Artykuły

Niech płoną arcydzieła

Niespełna pięć lat temu, gdy wszy­scy z zapartym tchem czekali na no­wą sztukę Sławomira Mrożka, pisarz ogłosił swe słynne dziesięć punk­tów. Jeśli teatr chce grać "Miłość na Krymie", ma grać to, co jest napisa­ne i jak jest napisane. Ustami auto­ra "Tanga" po raz pierwszy literatura tak bezkompromisowo upomniała się o swoje prawa.

Adaptacjom literackich arcydzieł zawsze towarzyszy podwyższona tem­peratura. Wszystko, co dzieje się od pa­ru miesięcy wokół filmowych wersji "Ogniem i mieczem" i "Pana Tadeusza", przypomina ogólnonarodową psychozę. Nie tak dawno temu przekonywano, że każdy powinien dołożyć się do powsta­nia ekranizacji III części Trylogii, kupu­jąc los jednej z popularnych loterii. Pozo­stałem niczym niewierny Tomasz.

Nie sądzę, by filmowe "Ogniem i mieczem" było sprawą narodową. Jak i "Pan Tadeusz". Z góry widać, że oba filmy zaprojektowane są na osza­łamiające hity kasowe. Stąd Izabella Scorupco w roli Heleny, Linda i Kon­drat w filmie Wajdy. Już wyobrażam sobie plakaty, z których krzyczeć będą nazwiska gwiazd. Boję się tylko, że przedpremierowa wrzawa i przed­wczesne świętowanie sukcesu mogą przyćmić artystyczne wrażenia.

Wątpię, by dla tych dzieł udało się stworzyć filmowy ekwiwalent. Próby ekranowe muszą, niestety, zakończyć się zubożeniem znaczeń. Nawet wypa­czeniami intencji autorów. Ale ci - na szczęście reżyserów - nie ogłoszą swo­jego "dekalogu".

"Dekalog" Mrożka

Dotyczył światowej prapremiery "Miło­ści na Krymie" w krakowskim Starym Teatrze. I narobił wiele zamieszania. Reży­serzy poczuli się urażeni, że ktoś wtrąca się w ich sprawy. Mało brakowało, a do­wiedzielibyśmy się, że autor "Portretu" dokonał perfidnego zamachu na ich wol­ność. Tymczasem Mrożek najzwyczajniej w świecie upomniał się o swoje. Utarło się bowiem, że teatr i film obchodzą się z literaturą z niespotykaną nonszalancją. Inscenizować dzieła literackie znaczy nazbyt często dopisywać utworom zupeł­nie nowe, sprzeczne z intencjami auto­rów, znaczenia. Stąd zrozumiała inter­wencja Mrożka - która chyba pomogła tylko "Miłości na Krymie". Krakowską udaną prapremierę przygotował w końcu Maciej Wojtyszko, krótko potem przyszło przedstawienie Erwina Axera w warszawskim Teatrze Współczesnym i wiele innych inscenizacji. A najlepszy spektakl "Miłości na Krymie" przygoto­wał w Paryżu Argentyńczyk Jorge Lavelli. Niczego Mrożkowi nie zmienił.

Wielu reżyserów ciągle jednak tkwi w przekonaniu, że wszystko wie najle­piej. Dlatego być może niedługo poja­wi się śmiałek, który spróbuje udo­wodnić, że "Romeo i Julia" Szekspira to sztuka, dajmy na to, stricte politycz­na. I cóż z tego, że wyjdzie to źle i bar­dzo, bardzo głupio.

Wierność autorowi nie oznacza wy­rzeczenia się prawa do własnej interpre­tacji. I nie istotne, czy wspomniana trage­dia Szekspira dzieje się w Weronie, czy jak chciał tego w swoim filmie Buz Luhrmann, w mieście molochu na amerykań­skim wybrzeżu. Można przenieść akcję w nasz czas, a bohaterów uczynić człon­kami walczących gangów. Ważne, by po­zostać przy tym w zgodzie z literą dzieła.

"Romeo i Julia" Luhrmanna, okrzyk­nięte "Szekspirem ery MTV", bardzo spodobał się Adamowi Hanuszkiewiczo­wi. Stwierdził, że po tym filmie nie war­to już inscenizować Szekspira, bo wszystko zostało powiedziane. Przyznał się do tego w programie do własnego spektaklu "Romea i Julii" w warszaw­skim Teatrze Nowym. Swoim zwycza­jem, połączył tu w zgoła absurdalny sposób pomysły z poprzednich swych przedstawień. Scenę balkonową na przykład rozgrywa na drabinie, choć to przecież nie "Kordian". Postaci przebie­ra w skórzane kurtki, wkłada im w ręce kije bejsbolowe. Co gorsza, dopisuje Szekspirowi nowe słowa. Uwspółcze­śnianie dramatu polega na brutalizacji języka. Świat klasycznej tragedii zosta­je doszczętnie zdegradowany. Dlatego Szekspir Hanuszkiewicza przypomina współczesnego grafomana, zarabiające­go na chleb krwawymi reportażami.

Kłopoty z Bułhakowem

Wśród autorów, których książki najczę­ściej stają się tworzywem dla teatru, jest Michał Bułhakow i jego opus magnum - "Mistrz i Małgorzata".

Przed 10. laty w Teatrze Współcze­snym swoją wersję "Mistrza..." przedsta­wi Madej Englert. Potężny, ponad czte­rogodzinny spektakl stał się jednym z największych przebojów warszawskich scen, godząc publiczność i krytykę. Sukces widowisku przyniosło podporządkowanie się myśli autora. Choć En­glert musiał wyciąć niektóre wątki, jego przedstawienie stało się opowieścią o Piłacie i diable, a w mniejszym stopniu o postaciach tytułowych. Najważniejsze były: temat winy i odpuszczenia grze­chów oraz myśl z zaczerpniętego z "Fau­sta" Goethego motta utworu: "Jam częścią tej siły, która wiecznie zła pragnąc, wiecznie czyni dobro".

Nie każdy wie, że sceniczną prapre­mierę dzieła Bułhakowa zrealizował w Polsce w 1980 roku Andrzej Maria Marczewski. Potem powracał do swej ukochanej książki, a w ubiegłym tygo­dniu przywiózł do Warszawy ostatnią inscenizację z Teatru Polskiego w Bielsku-Białej. Może wystarczyłoby powiedzieć, że próba zakończyła się klęską, lecz po­mysł adaptacyjny każe zatrzymać się chwilę przy bielskim przedstawieniu.

Marczewski, być może zmuszony szczupłym składem zespołu aktorskiego, każdemu z wykonawców powierza przy­najmniej dwie role. W przypadku mniejszych partii nie budzi to zastrzeżeń. Go­rzej, gdy chodzi o protagonistów.

Reżyser każe Henrykowi Talarowi być jednocześnie Piłatem i Wolandem. Aktor w jednej chwili przeistacza się z prokuratora Judei w diabła. Wystarczy, że zrzuca ozdobny płaszcz, a na twarzy pojawi się zagadkowy, odrobinę szyder­czy uśmiech. Rola Talara jest najjaśniej­szym punktem przedstawienia, ale od razu budzi wątpliwości. Czy Piłat - czło­wiek złamany tchórzostwem, skazany na wieczną pamięć o własnej klęsce i błaga­jący o przebaczenie, może być wciele­niem diabła, który obserwując wydarzenia, pociąga za wszystkie sznurki? Czy diabeł może pozwolić sobie na chwile słabości? Nie. Jeśli obie te role gra ten sam aktor, przestaje istnieć główny pro­blem książki i podstawowy ludzki pro­blem, o którym mówi Bułhakow. Nicze­go nie tłumaczy tu umowność teatru, ponieważ oczu nie da się oszukać.

Bułhakow buduje powieść w dwóch planach. Obrazy z Jeruszalaim przepla­tają się z sekwencjami ze współczesnej mu Moskwy. Piłat i Woland bezpośred­nio nie spotykają się ani razu. Choćby dlatego pomysłu Marczewskiego nie da się obronić.

Ale na tym nie koniec kłopotów. W bielskim spektaklu Michał Bukowski wciela się w role Mistrza i Jeszui. Ten ostatni jest w protagonistą w powieści Mistrza. Bohater literacki, przywoływany w retrospekcjach, tym samym zostaje kronikarzem własnych dziejów. Znowu nie sposób tego wytłumaczyć. W świecie Bułhakowa takie zrównanie jest absolut­nie niemożliwe. Znaczyłoby, że Mistrz pisze powieść autobiograficzną, choć żyje blisko dwa tysiące lat po Jeszui.

Adaptacja Marczewskiego niektórym może wydać się efektowna. Widzowie lu­bią sprawdzać, jak w dwóch skrajnie róż­nych rolach sprawdzi się ten sam aktor. Jednak eksperymenty muszą mieć sens. Reżyser nie może liczyć, że publiczność nie zna powieści Bułhakowa i nie posta­wi mu podstawowych pytań.

Kociak w roli Lolity

Powoli tracę zaufanie do artystów filmo­wych, z buciorami wchodzących w świat literatury. Wszystko mi wolno - powie­dział sobie chyba Adrian Lyne, biorąc na warsztat "Lolitę" Władimira Nabokowa.

Wiele obiecywano sobie po tym spo­tkaniu. Jedna z najważniejszych powieści XX wieku doskonale zniosła próbę cza­su. Dla mnie stała się książką ciągłych po­wrotów. Po "Lolitę" sięgałem wielokrot­nie, zawsze z tym samym dreszczem wzruszenia i zachwytu. Autor "9 i 1/2 ty­godnia" wydawał się szczególnie prede­stynowany do przeniesienia jej na ekran.

Po obejrzeniu filmu stało się jasne, że "Lolita" Lyne'a niewiele ma wspólnego z Nabokowem. Albo reżyser przeczytał ją niezbyt dokładnie, albo świadomie zdecy­dował się poprawiać Nabokowa, przystosowując go do współczesnych gustów.

"Lolita" mówi o miłości, która przychodzi niespodziewanie i razi jak pio­run. Uczucie przesłania oczy, każe zapomnieć o przeszłości, już dziś znisz­czyć przyszłość. Szczęście, najbardziej kruche i ulotne, może przynieść tylko krótko trwająca chwila. Nikt nie myśli, co będzie potem.

Ze swym tragicznym finałem "Lolita" pozostaje hymnem na cześć miłości. Dopiero po niej przychodzi pożądanie, seks. Namiętność bierze władzę nad ludźmi, nawet nie próbują się jej oprzeć. Przy tym bohaterowie Nabokowa do końca nie potrafią sobie wytłumaczyć, dlaczego tak się dzieje.

A jak jest w filmie Lyne'a? Spotyka­my w nim mężczyznę w średnim wieku (Jeremy Irons), któremu wpada w oko powabna nastolatka (Dominiąue Swain). Zanim jednak dojdzie do skonsu­mowania grzesznego związku, już wie­my, o co chodzi w tej zabawie. Panienka może ma 14 lat, ale wygląda na sporo starszą. Jej pełne usta wykrzywia per­wersyjny uśmiech, bowiem od razu wie, że zwycięży. Filmowa Lolita poluje na starszego faceta i wykorzystuje do tego wszystkie dostępne jej środki. Taniec w przykrótkiej spódniczce, "niewinnie" rozchylone kolana... Patrzymy na to i nie mamy wątpliwości, że biedny Humbert wpadł w sidła dziewczęcia. Może Lo założyła się z koleżanką, że uwiedzie ojczyma?

Zadanie ma łatwe, bowiem Humbert Ironsa wydaje się od początku mocno za­kompleksionym erotomanem. Przyjdzie na każde skinienie dziewczyny, gotowy spełnić najgłupsze jej prośby.

W filmowej "Lolicie" następuje więc niebezpieczne przesunięcie akcentów. Na dalszy plan schodzi uczucie, zastąpio­ne brutalną erotyką. Ekranowa "Lolita", z nastoletnim kociakiem w tej roli, jest do cna odarta z tajemnicy. Coś, co w powie­ści do końca pozostawało nie nazwane, tu zostaje dosłownie i nieciekawie okre­ślane. Książka nie mówi o perfidnym zboczeńcu. To rzecz o fatalizmie uczuć. U Lyne'a tymczasem nie ma po nich na­wet śladu. Postaci pozostawiają widza obojętnym, czasami budząc irytację.

Jeśli to, co zrobiono z "Lolity", ma być jakimkolwiek znakiem czasu - to ja dziękuję, postoję i wrócę do książki.

Lupa, Ivory i inni

Nie piszę, rzecz jasna, o wszystkich au­torach adaptacji. Nie szukając daleko, mogę wymienić artystów, którzy od lat z szacunkiem odnoszą się do literatury. Choćby Krystian Lupa i jego insceniza­cje utworów niemieckojęzycznych, Ja­mes Ivory i jego ekranizacje dzieł For­stera i jeszcze wielu innych.

Bielski "Mistrz i Małgorzata" oraz "Lolita" pokazują, że hasanie po wybit­nej literaturze nikomu nie służy. Jerzy Koenig mawiał, że miejsce ulubionych książek jest na półce w domowej bibliote­ce po to, by można było do nich wracać. Coraz częściej przekonuję się, że miał ra­cję. Woland mówił, że rękopisy nie pło­ną. Czasami myślę, że arcydzieła powin­ny spłonąć. Przynajmniej dla niektórych.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji