przejściowym, wzlotem, w Teatrze Starym od wielu sezonów zdaje się być stanem stałym.

Ci, którzy próbują wyjaśniać ten fenomen, nie mogą się powoływać na jakiś szczególny "krakowski klimat", bo w tym samym mieście inne sceny podlegają normalnym prawidłowościom, jak w Warszawie, Wrocławiu, Łodzi czy Gdańsku. Tłumaczą więc to tak, iż Teatr Stary jest taki twórczy i żywy, że nie jest sceną zdominowaną przez jednego artystę, choćby najwybitniejszego, nie dzieli więc wahań formy swego artystycznego lidera. Od lat związana jest z nim grupa czołowych polskich reżyserów, indywidualności znacznie różniących się od siebie światopoglądowo, estetycznie, odznaczających się odmiennym stylem, inaczej pracujących z aktorami.

Są to twórcy równorzędni. Żaden nie zdominował teatru, choć bywają sezony, w których jeden, drugi lub trzeci wyraźniej zaznacza swą twórczą obecność w zespole. Być może pomiędzy nimi toczy się cicha rywalizacja. Bez względu na rodzaj dopingu, choć niektórzy są znani od lat, wciąż wydają się być w fazie rozwoju ku swemu optimum. Dlatego ciągle nas czymś zaskakują. Teatr Stary należy do tych nielicznych, w których kolejne premiery często bywają niespodziankami. To bardzo ważne. Sztuka, która nie jest niespodzianką, to juz nie sztuka tylko rzemieślniczy profesjonalizm, jakże często piękny, ale martwy.

Aktorzy Teatru starego przeszli i przechodzą bardzo różnorodne doświadczenia. Wielu z nich pracowało z Konradem Swinarskim - tragicznie zmarłym reżyserem, bez wątpienia jednym z najwybitniejszych powojennych twórców polskiego teatru. Systematycznie pracowali i pracują z Jerzym Jarockim i Andrzejem Wajdą, twórcami jakże odmiennymi, ale jednakowo fascynującymi. Występowali w przedstawieniach - doskonale wrocławianom znanego - Jerzego Grzegorzewskiego. Zetknęli się z wybijającą się indywidualnością wśród twórców młodszego pokolenia, Krystianem Lupą... Juz zestawienie tych kilku nazwisk, wziętych z o wiele dłuższej listy, wskazuje na różnorodność doświadczeń artystycznych zespołu aktorskiego. Być może ta właśnie różnorodność, prócz rzeczy oczywistych, jak talent, umiejętności warsztatowe , stanowi o jego wielkiej wartości. Jest to zespół o dużej skali wyobraźni.

Z takim to właśnie teatrem (oczywiście w tej ogólnej charakterystyce nie wspominałem o słabościach, od których nie bywa wolny żaden teatr) spotkali się wrocławianie, wypełniający tłumnie sale Teatru Polskiego i Kameralnego. Muzeum Architektury, "Piwnicy Świdnickiej" i "Pałacyku", gdzie odbywały się przedstawienia "Wyzwolenia" Wyspiańskiego "Garbusa" Mrozka, "Quidam" Norwida, "Biednych ludzi" i "Nastasji Filipowny" Dostojewskiego. Publiczności nie zniechęciły nawet nietypowe godziny rozpoczynania się niektórych przedstawień: po południu lub późno w nocy, wynikające z organizacyjnych konieczności, ponieważ w wielu wypadkach ci sami aktorzy występowali jednego dnia w różnych przedstawieniach i ledwo nadążali z dojazdem z jednego miejsca na drugie, imponując nieraz zdumiewającą kondycją.

Gościnne występy Teatru Starego we Wrocławiu mają już swoją długą tradycję. Można sobie zażartować, że koncepcje Teatru Rzeczypospolitej minister Żygulski ściągnął od Mariana Wawrzynka, który nie tyle ją wymyślił (bo to nic nowego), ile zrealizował już przed laty we Wrocławiu, gdy był dyrektorem Teatru Polskiego. Wtedy to właśnie regularnie zaczął bywać w tym mieście Teatr Stary, warszawski Teatr Dramatyczny, Nowy z Łodzi, Wybrzeże z Gdańska. Dyr. Wawrzynek twierdził wówczas, że zadań największej sceny Wrocławia wobec publiczności nie można ograniczać do realizacji kilku premier rocznie, ale powinna się ona poczuwać do obowiązku zaprezentowania swojej widowni również wybitnych przedstawień powstających w innych ośrodkach.

Tradycja ta, jak się przekonaliśmy, jest we Wrocławiu kontynuowana, a sprowadzenie Teatru Starego okazało się możliwe nie tylko dzięki tradycji, i nie tylko dzięki pomocy Wydziału Kultury. Związki Teatru Starego z Polskim utrwaliły się - miejmy nadzieję, że na długo - również dzięki więzom personalnym, które u nas zawsze pewną rolę odgrywają. Dziś Wawrzynek jest wicedyrektorem Teatru Starego, oba teatry korzystają z konsultacji literackich. Elżbiety Morawiec, Stanisław Radwan (dyrektor Teatru Starego) wielokrotnie komponował muzykę do przedstawień i w Teatrze Polskim. Takich powiązań jest zresztą więcej, może jednak lepiej ich nie eksponować, by nie stworzyć wrażenia, że to teatralne święto zawdzięczaliśmy zwykłemu kumoterstwu.

Po prostu - jak rzekł Radwan na konferencji prasowej - teatry nie powinny być przesadnie zasiedziałe, ale - co tkwi w ich wielowiekowej tradycji - także wędrować. I Teatr Stary wędruje od czasu do czasu, nie tylko za granicę i nie tylko na festiwale. Także np. do Wrocławia. Choć do Wrocławia - przyznajmy - przyjechał po raz pierwszy w pełnej gali, prezentując całą szeroką skalę swych możliwości.

Na pierwszy plan siłą rzeczy wysunęło się "Wyzwolenie" Wyspiańskiego, grane przez kolejne wieczory przy nadkompletach na widowni w Teatrze Polskim, przedstawienie legendarne, podobnie jak "Dziady" Mickiewicza (szczęśliwie właśnie teraz pokazane w telewizji), zrealizowane w Starym Teatrze przez Konrada Swinarskiego. Nie mógłbym przysiąc, że w dziesiątym roku po swej premierze przedstawienie Swinarskiego odznacza się identyczną temperaturą wewnętrzną jak przed laty. W wieczór, w którym oglądałem "Wyzwolenie" we Wrocławiu odtwórca Konrada Jerzy Trela, musiał sporo wysiłku włożyć w przełamywanie niedyspozycji głosowej, co nie umniejsza jego osiągnięcia aktorskiego, ale było pewną skazą tej skądinąd wspaniałej roli. Były sceny, w których "na wierzchu za bardzo ujawniała się rutyna. Ale niezależnie od tego wszystkiego, siła tego "Wyzwolenia" i tak była piorunująca.

Z tym doprawdy trudnym dyskursem dramatycznym Wyspiańskiego dzieje się w teatrach tak, że albo staje się nudny jak flaki z olejem, co trzeba jednak ścierpieć, bo to świętość albo - co bywa rzadziej - przeobraża się w wielki rachunek narodowego sumienia, wstrząsające przeżycie zbiorowe, torturujące umysł, zawstydzające, bolesne i uwznioślające zarazem. To tak, jakby od naprawdę kochającego ojca dostać w pysk dla otrzeźwienia. I taką moc oddziaływania ma przedstawienie Swinarskiego. Wyzwala, bo pozwala zrozumieć.

Nie można w impresji, która nie jest recenzją, zajmować się szczegółowiej wkładem poszczególnych wykonawców w przedstawienie. Trudno jednak nie powtórzyć - już banału - że Jerzy Trela w roli Konrada otarł się o wielkość. trudno zapomnieć epizodu Wróżki w nadzwyczajnym wykonaniu Izabeli Olszewskiej (brawa przy otwartej kurtynie).

Zapada głęboko w pamięć niepozorny atak przeobrażający się w poszczególnych wcieleniach Jerzy Radziwiłowicz. Podziw wzbudza techniczna doskonałość Anny Polony (Muza). Wyliczać można dłużej. W wielkich inscenizacjach o jakości dzieła często decyduje jednak to, co nazywamy aktorstwem zbiorowym, epizody i to, co dzieje się na dalekim planie. Pod tym względem przedstawienie krakowskie daje niemało satysfakcji najwybredniejszym.

"Biedni ludzie" prezentowani w "Piwnicy Świdnickiej" oraz "Nastasja Filipowna" w Pałacyku to dwie, zupełnie odmienne próby zmierzenia się przez teatr z utworami Dostojewskiego. Są to co prawda zupełnie różne utwory, ale w końcu Dostojewski jest jeden. Ten od "mroków duszy" i od "przekleństwa bytu społecznego" to ten sam pisarz.

"Biednych ludzi" wyreżyserował młody adent reżyserii Tadeusz Bradecki. Miłość biednego czynownika, rodem z Gogolowskiej opowieści "Płaszcz", miłość bez szans spełnienia, nie tylko wskutek uwarunkowań społecznych, ale i dlatego, że zniewolona dusza raba jest niezdolna do wzlotu ku wolności (miłość jest takim lotem), została przedstawiona jako melodramat odegrany przez wędrownych, jarmarcznych artystów w budzie na kołach ku uciesze gawiedzi. Takie zderzenie formy z treścią przynosi wstrząsający efekt. Oto my, nie tak bardzo biedni, a na pewno w widzeniu siebie samych dobrzy i szlachetni ludzie, śmiejemy się z głębokiego nieszczęścia. Nie było i nie ma lepszej rozrywki, jak oglądanie tragedii cudzej. To bardzo krzepi dobrego człowieka. Pomysł przetransponowania ironii pisarza na sytuację teatralną nie jest wyszukany, nie jest nawet bardzo oryginalny, ale w tym wypadku okazuje się po prostu celny. Wspierają go doskonale wykonawcy, zwłaszcza Kazimierz Borowiec (cieszący się sympatią wrocławian z innych występów w "Piwnicy", w monodramach).

"Nastasja Filipowna" to głośny, m. in. z licznych prezentacji zagranicznych, eksperyment Andrzeja Wajdy, Jana Nowickiego i Jerzego Radziwiłowicza. Jest to - jak głosi program - "improwizacja na motywach powieści Fiodora Dostojewskiego "Idiota". Eksperyment ten polega - jeśli go dobrze pojmuję - na próbie szczególnego przekładu powieści. A nawet nie przekładu, lecz kondensacji całej jej dramaturgii i zawartości, kondensacji, która się dokonała w świadomości wykonawców, w procesie 27 prób (z udziałem publiczności), by ostatecznie eksplodować w postaci jednego aktu twórczego. Jest to zaledwie jedna scena, ta najbardziej "mroczna", ale scena, w której jest "wszystko", cały moralny i psychologiczny problem "Idioty", choć opowiedziany nie "po kolei" i nie tyle słowami chaotycznego monologu Rogożyna (znakomity Jan Nowicki) ani nie wyrażający się w sugestywnym milczeniu księcia Myszkina (Jerzy Radziwiłowicz), lecz wyrastający z niezwykłej atmosfery tego spotkania.

Gdyby szukać jakichś odniesień porównawczych, można tu znaleźć ślad analogii do niektórych prac Grotowskiego. Rozumiem to w ten sposób, że twórcy potraktowali "Idiotę" jako wyzwanie do własnej wypowiedzi, ustosunkowania się do problemu; nie zaś do - jak to normalnie bywa w teatrze - przekładu dzieła literackiego na język teatralny. Sądzę, że nie tylko dla publiczności, ale i dla aktorów było to bardzo twórcze i głębokie doświadczenie, które mówi bardzo dużo o mrokach duszy człowieczej, choć mówi językiem niedyskursywnym.

"Quidam", wystawiony w setną rocznicę śmierci Norwida, to mało szerszemu gronu znany poemat, będący rodzajem fresku z okresu początków dekadencji cesarstwa rzymskiego. Utwór, w powierzchownej lekturze, trudny, fragmentami nieklarowny. Jak to u Norwida, niektóre słowa mają wyjątkową wagę i moc, ale trzeba je wpierw odkryć. Jeśli nie całość, to przynajmniej istotne fragmenty mówią o poszukiwaniu Prawdy i innych wartości etycznych. Tak w każdym razie został "Quidam" potraktowany przez Tadeusza Jurasza, który stworzył poetycki spektakl o wielkiej sile wyrazu. Rozpisany na głosy pięciu aktorek (Monika Rasiewicz, Izabela Olszewska, Ewa Lassek, Anna Polony, Teresa Budzisz-Krzyżanowska) poemat, znakomicie recytowany, w teatrze zredukowanym do słowa, symbolicznego kostiumu, nieznacznego gestu, znieruchomiałych, acz bardzo wyrazistych twarzy aktorek, nie jest łatwy do intelektualnego śledzenia: Widz-słuchacz nie jest w stanie nadążać za myślą Norwida. Mimo to ma poczucie uczestnictwa w poważnym misterium słowa, w wielkim dramacie prawdy. Opuszcza teatr w skupieniu i potrzebie sięgnięcia w domu po Norwidowskie dzieło.

Ostatnie z przedstawień "Garbus" Mrożka w reżyserii Jerzego Jarockiego, mnie osobiście dostarczyło najmniej wrażeń. Po prostu najmniej było w nim dla mnie tego, co nazwałem wcześniej "niespodzianką". Było to dobre, przyzwoite przedstawienie ,w którym z przyjemnością oglądało się zwłaszcza parę Ewa Lassek - Jerzy Bińczycki, ale nie stałem się po tym spotkaniu z Mrożkiem mądrzejszy niż byłem przedtem. spędziłem przyjemny wieczór w teatrze. tylko tyle. Nie jest jednak źle, gdy teatrowi zgłasza się taką pretensję.

A tak w ogóle sądzę, że pozostanę długo pod wrażeniem spotkania, intensywnego, bo zagęszczonego w czasie, z zespołem Teatru Starego, który niniejszym w imieniu wrocławian chciałbym już dzisiaj zaprosić, by tu przyjechał z następną wizytą w przyszłym roku.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji