Artykuły

Godot

Z przedstawienia "Czekając na Godota", na którym byłem w Teatrze Współczesnym, pewna ilość osób demonstracyjnie wychodziła przód zakończeniem. Może tak się nie dzieje co wieczór - w każdym razie symptom przykry, złe świadectwo rzekomo wysokiej kultury teatralnej naszej stolicy.

Nie wydaje się, by publiczność wychodziła przed czasem ze względów "ideowych", oburzona na autora. W sztuce Samuela Becketta po prostu nie ma akcji ciągłej, nie ma prawidłowego dramatycznego konfliktu, sztuka nie bawi, nie poucza. Gorzej, trudno na niej odpoczywać. Zmusza do aktywnej, pobudzającej funkcje myślenia postawy, nie dostarcza zaś zwyczajnego materiału dla takiej refleksji intelektualnej, jaka zwykła towarzyszyć rozwojowi akcji.

Dwaj przedstawiciele rodzaju człowieczego, Gogo i Didi, czekają przez dwa akty na jakiegoś Godota. Nie doczekali się, nie doczekają się. W ogóle ich główne zajęcie, czekanie, nie ma sensu. Tyle, że Gogo i Didi nic lepszego nie potrafią wymyśleć, każda czynność byłaby równie bezsensowna. Jedynym śladem Godota jest chłopiec, jakoby właśnie od Godota przychodzący, który dwukrotnie informuje naszych przyjaciół, że czas ich jeszcze nie przyszedł. Również dwa razy pojawia się jakiś pan Pozzo, absurdalny właściciel trzymanego na powrozie niewolnika o przewrotnie znaczącym imieniu Lucky.

Oczywiście, dosłowne streszczenie wydarzeń scenicznych nie ma sensu, są to strzępy sytuacji, strzępy dialogów - nie ma mowy o bezpośredniej konfrontacji materii "Godota" z jakąkolwiek wyobrażalną rzeczywistością. Czynności bohaterów i ich bezczynne czekanie nie poddają się najprostszym zasadom motywacji. Sztuki tej nie podobna przypisać żadnemu ze znanych typów realizmu.

Nie da również rezultatu przypasowywanie do każdej postaci i sytuacji klucza symbolicznego. Nie ma np. dobrych racji, by tajemniczego Godota z większą racją uważać za los, śmierć, wielkiego właściciela, samego Pana Boga, czy za mrzonkę każdego śmiertelnika o jakiejś nagłej odmianie. Najbardziej poprawne i sprawdzalne będzie rozstrzygnięcie, że Godot to Godot. Może się wydawać, że np. stosunek Pozzo do Lucky'ego jest jakąś metaforą nierówności i krzywd społecznych - ale czy pojawienie się tej pary w drugim akcie, gdy wypływa zagadnienie pozorności czasu, da, się już ująć w metaforze społecznej? Ciekawe, co widzowie "Godota" we współczesnym mogą powiedzieć o "prawdziwym" znaczeniu chłopca przynoszącego wieści?

Symboliczna internretacia nie daje rezultatów, bo "Czekając na Godota" nie jest sztuką symboliczną - przynajmniej nie jest sztuką, której elementy dadzą, się symbolicznie wyłożyć. Owszem, można dopatrzyć się ogólnego założenia, ukrytego w całości: życie jest beznadziejne, czynności mądre i głupie mają równie mało sensu wobec czekającej wszystkich śmierci - cóż jeszcze? Cierpienia istot ludzkich są równie bezmyślne, jak ich nadzieje. Razem - starożytna "filozofia marności" - pozbawiona dodatkowo pociech nadprzyrodzonych, chemicznie oczyszczona również z pociech humanistycznych takich, jakimi wynagradza egzystencjalizm.

Z takich jednak ogólników nie można zbudować sztuki. To są sprawy tak generalne i ważne - problem śmierci, sens życia, nieuchronna granica ludzkiego działalia - że właśnie, generalne ich przypominanie jest zwykłym banałem. "Człowiek kręci się na tym świecie jak ta głupia, mucha - mawiał w czasie wojny pewien mój przyjaciel, autentyczny kmieć polski - a i tak wszyscy wyzdychamy". Był to człowiek przykładnie gospodarujący, dobry patriota, nie wiedział nic o rozkładzie burżuazyjnego humanizmu.

Ponury wdzięk sztuki Becketta leży w tym, co w niej bynajmniej nie symboliczne i nie ogólnikowe. Autor wsadził nas w absurdalną sytuację, ale pokazał z wielką przenikliwością skomplikowane ciągi emocjonalne i skojarzeniowe bezsensu. Z naszej codziennej egzystencji wypreparował momenty "zapaści". A któż z nas, drodzy bliźni, nie jest od czasu do czasu groteskowo wegetującym idiotą?

Pan Jerzy Kreczmar, reżyser warszawskiego "Godota", nie pokazał na scenie zwyczajnych, prostych ludzi, "zaskoczonych" przez okrutny i bezmyślny proces czekania. I on, i świetny zespół wykonawców, przedstawili sytuację udziwnioną, w groteskowym przekrzywieniu. Chyba słuszniej Studium Becketta nie jest panoramą zwyczajnych szaleństw zwyczajnych ludzi - to studium kliniczne ciemnego dna życia psychicznego i refleksyjnego - na codzień, na szczęście, mamy tyle drobiazgów do załatwienia, jesteśmy tak dla samych siebie ważni, jesteśmy tak ważni jako rodzaj, klasa i naród, że samobójcze jady Beckettowskich analiz nikomu serio nie grożą.

Czekanie na Godota odbywa się wedle tego co zrozumiałem z intencji autora, zawsze i wszędzie, gdzie są ludzie - a więc w takiej swoistej ludzkiej abstrakcji, scenografia Władysława Daszewskiego jest tedy rygorystyczna i abstrakcyjną. Na tle niebieskawego horyzontu mała drzewina, jedyny przedmiot potrzebny autorowi dla pewnych celów - m. in. drzewko kieiruje leniwe myśli bohaterów ku pomysłowi powieszenia się. Po pustej scenie p. Daszewski rozrzucił kilka maleńkich zgeometryzowanych wzgórków. Po nich skaczą sobie Gogo i Didi. To już stoi w bezpośrednim związku z osobowością tych panów, a także innych figur scenicznych.

Gogo i Didi nie są personażami całkiem konkretnymi. Są biedni, czekają. Niewiele więcej o nich można powiedzieć. Pozzo z kolei jest właścicielem Lucky'ego. Chłopiec jest tylko chłopcem. To już wszystkie osoby "Godota". W warszawskim przedstawieniu noszą oni kostiumy (projektu W. Daszewskiego), które są szczególną mieszaniną stroju charakteryzującego, realnego i groteskowej dziwności Gogo i Didi noszą łachmany, Pozzo jest zamożnie przyodzianym tłuściochem, Lucky przypomina wynędzniałą szkapę przebraną za pastora. Wszyscy są po trosze cyrkowi, makabrycznie zabawni.

W swej sytuacyjnej nieokreśloności zdradzają się przedeż z tylu ludzkimi, naszymi własnymi odczuciami, reakcjami psychicznymi, że aż się robi nieswojo. Jak na widok małpy, powtarzającej dokładnie gest człowieka. Te wyabstrahowane typy które podejrzewaliśmy, że są aż symbolami, są na dobitkę zindywidualizowane, mają jakieś tam własne, całkiem niepowtarzalne życie wewnętrzne. To tkwi w tekście, ale przynajmniej drugie tyle wyciągnęli aktorzy. Świetni aktorzy! Gogo (Tadeusz Fijewski) jest bezradnie, głupawo niecierpliwy, leniwie niecierpliwy. Kompletny programowy pesymista.

Didi (Józef Kondrat) przeciwnie, programowo udaje, że ma nadzieję, on jest tak złożony przy swoim prymitywnym przyjacielu - mieszanina czystego liryzmu, nawet gdy zapina rozporek, i mefistofelesowej ironii. Pozzo (Jan Koecher) jest osobliwą zbitką naiwności, bezczelności, - to taki gruby, skretyniały cynik, przez którego w pewnej chwili zaczyna - przemawiać demon mądrości. Wreszcie Lucky (Adam Mularczyk). Heroiczny sługa, starzec monumentalny, nieprześcigniona synteza końskiej tępoty, obozowego upodlenia człowieka,, chytrego serwilizmu, złośliwości i kompletnego upadku. Jego wielka mowa, gdy każą mu głośno myśleć, jest autentycznie wstrząsająca.

Nie widziałem "Godota" w Paryżu (reżyser zdaje się widział), nie potrafię tedy ocenić porównawczo. Ale to, co możemy zobaczyć w Warszawie, jest doskonałą robotą teatralną.

"Godot" nie jest sztuką dla młodzieży. Nie jest sztuką budującą. Nie uszlachetnia widza. Nie jest nawet sztuką kasowąj Uwaga nowatorzy: na zasadzie "Godota" niczego nie zbudujecie. Dla tego typu sztuk potrzebna jest rzeczywista, drobiazgowa znajomość człowieka. Naturalistyczna wiedza o zaułkach świadomości.

"Godot" nie otworzy nowych dróg przed dramaturgią. Dramat drugiej połowy naszego wieku źle spełni swe zadanie humanistyczne, jeżeli ograniczy się do studiów analitycznych nad irracjonalnym bezsensem egzystencji. To może być zajęcie pouczające - "Godot" w sposób przewrotny jest tedy też jakąś dydaktyką - byle nie popadać na tym tle w megalomanię. Pewien bohater Kuźmy Prutkowa zastrzelił się, zostawiając karteczkę: nadojelo ódiewatsa i rozdiewatsa. Leniowi wydało się, że jest pępkiem świata.

PS - po następnym obejrzeniu sztuki. Tym razem prawie nikt nie wyszedł przed czasem. Grają jeszcze lepiej! Publiczność, jak zauważyłem, nie reaguje niemal wcale na pesymistyczne głębie. "Bawi się", nieparlamentarnymi słowy, jakie padają ze sceny, nonsensownością sytuacji i dialogów. Reakcja taka, jak na nadrealistyczne kawały, znane współcześnie pod nazwą "humoru angielskiego". Na sali nastrój żartobliwy, poniektórzy chichoczą bez przerwy. Może to i kasowa sztuka?

[Data publikacji artykułu nieznana]

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji