Artykuły

Jestem z lasów i jezior

- Jestem z pokolenia, które zaznało prawdziwego teatru. Miałam szczęście zetknąć się z wielkimi artystami. Mogłam ich podpatrywać, grałam z nimi na scenie, siedziałam razem w garderobach, słuchałam, jak mówią o sztuce i opowiadają anegdoty. Bardzo trudno było się pogodzić z nowym. Aktorzy przestali rozmawiać o teatrze, przyjaźnić się, odwiedzać. Zaczęła się reklama, robienie kasy - mówi MARIA PAKULNIS, aktorka Teatru Ateneum w Warszawie.

Z Marią Pakulnis rozmawia Jacek Cieślak.

Rz: Czy kiedy Tadeusz Konwicki zaangażował panią do ekranizacji "Doliny Issy", miało znaczenie pani litewskie nazwisko?

Maria Pakulnis: Chyba nie. Mówiono mu o dziewczynie, która ma litewską urodę, ale, jak Pan Bóg przykazał, wzięłam udział w castingu i po bożemu wygrałam. Potem doszło do splotu wielu zaskakujących okoliczności. Już po wygranym konkursie szłam ulicą Chełmską i natknęłam się na pana Konwickiego. Myślałam, że zemdleję z wrażenia. Poznał mnie, podszedł i przywitał się po litewsku. Spłonęłam. Było mi wstyd, że rodzice nie nauczyli mnie tego języka. Zdjęcia mieliśmy na Suwalszczyźnie.

Wtedy zdarzyła się niesamowita historia. Na plan pojechałam z Ewą Wiśniewską i Jerzym Kamasem. Z wrażenia przez całą drogę nie mogłam się odezwać. Na miejscu spisują moje dane, a kierownik produkcji zauważa, że moje mieszkanie w Warszawie jest vis a vis Konwickiego - na ulicy Górskiego, w tej samej klatce, na tym samym piętrze. Cały stan wojenny przeżyliśmy razem. Kiedy przychodziły do Teatru Współczesnego paczki z żywnością i ubraniami, dzieliłam się z panem Tadeuszem. Gdy ZOMO zamieszkało nieopodal nas w Domu Chłopa, razem wygrażaliśmy im pięściami z naszych balkonów.

A jak było na Suwalszczyźnie?

- Proszę sobie wyobrazić następującą sytuację na planie. Wokół polodowcowe pagórki, które w filmie udają Litwę, świeci słońce, błyszczy się żyto, przy domu kowala siedzi pan Tadeusz i patrzy w przestrzeń. A cała ekipa - aktorzy, kablarze, oświetleniowcy, dźwiękowcy - w absolutnej ciszy szykują plan, żeby mu nie przeszkadzać. Wytwarzał tak refleksyjną aurę, że nikt nie śmiał zakłócić jego zadumy. Znam to dobrze, bo cała moja rodzina pochodzi z Litwy. Też czasem się zapatrzę, odjeżdżam. Pamiętam, jak po premierze "Doliny Issy" ktoś zapytał, po co są długie ujęcia drzew i lasu. Ze zdziwieniem odpowiedziałam: - Jak to? Przecież te drzewa mówią! Na Litwie ludzie wychowywali się w zgodzie z naturą. Spędziłam dzieciństwo na Mazurach, ale tam było podobnie. Nie rozumiem, jak ktoś stara się być głośniejszy od przyrody. To dowód prostactwa i braku wrażliwości.

Czego jeszcze dowiedziała się pani o Konwickim?

- Po nakręceniu "Doliny Issy" zrozumiałam, że dobrał taką ekipę, z którą nie trzeba było za dużo gadać. Jest introwertykiem. Woli słuchać, przyglądać się. Pewnie dlatego jest tak wielkim pisarzem. Umiejętność słuchania to dziś rzadka zaleta. Wszyscy wolą mówić, narzucać innym siebie i swoje opinie. Ludzie, którzy nie potrafią rozmawiać, nie mogą się przyjaźnić. Bo przyjaciela trzeba wysłuchać. Na szczęście mam od czterdziestu kilku lat stałych przyjaciół. Namówiłam ich, żeby zamieszkali ze mną na Kabatach. Jesteśmy sąsiadami. Tworzymy dobrosąsiedzką kolonię. Dzwoni telefon, podejdź do płota, dostaję domowe ciasto. Wymieniamy się. Kiedy wracam późno do domu i jestem okrutnie zmęczona, moje przyjaciółki o tym wiedzą. Gdy mam pustą lodówkę, na pewno zostanę nakarmiona. Mój dom żyje. Stół jest okrągły i ciągle są wokół niego ludzie, dobrze się tutaj czują. Mieszkam w Warszawie, ale za oknem mam kawałek ogródka. Bardziej mnie ciągnie do Lasu Kabackiego niż na Trakt Królewski. Bo jestem z lasów i jezior.

Jakie są pani litewskie korzenie?

- Rodzice mojego ojca mieszkali w Wilnie, dziadek zajmował wysokie stanowisko w kolejach litewskich, a babcia była prawdziwą damą. Mam ich zdjęcie, przed werandą wielkiego, drewnianego domu. Pejzaż jak z Czechowa. Stryj i wuj zginęli w Katyniu. Ojciec walczył w AK, a potem się ukrywał. Wtedy NKWD zaaresztowało dziadka. Miał być wypuszczony pod warunkiem, że jego syn się ujawni. Mój ojciec zgodził się na to i spędził kilka strasznych lat w Workucie. Kiedy wrócił, dziadek czekający na dworcu nie poznał go, tak był wyniszczony pracą i chorobami. Ale odbudował się. Przez Czerwony Krzyż odnalazł moją mamę, której rodzina po wojnie zamieszkała pod Wrocławiem. Poznał ją podczas praktyk w majątku drugiego dziadka i zaczął starać się o jej rękę. Nie dziwię się, że oszalał na punkcie mamy. Miała kruczoczarne włosy i niemal fiołkowe oczy. Do dziś żyje wspomnieniami Litwy. Rozdziera ją tęsknota.

Czy przywiązanie do prowincji sprawiło, że po studiach w Warszawie zdecydowała się pani pojechać do teatru w Słupsku?

- To była głupota, która świadczy o tym, jakim jestem człowiekiem. Potwornie naiwnym, idealistką. Mam ufność dziecka. Wierzę ludziom, jestem prostolinijna, przez co często obrywałam od życia. Wtedy miałam głowę pełną górnolotnych myśli. Tak po litewsku, po wschodniemu mogłam oddać całą siebie. Dziś pielęgnuję w sobie to dziecko, staram się nie kalkulować, działać spontanicznie, ale też wiem więcej.

Jak objawiła się pani prostolinijność?

- Proszę sobie wyobrazić, że otrzymałam od Macieja Englerta propozycję angażu do Teatru Współczesnego. Jednak z grupą moich kolegów z roku, m.in. Agnieszką Kotulanką, Krzysztofem Tyńcem, namówiliśmy się, że będziemy robić teatr razem, na prowincji. Zofia Mrozowska, kiedy jej o tym powiedziałam, obraziła się na mnie śmiertelnie. Na korytarzu w szkole teatralnej mijała mnie jak powietrze. Robiliśmy w tej sprawie narady w Dziekance. Nie mogłam sobie wyobrazić, że wszyscy koledzy pojadą do Słupska, a ja będę robiła karierę w Warszawie. Uważałam, że coś takiego może zrobić tylko człowiek podły. Nie wiem, ile nocy przegadaliśmy, płacząc i pijąc tanie wino, bo tylko na takie było nas stać. No i pojechaliśmy robić ten nasz teatr. Jako grupa młodych ludzi zagraliśmy kilka dobrze ocenionych spektakli. Przyjeżdżali do nas krytycy z Warszawy. Na bankietach mówili, że jesteśmy świetni. Ale wracali do stolicy, a my zostawaliśmy. Zagrałam Gertrudę w "Hamlecie", w "Wacława dziejach", "Księżniczce Turandot", ale po paru miesiącach stało się jasne, że gramy bez odzewu. Robiliśmy premierę, ale publiczności wystarczało na kilka spektakli. Potem organizowali milicję i wojsko. Młodzież szkolna strzelała do nas z procy. Straszne.

To był 1981 rok. Teatr nie cieszył się wtedy wielkim zainteresowaniem.

- Ale my się nim bardzo interesowaliśmy! Myśleliśmy, że idealiści po studiach w Warszawie zrobią w Słupsku taki teatr, że przyjdą do nas na kolanach. Będą czekali na nas i na wolne bilety w kasie. Jacy byliśmy głupi! Jacy śmieszni.

Co było punktem zwrotnym?

- Poczucie bezsensu narastało. Mieszkaliśmy w strasznym hotelu robotniczym. Nie miałam nic. Za pierwszą pensję kupiłam sobie dwa prześcieradła - jedno bladoróżowe, drugie fioletowe. W tamtych strasznych, szarych czasach były dla mnie synonimem luksusu i kolorowego życia. Dzięki nim służbowy materac z kocem stał się światowym łóżkiem! Za następną pensję kupiłam sobie lampę. Od narzeczonego dostałem adapter. To było wszystko, czego dorobiłam się w Słupsku. Widownia pustoszała, w sklepach nie było nic. Wiedzieliśmy, że trzeba wracać. Już w Dziekance doszło do mnie, że rezygnacja ze Współczesnego to mój koniec. Dlatego do końca życia będę powtarzać, że Maciej Englert uratował mi życie. Powiedział: jedź do Słupska, a jak będziesz gotowa, zawsze możesz wrócić. Kiedyś postąpił podobnie jak ja, dlatego mnie rozumiał. Gdyby nie jego słowa, w Słupsku bym się rozpiła, psychicznie załamała. Przyjechałam do Warszawy z kolegą, na motorze. Reszta jechała zdezelowanym samochodem. Był czerwiec 1981. Poszłam na zdjęcia próbne do "Doliny Issy".

Jaki jest pani stosunek do seriali, telenoweli, sitcomów?

- Trzeźwy. Jestem z pokolenia, które zaznało prawdziwego teatru. Miałam szczęście zetknąć się z wielkimi artystami. Mogłam ich podpatrywać, grałam z nimi na scenie, siedziałam razem w garderobach, słuchałam, jak mówią o sztuce i opowiadają anegdoty. Bardzo trudno było się pogodzić z nowym. Aktorzy przestali rozmawiać o teatrze, przyjaźnić się, odwiedzać. Zaczęła się reklama, robienie kasy. Brakowało nowych dobrych filmów, wartościowej literatury. Młodzi koledzy nie mówili "dzień dobry". Boże, jak się zrobiło strasznie! Ale trzeba było się z tym zmierzyć, żeby mieć z czego żyć.

To była kwestia przeżycia do pierwszego?

- No, tak. Moje pokolenie, moi przyjaciele, wszyscy startowaliśmy od zera, dochodziliśmy do wszystkiego sami. Marzyłam o rodzinie, dziecku, stworzeniu domu. Trzeba było zacisnąć zęby i zarabiać pieniądze. Kto mi dziś uwierzy, że mam pensję w teatrze 1400 zł i jak zdarzą mi się dwa spektakle w miesiącu, dostaję mniej niż niejedna sprzątająca? Gdyby nie inne projekty - nie miałabym się z czego utrzymać, za co wykształcić syna. To świadczy o nienormalności naszego kraju. Po trzydziestu latach pracy żyję w strachu, jak sobie poradzę na starość. A ilu jest wspaniałych aktorów, którzy żyją w nędzy? Kiedy ich spotykam - serce mi się kraje.

Długo się pani decydowała na udział w serialu "Siostry"?

- Natychmiast się zdecydowałam, kiedy usłyszałam, że to nie będzie tasiemiec, produkowany w studio, gdzie dzień w dzień mówi się "To ile słodzisz, Józek? A noga cię już nie boli? A co tam u Helenki? A nic. Jakoś leci". Nasz film nie ma nic wspólnego z "Plebanią" ani z "Ojcem Mateuszem". To serial obyczajowo-komediowy. Jest żywy zbiorowy bohater, pięć fantastycznych kobiet. Nowa formacja zakonna pod wezwaniem świętej Rity, która skupia się na niesieniu pomocy ludziom.

Takiego zakonu nie ma?

- Już istnieje! Gram siostrę Prudencję, która z czterema siostrami wraca do domu, gdzie jako dziecko została przygarnięta przez pewną kobietę. To była osoba pomagająca wszystkim biednym ludziom. Po jej śmierci siostrzyczki mają ją zastąpić. Siostra Lukrecja, cudowna, naiwna, słodziutka, czyli Marta Lipińska, zasadnicza siostra Filipa - Magda Warzecha, prostolinijna siostra Klara - Olga Sarzyńska, siostra XXX, uduchowiona, pragnąca studiować teologię - Ania Wojnarowska. Dodam, że siostra Prudencja ma słabość do samochodów, kieruję starym volkswagenem. Musiałam się go nauczyć prowadzić, a gram też scenę pościgu za przestępcą. Każdy odcinek stanowi osobną mini-fabułę. Cieszę się, że będą pracowała z Wojtkiem Nowakiem, z którym zrobiłam dwa spektakle w telewizji. Mam namiastkę filmu, za którym tak bardzo tęsknię. Dominik Rettinger pisze fajne, żywe historie. Nie mam poczucia, że wpadam na plan zarobić kaskę, a tak zazwyczaj są traktowane seriale. Pracujemy pełną parą, z przekorą wobec tych, którzy lekceważą widzów. Jestem z pokolenia, które traktuje ich poważnie. Trzeba ludziom dawać do myślenia, pielęgnować ich wrażliwość. Właśnie dlatego, że pracują w kieracie, wracają do domu zmęczeni. Wszyscy pracujemy, ale przecież nie jesteśmy bezmyślnymi maszynami.

Miała pani doświadczenia, która można wykorzystać, grając siostrę zakonną?

- Skończyłam pięcioletnie liceum medyczne i mogę powiedzieć, że to był otwarty zakon. Od 15. roku życia, czułam się, jakbym nosiła habit, choć to był fartuch. Krochmaliłam sobie kołnierzyki i mankiety, codziennie sprawdzano, czy mam obcięte paznokcie. Nie wolno się było malować. W szkole i podczas praktyk w szpitalu uczyłam się, jak być siostrą miłosierdzia. Przeszłam przez wszystkie oddziały i robiłam wszystko przy pacjentkach, byłam przy narodzinach i śmierci. Takich rzeczy się nie zapomina. Jestem świeżo po przeżyciach z mężem w szpitalach. I znalazłam nowe wyzwanie.

Maria Pakulnis

Ukończyła Liceum Pielęgniarskie w Giżycku, a potem warszawską PWST. Po studiach wyjechała wraz z kolegami z roku do Słupska. Wróciła do warszawskiego Teatru Współczesnego. Na dużym ekranie debiutowała w "Dolinie Issy" Tadeusza Konwickiego. Jeszcze na początku kariery grała u najważniejszych polskich reżyserów - u Krzysztofa Kieślowskiego w "Bez końca", u Janusza Zaorskiego w "Jeziorze Bodeńskim". Wystąpiła też w "Zygfrydzie" Andrzeja Domalika, "Na srebrnym globie" Andrzeja Żuławskiego, "Oszołomieniu" Jerzego Sztwiertni. Telewizyjnej publiczności jest najlepiej znana z serialu "Ekstradycja", w którym kreowała kilerkę Nadieżdę Tumską.

W Teatrze Współczesnym grała Dziewczynę w "Mahagonny" i Manię w "Ślubie". Już w Ateneum wystąpiła w "Burzy" jako Ariel, "Operze za trzy groszy" jako Jenny, "Garderobianym" jako Lady. Obecnie gra w "Trash story". Jej mężem był Krzysztof Zaleski, znakomity reżyser, aktor i szef Teatru Polskiego Radia, który zmarł 20 października 2008 roku.

Dekalog 3 | 0.10 | tvp kultura | PIĄTEK

Na srebrnym globie | 1.15 | tvp kultura | PIĄTEK

Siostry | 17.25 | tvp 1 | SOBOTA

Pajęczarki | 13.00 | tvp kultura | NIEDZIELA

Ekstradycja 2 | 20.00 | kino polska | NIEDZIELA

Dzień dobry i do widzenia | 1.05 | tvp kultura | NIEDZIELA

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji