Artykuły

Wieszcz Juliusz i mistrz Adam na scenie żywej

HANUSZKIEWICZ jest człowiekiem, o którym się mówiło bardzo dużo. Ostatnio nie mówi się prawie wcale. Czy to oznacza, że Hanusz­kiewicz "się skończył"? (ulubiony to zwrot naszej kawiarni arty­stycznej). Niemówienie powinno o tym świadczyć, gdyby wszyst­ko odbywało się u nas normal­nie. Lecz w naszym życiu kulturalno-teatralnym bardzo wieli odbywa się na odwrót.

Przy naszej specyfice to "pra­wie milczenie" jest dla Hanusz­kiewicza triumfem, lub mówiąc inaczej jest czymś dużo bezpiecz­niejszym niż mówienie, ponieważ tak jakoś się utarło u nas, że jeżeli o kimś się mówi, to prze­ważnie źle. Zaraz się na niego rzucą i zaczną "preferować" - oczywiście coś zupełnie innego, jak w anegdocie o polskim piekle, gdzie diabłów nie trzeba, bo wspi­nających się sami delikwenci ściągają na dno. Czy nie jest to wina także naszej krytyki teatral­nej? Doskonale potrafi przyga­rnąć, wybrzydzać, dąsać się, nie potrafi natomiast chwalić, ani na­prawdę ganić. Ciekawe, że im gorszy krytyk, tym mniej skłon­ny zarówno do pochwał jak i do totalnego "zjechania".

Hanuszkiewiczowi swego czasu za­rzucano wiele. Słusznie lub niesłusznie. A wszystko dlatego, że ośmielił się wystawić klasykę, narodową w sposób nienudny. Gdyby nudny - wszystko byłoby w porządku. Cze­piano by się aktorów, a nie jego - reżysera, inscenizatora. Innymi sło­wy, dyskutowano by o drobiazgach a nie o sprawie tak zasadniczej, jak to czy reżyser ma coś do powiedzenia od siebie w ramach klasyki i na temat klasyki czy nie. A Hanuszkiewicz zawsze miał coś do powiedzenia od siebie. Dlatego biczowano go przez dłuższy czas osobliwie pomyślanym kryterium poprawności. Zarzucano, że jest bezceremonialny, że skraca, że montuje, przenosi kolejność scen. Że nie wystawia tak jak zostało napisane, zgodnie z myślą autora. Jakby sztuki teatralne nie były możliwe do oglądania tylko poprzez konwencje tea­tralne, które zostają wypracowane w danej epoce.

Nowy etap rozpoczęło objęcie przez Hanuszkiewicza, tak reprezentacyjnego i "oficjalnego" tea­tru, jakim jest Teatr Narodowy. Konfrontacja sil zapowiadała się - przynajmniej w oczach niektó­rych - bardzo dramatycznie. Z jednej strony tradycja Teatru i uznane nazwiska aktorskie, z dru­giej strony burzyciel tradycji i przeciwnik aktorskich solówek niepodporządkowanych całości przedstawienia. W rezultacie "Mistrz Adam", jak go nazywają w odróżnieniu od Wieszcza Ada­ma, wygrał. Prawie milczenie, o którym wspomniałem na począt­ku jest tego świadectwem. A słuszność swojej wizji i koncepcji scenicznej nieodparcie przypieczę­tował ostatnim przedstawieniem - "Beniowskim".

Mistrz Adam to wielce ciekawa osobowość artystyczna. Ma chyba naj­bardziej rozwinięte poczucie, niemal instynktowne, strukturalnej budowy widowiska scenicznego. Jest znakomitym aktorem, jednym z nielicznych amantów w tym kraju, a nie chce grać tego rodzaju ról. Dlaczego? Czyżby kompleks wieku? Chyba nie­zbyt uzasadniony. Po prostu jest w nim wielka pasja kreowania, mówienia od siebie, komentowania, która zdominowała i jego aktorstwo. Ostatnimi czasy gra właśnie najchęt­niej takie role jak we wspomnianej adaptacji romantycznego poematu dy­gresyjnego. Jest narratorem, czy ra­czej alter ego poety i reżyserem, który pokazał się na scenie. W programie tę rolę oznaczono trzema kropkami, tak zwykle oznacza się dziesięciorzędne rólki, grane przez adeptów.

Wtopił się w przedstawienie, a zara­zem jest na scenie jego komentato­rem. Steruje nim, inscenizuje na oczach widzów, czyli gra siebie - re­żysera, inscenizatora; najbardziej dlań istotną część własnej osobowo­ści.

Na czym polega knock-out - że­by sięgnąć do wyrazistej terminologii bokserskiej - zadany prze­ciwnikom? Powstał spektakl wspaniale romantyczny. Jest to romantyczność widziana oczami człowieka współczesnego, który wybiera z XIX-wiecznej literatu­ry co najistotniejsze i pokazuje na scenie, oczyszczając po drodze z naleciałości przyprawionych przez różne konwencje teatralne. Tak widziana romantyczność przepaja zarówno warstwą lite­racką, jak i sceniczną przedstawienia. Hanuszkiewicz budując spektakl skomponował go wed­ług wszelkich reguł romantycznych, jak stopienie różnych gatun­ków literackich, pewne nisdokreślenie, płynność powiązań fabular­nych. Na scenie zaś wypunktował przepięknie dygresyjność, ironiczność romantyczną. Dzięki umiejętnemu doborowi aktorów (zna­komita rola tytułowa Olbrychskiego) i odpowiedniemu ich poprowadzeniu, a także własnemu udziałowi w przedstawieniu, osiągnął trudną do opisania mło­dzieńczość i lekkość spektaklu. A romantyzm to przecież była sztu­ka ludzi młodych, zbuntowanych. Niszczącą patynę dostojności na­dały jej dopiero podręczniki szkolne.

Inną wspaniałą cechą tego przed­stawienia jest stopienie w jedno zamiarów reżyserskich i inscenizacyj­nych Hanuszkiewicza z bardzo funk­cjonalną scenografią Mariana Koło­dzieja, trafnie stwarzającą wizję "te­atru ogromnego" oraz z muzyką An­drzeja Kurylewicza odtwarzającą at­mosferę czasów konfederacji barskiej. "Beniowski" jest spektaklem, w któ­rym we współpracy Hanuszkiewicz - Kurylewicz nastąpiło wreszcie zupełne porozumienie i dopasowanie środ­ków wyrazu.

Dzięki takim premierom jak "Beniowski" i poprzednie insceni­zacje romamtyczne oraz "Hamlet" Teatr Narodowy nie jest szacow­nym, acz nieco nudnym muzeum, lecz teatrem żywym, w pełnym tego słowa znaczeniu. Inna spra­wa, że szkoda, iż na tej świetnie prowadzonej scenie nie widać prawie współczesnego polskiego repertuaru. Rozumiem oczywiście, że jego nieliczność oraz jakość nie ułatwia zadania teatrowi, stawia­jącemu materiałowi literackiemu wysokie wymagania. Niemniej ten brak jest poważną wadą i piętą achillesową Teatru Narodowego.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji