Artykuły

Kto gra w piki ma wyniki

Przyjęło się bowiem, szczęśliwie już nie pośród krytyków, lecz wciąż pośród "ludzi ogólnie zorientowanych", przypinać Mariuszowi Trelińskiemu etykietkę awangardzisty. Głęboka niezgoda! - pisze Maciej Weryński.

Znakomite sceny, jak ta z Lizą na moście, zawieszonym gdzieś między usianym wirującymi czarnymi ptakami szarym niebem a sceną. Niepokojące i piękne jednocześnie. Postać Hrabiny zupełnie odmienna niż te, do których jesteśmy przyzwyczajeni - odmłodzona (nie mamy wątpliwości, że w wyniku miliona operacji plastycznych), przypominająca znacznie bardziej damy z Hollywood niż rosyjską arystokratkę. Warszawska premiera "Damy pikowej" Czajkowskiego wpisała się bez większych problemów w ciąg dotychczasowych realizacji Mariusza Trelińskiego na scenie operowej. Pytanie: dobrze to czy źle?

Treliński potraktował "Damę...", jakby głównym jego celem było "robienie inaczej". To niewątpliwie ją odświeża, scenicznie uatrakcyjnia (jeśli założymy, że krynolina automatycznie usypia współczesnego widza). Ale też tym razem nie znalazłem w inscenizacji żadnej rewolucji, która by te zabiegi uprawniała. Choć, z drugiej strony, może atrakcyjność wizualna (i - dodajmy - muzyczna, bo spektakl jest znakomicie prowadzony przez powracającego na scenę operową Kazimierza Korda) jest już sama w sobie wystarczającym powodem, by zmieniać przyzwyczajenia widzów? Ta sama "Dama pikowa" odniosła już spektakularny sukces w Berlinie. Los Angeles oszalało na punkcie "Madame Butterfly" [na zdjęciu scena z przedstawienia], a Waszyngton - "Don Giovanniego". Moskwę zelektryzował "Król Roger" i "Oniegin". Byłem i widziałem: to niesamowite, z jakim entuzjazmem Rosjanie przyjęli swoją narodową operę, przywiezioną przez polską Operę Narodową. Minęły właśnie dwa lata od tej wizyty. Treliński rzeczywiście musi mieć jakąś szczególną zdolność, skoro jego realizacje przemawiają do publiczności tak do siebie niepodobnej, jak amerykańska i rosyjska (trudno o bardziej przeciwstawne pojęcia, jak mówi sam Placido Domingo, "prosta" publiczność amerykańska raczej nie przypomina biednej, ale rozsmakowanej w sztuce operowej publiczności Teatru Bolszoj).

W Polsce Mariusz Treliński jakby wbrew sobie został uznany za reżysera operowego. Sporo czasu minęło od jego ostatnich realizacji teatralnych i filmowych, a o sukcesach operowych wciąż głośno. Szczególnie że współpraca ze wspomnianym już wielkim tenorem zwabia media, tak jak to było podczas próby generalnej "Andrei Chenier" w Teatrze Wielkim w Poznaniu, którą mistrz Domingo zaszczycił swoją obecnością (to także była koprodukcja z Waszyngtonem, gdzie Domingo jest dyrektorem). Różnie bywało z ocenami, które wystawiają krytycy. Najpierw zachwyty, przy "Madame Butterfly", plusy przeważały w recenzjach "Króla Rogera". Potem coraz więcej mu zarzucano. Momentami aż trudno się było oprzeć wrażeniu, że chodziło o programowe wykreowanie "nowego boga polskiej reżyserii operowej". Dotąd zresztą nadal dzielnie przez kilku hołubionego, mimo porażek. Publiczność nieodmiennie zapełnia największy teatr operowy w Polsce za każdym razem, kiedy pokazywane jest "coś Trelińskiego". I jak dotąd niczego jeszcze nie wybuczała.

Zaczęło się od Puccinowskiego superhitu - "Madame Butterfly". To był szok, ale dla większości widzów pozytywny. Po raz pierwszy bowiem nieszczęsna, porzucona przez wrednego Amerykanina Japonka właściwie... nią nie była. Do realizacji Trelińskiego ta niewczesna ironia w streszczeniu jednego z najsłynniejszych dzieł operowych świata zupełnie nie miała zastosowania. Treliński (wespół z rewelacyjnym scenografem Borisem F. Kudlicką, współautorem wszystkich jego operowych realizacji) odarł ją bowiem z całej tej śmiesznej japońszczyzny, która panoszy się na scenach całego świata, z tych wszystkich papierowych kwiatów, małych domków i banalnych gestów. I zmienił ją w grecką niemal heroinę, tragiczną daleko bardziej niż tylko przez zranione uczucia naiwnej dzieweczki. Wrażenie było piorunujące. Także kiedy patrzyło się na widownię: takich tłumów młodych ludzi jeszcze w operze nie widziałem, choć nie jest prawdą, że jest to gatunek tylko dla szlachetnych starców. Nie wiem, czy Treliński przyprowadził do teatru operowego nową publiczność na trwałe. Być może, że ci młodzi, którzy nawet nie przypuszczali, że lubią operę, przychodzą tylko na niego. W każdym razie, przebijając gorset tradycji, reżyser przebił się do całkiem nowej grupy widzów.

Jako się rzekło, niezależnie od miejsca.

Dlaczego? Na pierwszy rzut oka dlatego, że wykreowane przez niego wespół z Kudlicką obrazy porażają plastycznym pięknem. Niewiele widziałem bardziej porywających od tego, gdy Butterfly płynie na łódce przez gigantyczną scenę Opery Narodowej czy kiedy czworo bohaterów "Oniegina" pędzi senne wiejskie popołudnie na tle brzeziny. Albo ten bal u Larinych, pełen dzikiego, ale harmonijnego ruchu. Ale to chyba nie jest jeszcze odpowiedź. Nawet jeśli publiczność nie musi sobie tego uświadamiać, sam obraz (Treliński wciąż daje do zrozumienia, że to jego podstawowa, że tak powiem, "jednostka myśli o inscenizacji") działa na jej wyobraźnię. Rzecz w tym, że reżyser konsekwentnie unika opowiadania wzruszających historyjek. Paradoks? Niby tak, bo te podobno lubimy najbardziej. A on oczyszcza operę z konkretnego czasu. Pewnie także ze względu na wielkość wnętrza, w którym przygotował większość realizacji, nie pozwala aktorowi-śpiewakowi grać twarzą (i tak niewidoczną od 10. rzędu widowni). Dzięki temu pojawia się - równie wzruszający, a o wiele głębszy -dramat. Tak, nawiązujący do greckiej tragedii. Bo rewolucja w "Andrei Chenier" nie jest już tylko Wielką Rewolucją Francuską, bo Don Giovanni to nie po prostu hiszpański hulaka, który uwodzi każdą napotkaną kobietę, ale świadomy życiowej przegranej wrak. Bo Król Roger zmaga się z samym sobą znacznie bardziej niż z niepokojącym Pasterzem i za prawdę o sobie sam musi zapłacić, jak Edyp. I tak dalej. A do tego wszystkiego papierowe kwiaty i prawdziwe szafoty potrzebne nie są, wręcz przeszkadzają. Dzięki temu sprawdza się wszędzie.

I jeszcze jedna rzecz: kto widział więcej niż jedną inscenizację Trelińskiego, zorientuje się, że tak naprawdę opowiada zawsze o tym samym bohaterze. Oniegin, Giovanni, Madame Butterfly... To maski jednego człowieka: niespełnionego. A kto z nas może powiedzieć, że jest spełniony do końca?

Rzecz działa się niedługo po premierze "Don Giovanniego", piątej z kolei w karierze Trelińskiego na dużej scenie operowej. Zadzwoniła otóż do mnie Pani z Radia i szczebioczącym głosem jęła namawiać, bym powiedział przed mikrofonem "kilka słów o Trelińskim". Czemu nie? Pytanie pierwsze: "Dlaczego Polacy lubią awangardę?". Pytanie drugie: "A czy na świecie lubią awangardę?", z rozwinięciem: "Czy Treliński może być magnesem do odwiedzenia Warszawy dla zachodnich turystów?", jak się bowiem okazało, audycja była o... Warszawie. Szczęśliwie dla Pani, program był nagrywany i montowany, ponieważ odpowiedzi musiałem zaczynać od wyrażenia zdumienia. Jaka znowu awangarda?!

Przyjęło się bowiem, szczęśliwie już nie pośród krytyków, lecz wciąż pośród "ludzi ogólnie zorientowanych", przypinać Mariuszowi Trelińskiemu etykietkę awangardzisty. Głęboka niezgoda! Jeśli wziąć pod uwagę tylko najpierwsze objawy "bycia awangardowym", to może. Zgoda, Treliński we wszystkich swoich realizacjach operowych postarał się, by nikt nie pomylił go z kimkolwiek, kto się na naszych scenach przed nim pojawiał. Dobrze, nic nie wygląda u niego "po prostu", na próżno szukać w tradycyjnych jego realizacjach tradycyjnych rozwiązań. Tyle tylko że - na ile ja rozumiem awangardę - jej piewcom i przedstawicielom chodziło o zburzenie wszystkiego, co było, aby na gruzach budować inne, nowe. Z założenia lepsze. I prekursorskie. Ani śladu takiego dążenia u Trelińskiego. On niczego nie burzy, najwyżej nie korzysta.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji