Artykuły

"Hamlet" Szekspira w Teatrze "Wybrzeże"

Podobno natchnieniem Szekspira do napisania "Hamleta" była legenda o... królu Popiela. Tak przynajmniej twierdzi prof. dr Witold Chwalewik.

Nie jest to takie nieprawdopodobne, jakby się w pierwszej chwili wydawało. Swą rewelacyjną hipotezą Wybitny polski neofilolog wysunął po gruntownych studiach nad źródłami "Hamleta" i analizie frazeologicznej tekstu utworu Szekspira.

Legenda o Popielu była bardzo rozpowszechniona w Europie właśnie w XVI wieku (kursowały też liczne jej opisy drukowane w języku angielskim), a ponieważ naczelną jej tezą jest twierdzenie, że czyn, na którym bohater buduje swą pomyślną przyszłość zawiera w sobie zalążek jego ostatecznej klęski, co przecież jest głównym elementem "Hamleta", więc... wniosek, że motyw: król - zbrodniarz zjedzony przez robactwo, wylęgłe z ciała jego ofiar, posiadający rozwinięte odpowiedniki właśnie w wielkiej kompozycji Szekspira, jest polskiego pochodzenia. Dotąd nie umiano wskazać na źródło tego motywu - choć przecież o "Hamlecie" na pisano całe biblioteki rozpraw i rozważań, każde niemal słowo dramatu rozdzielono jak włosek na czworo - ogłoszona więc przed kilku dniami przez Rolska Agencji Prasową wiadomość o hipotezie prof. Chwalewika tym bardziej jest sensacyjna.

PRZYTACZAM ją tu na wstępie swych uwag o gdańskim przedstawieniu "Hamleta", aby czytelnikowi dać próbkę, że choć gruntownie przebadano ten bodaj najgenialniejszy utwór dramaturga angielskiego, wciąż istnieją możliwości nowych odkryć na jego temat, tym bardziej - nowych odczytań utworu i nadawanie mu nowych kształtów scenicznych.

Istnieją przecież nawet tacy badacze literatury, którzy dalej uparcie twierdzą, iż Szekspir był tylko angielskim aktorem, a autorstwo jego dramatów i komedii przypisują komu innemu. Kiedyś Hamleta ubrano we frak, uwspółcześniając całą inscenizację sztuki. We Wrocławiu niedawno Rotbaum tak pokreślił to szekspirowskie arcydzieło, że został z niego, czy też dominował w nim tylko wątek sensacyjno - kryminalny.

Mniejsza zresztą o te oryginalności. Wszyscy się zgadzamy, że "Hamlet", jako twór artystyczny jest czymś jedynym w swoim rodzaju, wręcz doskonałością. Można ją cytować, ale można też dyskutować nad nią. I to jest też wielkością "Hamleta", to jest powodem, który każe teatrom od wieków wystawiać coraz to nowe przedstawienia tej "tragicznej historii królewicza duńskiego".

SWĄ dwuletnią kadencję, jako kierownik artystyczny Teatru "Wybrzeże" kończy dyr. Zygmunt Hubner - ku niewątpliwemu żalowi publiczności trójmiasta, która umiała docenić jego wkład w wielką drogę od prowincjonalnej przeciętności do stanowiska jednego z czołowych teatrów w Polsce, przebytą przez Teatr "Wybrzeże" właśnie w ostatnich dwóch latach, właśnie w "okresie hubnerowskim" - wystawieniem "HAMLETA", w reżyseril, inscenizacji i scenografii Andrzeja Wajdy, po raz drugi u nas "zdradzającego" film dla wypróbowania swych sił w teatrze.

Po raz pierwszy Wajda reżyserował "KAPELUSZ PEŁEN DESZCZUJ". Wprawdzie był to wtedy sukces na miarę ogólnopolską, ale nie tej wagi co obecne opracowanie tragedii Szekspira.

I oba te sukcesy również należy zapisać na konto Hubnera, oba bowiem są wynikiem jego świadomego działania, założonego przed dwoma laty. Mówił wówczas o nich, obejmując swe nowe obowiązki, na konferencji z przedstawicielami prasy, gdy postulował, iż w walce o teatr "dobrego gustu" za oręż chce mieć w pierwszym rzędzie odpowiedni repertuar i następnie najwyższej klasy reżyserów, nawet tylko gościnnie pracujących dla scen trójmiasta.

Dotrzymał słowa. Stworzył teatr "dobrego gustu". Ciekawy repertuar wytyczył linię swoistego wyrazu artystycznego teatru gdańskiego, z rzadka tylko potykając się na scenicznych "niewypałach", które z nawiązką rekompensowały sztuki wielkiej klasy, często po raz pierwszy w Polsce tu u nas prezentowane. Bogdan Korzeniewski zaczął "kadencję hubnerowską", reżyserując przedstawienie "Wojny trojańskiej nie będzie", teraz kończy ją Andrzej Wajda. To jakby klamra, spinająca okres Teatru "Wybrzeże", który na pewno przyszły historyk naszego życia kulturalnego uznać będzie musiał za bardzo chlubny.

WRACAJMY jednak do przedstawienia. Andrzej Wajda zrobił je wedle założeń Wyspiańskiego. Aby nie było wątpliwości cały bez mała zeszyt programu, przygotowany na przedstawienie, poświęcono przedrukowi fragmentów "Studium o Hamlecie" wielkiego poety i wizjonera teatru. Zdaje się, że nikt dotąd nie realizował tych "myśli hamletowych". Tym więc większa zasługa, że wizja Wyspiańskiego u nas znalazła swą realizację inscenizacyjną i scenograficzną. A jak należało wyreżyserować grę aktorów - o tym mówi sam Szekspir ustami Hamleta w scenie rozmowy z Aktorem Pierwszym w III akcie. Wajda przedrukowując ten dialog w programie, uwagi Szekspira o sztuce aktorskiej uważa widać za obowiązujące go.

Tyle zrobił inscenizator, reżyser i scenografi. Reszta należała do aktorów.

CZTERY są wielkie role w "Hamlecie", o zagraniu których marzy każdy aktor. Hamleta, króla, królowej i Ofelii. Pewno, że i Poloniusz to postać do "wygrania"; podobnie jak Laertes; Horacy też przebywa wiele na scenie; aktorzy charakterystyczni skrupulatnie odnotowują w swych ankietach, który grał pierwszego, a który drugiego grabarza; nikt nie zapomina o tym, że brał udział w przedstawieniu "Hamleta". Ale w gruncie rzeczy od tego jak, zagrane są te cztery wielkie role zależy wartość artystyczna widowiska.

Najpierw Hamlet. Edmund Fetting u nas dojrzał artystycznie. Teraz przenosi się do Warszawy, do najlepszego, a w każdym razie najciekawszego teatru w Polsce - Dramatycznego. Nim tam jednak da się poznać, może już powiedzieć, że na Wybrzeżu osiągnął pełnią powodzenia aktorskiego. Tę pełnię przypieczętował właśnie rola Hamleta. Jest w niej bohaterski, ale i liryczny. Pełen zadumy, ale też i wyrzucający z siebie z pasja i przekorą głębokie myśli i sarkastyczne uwagi, podawane przy tym w sposób sugestywny acz powściągliwy, gdy tego było potrzeba, a pełen rozbudowania środków wyrazu w okolicznościach nakazywanych przez rolę. Najmocniej zaprezentował swe umiejętności artystycznego przeżywania w scenach z Ofelią i w samotnej rozmowie z matką.

Królem był aktor Teatru Starego w Krakowie - Zbigniew Wójcik. Jego potraktowanie postaci jest jakieś inne niż współgrających. Widać wyraźnie różny styl aktorski. Jednak nie rozbija to jednolitości przedstawienia, stwarza tylko wrażenie - i to jest dobre - że grana przezeń postać pochodzi jakby z innego środowiska, że nie wrósł on jeszcze w dwór duński, choć znów przecież - i tu jest kolizja - był bratem zamordowanego przez się poprzednika na tronie - męża dzisiejszej jego żony - królowej. Tym niemniej był bardzo sugestywny, zwłaszcza szczerze wzruszył w scenie modlitwy, mniej może przekonując w chwilach snucia intryg.

Wanda Stanisławska Lothe na pewno jest artystką o wielkiej rozpiętości talentu. Toteż w każdej z trzech ostatnio granych u nas ról - matki w "Smaku miodu", Pechumowej w "Operze za 3 grosze" i teraz królowej w "Hamlecie" była zupełnie inna. A i grając tę ostatnią postać potrafiła być - władczą i dostojną, w chwilach gdy koronę nosiła na głowie, zmysłową miłością patrzącą na swego zbrodniczego męża. W scenach z nim, z pełną tkliwości matczynej - nawet wtedy, gdy Hamlet wyrzuca jej podłości, których się dopuściła.

Oglądałem Ofelie zagrane przez obie dublerki. Na premierze prasowej przez Elżbietę Kępińską - Kowalską, następne dnia przez Krystynę Lubieńską. Pierwsza podobała mi się szczególnie dopiero w scenach obłąkania, przed tym była jak by zbyt toporna. Właściwy tej postaci liryzm z dużo większą dozą roztaczała Łubieńska. I ona wzruszająco zagrała obłąkaną. Obie ubrane były tak, jak Modrzejewska, gdy grała Ofelię W Warszawie przed bez mała stu laty, co przekazały nam stare, dagerotypowe jeszcze fotografie.

O wiele mniej skomplikowane role maja odtwórcy reszty postaci. Poloniusz Tadeusza Gwiazdowskiego był takim jak należy - w miarę poczciwym, w miarę intryganckim dworakiem, uwikłanym we własne sieci. Horacy Jerzego Golińskiego - inteligentnym powiernikiem Hamleta. Rozenkrantz Rosińskiego Guildenstern Ochmańskiego - przyjaciółmi, zdradzającymi go za dworskie fawory. I obok nich cała plejada dworaków, niewiele różniąca się od siebie. Najmniej mnie przekonywał Laertes Zenona Dądajewskiego.

Trzeba też odnotować obu grabarzy - Pawła Baldyego i Tadeusza Wojtycha - którzy na zasadzie intermedium zdecydowanie groteskowo potraktowali zagrane przez się sceny. Choć w pierwszej chwili mogło to razić widzów, w teatrze szekspirowskim jest to zupełnie właściwe, tak jak właściwe było pokazanie Pierwszego Aktora (Gwido Trzywdar Rakowski), w zupełnie innej konwencji, co podkreślał nawet XIX-wieczny, niby anachroniczny kostium, dopuszczalny jednak właśnie dla tej postaci, która jakby manifestuje swą obecnością stanowisko i rolę aktora w teatrze.

Niech mi wybaczą pozostali artyści, że ich nie wymienię, ale taki to już los tych, którzy grają mniejsze role i epizody. gdy w gazecie mało miejsca.

[Data publikacji artykułu nieznana]

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji