Rękopisy nie płoną
Opowieść o sile, która wiecznie pragnąc zła, wiecznie czyni dobro, rozpoczyna się monologiem Mistrza: "O bogowie, o bogowie moi! Jakaż smutna jest wieczorna ziemia! Jakże tajemnicze są opary nad oparzeliskami! Wie o tym ten, kto błądził w takich oparach, kto wiele cierpiał przed śmiercią, kto leciał nad tą ziemią dźwigając ciężar ponad siły". Tuż za nim stoi milczący, nieruchomy Książę Ciemności. Za chwilę, w świecie zwykłych, cierpiących i smutnych ludzi w Twerskim Zaułku spotykają się mężczyzna i kobieta, by po chwili rozstać się na długo.
Taki jest początek spektaklu zrealizowanego na bielskiej scenie według powieści Michała Bułhakowa "Mistrz i Małgorzata". Głośna książka, obnażająca absurdy życia w Kraju Rad, przez całe lata miała kłopoty z cenzurą. Jej pełne polskie wydanie ukazało się zaledwie kilkanaście lat temu. Wówczas otwarte mówienie o polityce, zbrodniach stalinizmu, wreszcie o zniewoleniu - było czymś świeżym. Także w teatrze, gdzie Andrzej Maria Marczewski pierwszy raz zmierzył się z powieścią. Sceniczna wersja utworu, którą oglądamy w Bielsku jest jego czwartą realizacją tego tytułu. Adaptacja dokonana przez reżysera pomija społeczno-polityczne aspekty powieści, z lekka tylko zarysowując rzeczywistość, w której prawdą jest tylko to, co można udowodnić zaświadczeniem z podpisem i pieczątką. "Mistrz i Małgorzata" lat dziewięćdziesiątych jest raczej moralitetem podsumowującym etyczne doświadczenia mijającego wieku. Bal u szatana przypomina nieco średniowieczny "korowód śmierci", w którym wszyscy zbrodniarze mają wobec śmierci jednakowe prawa i przywodzi także na myśl teatr Kantora czy Janusza Wiśniewskiego. Oniryczna wizja piekielnej, wiecznej udręki, stylizowane kostiumy, fryzury i przerysowana charakteryzacja sprawiają, że jest to najbardziej widowiskowa część przedstawienia.
Oparcie się na dwóch głównych wątkach książki: historii Mistrza oraz ewangelicznej przypowieści o Piłacie z Pontu sprawia, że przesłanie spektaklu jest łatwe do odczytania. Tylko tą drogą warto iść - mówi pod koniec Woland, trzymając rękę na sercu - drogą wewnętrznej wolności i miłości, rozumianych jako czynienie dobra. Poddaje się temu prawu sam szatan - Woland, ulegając Jezusowi -Jeszui, który prosi, aby zapewnić Małgorzacie i jej Mistrzowi nie kończący się spokój. Ten spokój jest też dla Mistrza pewnym rodzajem kary za zwątpienie w swój talent i spalenie rękopisu powieści o Piłacie.
Kluczem do spektaklu wydają się podwójne role, w które wcielają się główni protagoniści. Metafizyka łączy się i splata z ludzką egzystencją. Mistrz jest zarazem Jeszuą Hanocri, Małgorzata jest kolejnym "wcieleniem" Magdaleny, Mateusz Lewita to Iwan Bezdomny, a tajniak Afraniusz zapowiada skorego do współpracy z policją pisarza Berlioza. Piłatowi filozofię "mniejszego zła" podpowiada - "obecny wtedy incognito na tarasie" - diabeł o imieniu Woland. Człowiek nie jest ani dobry, ani zły, jest z natury ułomny, a jego największym grzechem jest tchórzostwo i zdrada samego siebie. Wszystko, co zdarza się w ludzkim świecie, zdarzyło się i zdarzy jeszcze po wielokroć, bowiem ujęte zostało w bożym planie zbawienia. Ten religijny kontekst wyraźnie uwidacznia się w dbałości reżysera o ikonograficzne szczegóły i pewnej celebrami sceny ukrzyżowania. Szkoda tylko, że efekt niezamierzonej groteski wywołuje chwiejący się na wszystkie strony krzyż i trzęsąca się drabina...
Przedstawienie jest skonstruowane w taki sposób, aby zatrzeć granicę między sceniczną rzeczywistością Moskwy, którą nawiedził Książę Ciemności ze swoją świtą, a czasem biblijnym - wiecznym, w którym toczy się akcja powieści Mistrza. Operowanie różnorodnymi znakami teatralnymi kondensuje sceniczną rzeczywistość. Scena jest niemal pusta, pojawiają się na niej jedynie niezbędne sprzęty i rekwizyty. Zmianę planów akcji zaznacza zatrzymanie ruchu, gestu i wypowiadanych kwestii w pół słowa, a podjęcie ich w innym zakątku sceny. Założenie na ramiona lub zrzucenie z nich płaszcza "z podbiciem koloru krwawnika" przeistacza Wolanda w Piłata i odwrotnie. Podkreśla to zdecydowane, kontrastowo zestawione z ciemnością światło reflektorów zapalających się i gasnących w coraz to innym punkcie. Nie dopełnia tego niestety muzyka, bezstylowa czy raczej anachroniczna, nie oddająca dramatyzmu widowiska. Zamiast tego są dymy, loty na linie rozpiętej od drugiego balkonu po lewą tylną kulisę i ciekawe efekty akustyczne. Publiczność jest nie tylko obserwatorem, ale zostaje wciągnięta w materię spektaklu: wpuszczony w pierwsze rzędy widowni podest sprawia, że niejako uczestniczy ona w potępieńczym balu, jest milczącym tłumem - świadkiem kaźni na Golgocie czy wreszcie publiką moskiewskiego teatrzyku Varietes. Są oczywiście iluzjonistyczne sztuczki. Zróżnicowane tempo gry podtrzymuje sceniczne napięcie.
Z trudnych zadań aktorskich cały zespół wywiązał się dobrze. Jeszua Kuby Abrahamowicza jest człowiekiem przestraszonym, mówi zbyt szybko, nerwowo, podobnie jak Mistrz. Nie jest to jednak, a szkoda, wizerunek osobowości, za którą warto oddać duszę diabłu. Trudno zrozumieć więc, czemu czyni to Małgorzata. Jego słowa "jestem Mistrzem" nie brzmią przekonująco, gdyż nie ma w nim charyzmy, nie ma poezji. Małgorzata Barbary Guzińskiej jest początkowo zbyt "nieobecna" na scenie, potem popada w nagłą gwałtowność reakcji, by ponownie prezentować coś w rodzaju letniej obojętności, zupełnie nie współbrzmiącej z żarliwymi kwestiami tej postaci. Najlepiej wypada w scenie poznania się z Azazelem (tu niezły Grzegorz Sikora, tym lepszy im bliżej końca), a także w scenie z Friedą (wzruszająca etiuda Grażyny Bułkowej). Henryk Talar nie różnicował zbytnio obu kreowanych postaci, były to jakby dwie twarze zła. Oszczędne, skupione aktorstwo, wystudiowane dwa, trzy charakterystyczne gesty, cichy głos, który jednak w razie potrzeby potrafi rozedrgać furią lub rozpaczą: oto pełnokrwisty - jeśli takie słowo można odnieść do metafizyki - bohater spektaklu. Już na samym początku w scenie rozmowy z Berliozem (dobry Kazimierz Czapla, nie pozostający w tyle także jako Afraniusz) publiczność otrzymuje kawał teatralnego mięsa - żywo, błyskotliwie prowadzony dialog, z którego każda cząstka jest spuentowana miną, gestem, tonem i natężeniem głosu. Nieco mało zróżnicowane, co jednak wydaje się brakiem adaptacji, są postacie z otoczenia Wolanda. Ich kostiumy i sposób zachowania się przesuwają natomiast akcję z Moskwy lat dwudziestych i trzydziestych w stronę naszych czasów. Wart uwagi jest też Bartosz Dziedzic, który stworzył prawdziwy wizerunek poety Iwana Bezdomnego, choć już nieco słabiej zarysował indywidualność Mateusza Lewity.
W spektaklu użył reżyser sporo fragmentów czy pojedynczych zdań z powieści, które przez lata obrosły w legendę, powtarzane przez kolejnych czytelników jak magiczne zaklęcia - w tym świecie całkowicie uprawomocnione. Każdy otrzymuje to, w co wierzy - to jedno z nich. Gdy bohaterowie zaczynają z powrotem wierzyć w siebie, uzyskują wolność, a przy tym moc obdarowania nią innych: Mistrz uwalnia Piłata, Małgorzata Friedę. Może więc po to warto nadal czytać i wystawiać "Mistrza i Małgorzatę", aby odkryć, jak istotne jest pragnienie wolności i tęsknota do prawdy.
"Rękopisy nie płoną" - padają na pustej scenie słowa Wolanda, przesypującego w dłoniach piasek. Wszyscy odchodzą, a szatan pozostaje, wypełniając plan zawarty w zwojach rękopisów sporządzonych przez Mateusza - ucznia i orędownika nauk głoszonych przez Jeszuę Hanocri.