Artykuły

Absurdalność kryzysu

O spektaklu "Riesenbutzbach. Stała kolonia" w reż. Christopha Marthalera prezentowanym na Międzynarodowym Festiwalu Teatralnym "Dialog-Wrocław" Jakub Papuczys z Nowej Siły Krytycznej.

Instytut Przemysłu Fermentacji. Ten napis unosi się nad monumentalną scenografią stworzoną przez Annę Viebrock. W głębi sceny drzwi przedstawiające wejście na klatkę schodową, ściany stanowiące imitację budynków, wewnątrz i po bokach umieszczone trzy kontenerowe garaże. W środku tak stworzonej sceny leżą zwykłe, nieco zniszczone meble. Szafy, szafki, komody, fotele, łóżko, działający odświeżacz do powietrza. Scenografia łączy ze sobą kilka miejsc. Bank (w kącie ustawiona jest lada z wiecznie zamkniętym sejfem), hotel, fabrykę. Wszystko wzięte pod wspólną nazwę osiedla P5.

Osiedle to, jak już widać z opisu jest dosyć osobliwe. Nie tylko, dlatego, że zestawia ze sobą tak wiele wydawałoby się przeciwstawnych miejsc. Ważniejsze wydaje się, że w każdym jego elemencie jest coś, co zostało zepsute, niedokończone, porzucone. Nie pozwala się poczuć swobodnie w otoczeniu żadnego z nich. Meble nie kojarzą się z domem, ponieważ są puste. Nie ma na nich żadnych przedmiotów, książek, na łóżku brak jest pościeli. W garażach nie ma samochodów. Podwórko jest jednocześnie wnętrzem mieszkania, balkon jest po obu stronach ściany. Osiedle, które ma imitować "gates communitas", tak modne ostatnio osiedla zamknięte, gdzie każdy na każdego spogląda podejrzliwie, a alarm włącza się w najmniej spodziewanym momencie, wystrojem i estetyką przypomina komunistyczne blokowiska z czasów NRD. Bo właśnie atmosfera sprzeczności, absurdu, braku będzie konstytuować cały spektakl.

Konsumpcja, współczesność, kapitalizm. Kategorie, które stanowią cieniuteńką, ale jednak nić przewodnią spektaklu właściwie łączą i wypaczają wszystko. Nie pozwalają tworzyć jakichkolwiek jednoznacznych rozróżnień, wszystko ulega jednej wielkiej homogenizacji. Oddzielenie pracy od odpoczynku jest w obecnym systemie niemożliwe. Współczesny konsumpcjonizm obejmuje wszystko. Nawet ludzie ledwo wiążący koniec z końcem muszą mu się ostatecznie poddać. W spektaklu pojawiają się rady jak pozostać w tym systemie, nawet nie mając zbyt dużo pieniędzy. Metaforą wyjścia z kryzysu będzie ogromny staroświecki sejf. Jednak przez cały spektakl będzie on zamknięty, odmawiając potrzebującym dostępu do znajdujących się tam pieniędzy. Imperatyw kategoryczny Kanta (należy postępować wedle takich tylko zasad, co do których możemy jednocześnie chcieć, żeby stały się prawem powszechnym) powtarzany przez kasjera nie pozwoli pod żadnym pozorem na udzielenie pomocy nikomu z zainteresowanych.

Jednak jest to tylko temat przewodni w tym afabularnym spektaklu. Zostaje on zaprezentowany, w kilku miejscach wyraźnie zaznaczony, ale przedstawienie jest tak skonstruowane, że nie pozwala wyznaczyć jednej zdecydowanej linii interpretacyjnej. Świat stworzony przez reżysera jak już wspomniałem, rządzi się prawami absurdu. Nic nie jest w nim pewne i jednoznaczne. Zawsze pozostawiony jest margines na niedorzeczność i bezsens, które nie pozwalają się w żaden sposób kategorycznie odczytać. Przez większość czasu aktorzy nie będą do siebie mówić, ale śpiewać. Bach, Beethoven, Mahler, Schubert, Schumann - stanowią repertuar tego dziwnego chóru. Komunikować się zarówno pomiędzy sobą, jak i z publicznością będą też za pomocą różnych, czasem bardzo dziwacznych gestów. Miejscami rozmowy są jednak bardziej konkretne. Wypowiadane są prawdy o kryzysie, demokracji i jej końcu, sytuacji człowieka we współczesnym systemie ekonomicznym. Sami ludzie przedstawieni przez reżysera wydają się samotni (matka, która nie może zrozumieć syna, gdyż ten jest Francuzem i nie mówi po niemiecku), opuszczeni i nieszczęśliwi. Zagubieni w tak urządzonej rzeczywistości. Śpiewają piosenki o tym jak dobrze jest być wolnym, oddychać świeżym powietrzem i jednocześnie dosłownie płaczą za przyziemnymi sprawami, materialnymi przedmiotami, które utracili. Pragną wolności, ale nie umieją się rozstać się z rzeczami, które ich zniewalają. Dopiero, gdy naklejona zostanie na nich naklejka verkauft - sprzedane, z konieczności paradoksalnie stają się wyzwoleni.

Temat ten, jednak w tym spektaklu mimo wszystko nie jest dominujący. Od warstwy ideowej znacznie bardziej interesująca wydaje się sama struktura rozgrywającej się przez większość spektaklu muzycznej pantomimy.

Cała scena stanowi właściwie ogromne rezonansowe pudło. Nie tylko słyszymy rytm tworzony przez wykonywaną na żywo przez aktorów muzykę, ale właściwie spektakl prowadzi każdy najmniejszy stukot, tupnięcie, najdziwniejsze odgłosy wytwarzane przez aktorów. Dopełnia on groteskową konwencję, ale pozwala też wyjść poza nią. Marthaler nigdy przed rozpoczęciem pracy nad spektaklem nie ma gotowego tekstu. W trakcie prób chodzi po różnych częściach sceny słuchając tego, co mówią aktorzy, jakie dźwięki w danym momencie mogą z siebie wydać. Powoli składa się z tego precyzyjna, rytmiczna struktura. Można powiedzieć, że dźwięki stanowią podłoże dramatyczne jego dzieł. Wysuwają się na pierwszy plan. Podobne jest to trochę do muzyki konkretnej, w której na równych prawach muzyce instrumentalnej towarzyszą realne dźwięki naszej codzienności. Taka konstrukcja pozwala zepchnąć interpretacje na dalszy plan. Przedstawienie szwajcarskiego reżysera jest przede wszystkim stworzone do uczestnictwa. Zanurzamy się w stworzonym przez twórcę świecie. Rytm spektaklu, zaczyna powoli być rytmem naszego odbioru. Percepcja jest w nim najważniejsza.

Sukcesem Marthalera jest to, że teatr skonstruowany na tak określonych zasadach, staje się stopniowo światem publiczności. Umie on nas zaznajomić z jego regułami i pozwala na wejście w strukturę spektaklu. Jej poznanie i akceptację. Absurd powoli przestaje być absurdalny, zostaje oswojony, nie dziwi. Śpiew staje się z czasem normalną i naturalną sytuacją komunikacyjną.

Dzięki takiej konwencji - groteski, która przestaje z czasem być groteskowa reżyser mógł wprowadzić elementy realistyczne, które dzięki temu działają bardzo silnie. Finałowy "pokaz mody", w którym postacie - ofiary kryzysu prezentują stroje, jakie można zdobyć za darmo - zbyt krótkie swetry, znoszone spodnie, niemodne, dziurawe bluzki - wywołuje początkowo salwy śmiechu na widowni. Jednak po chwili uświadamiamy sobie, że nie ma w tym nic śmiesznego i groteskowego. Akurat ten element jest bardzo prawdziwy. Przeniesiony wprost z rozgrywającego się poza teatrem życia. Ludzie, którzy stracili wszystko i zostali zmuszeni do mieszkania na ulicy, aby przetrwać tak właśnie się ubierają.

To przenikanie współczesności, jej problemów i bolączek działa tym bardziej, że pojawia się na tle jednak przede wszystkim teatralnej zabawy. Działania aktorów, stworzona przez reżysera sytuacja spektaklu, ma w sobie przede wszystkim dużą dozę radości wynikającej z teatralnej gry. Absurdalne sytuacje, wytwarzanie najróżniejszych dźwięków, granie na przeróżnych instrumentach, stwarzanie coraz dziwniejszych gestów i scen, sprawia trochę wrażenie teatru w jego ludyczno - jarmarcznej postaci. Mimo ogromnej pracy aktorów włożonej w przygotowanie warstwy muzycznej, emanuje z nich ogromna radość, jaką sprawia im odgrywanie tych "teatralnych wygłupów". Dzieła wspomnianych kompozytorów nawet, jeśli śpiewane są czysto, to przygrywają im elektroniczne klawisze, niektóre utwory jak "Duett pur ti miro..." Monterverdiego zostają dodatkowo wyraźnie sparodiowane i wykrzywione. Do tego dochodzą utwory bardziej współczesne, jak "Staying alive" Bee Gess, czy tak niespotykane jak ludowe piosenki austriackie.

Wskazuje to na interesujące ujęcie czasu w tym przedstawieniu. Tradycja łączy się z w nim z czasami obecnymi, dawna kultura ludowa z współczesnym postmodernistycznym pokawałkowaniem. Żyjemy w wiecznym teraz. Korzystamy z tradycji, jednak dowolnie ją przekształcamy, cytujemy, parafrazujemy. Nie ma czegoś takiego jak chwila obecna, czas przestaje biegnąć linearnie. Początek i koniec spektaklu nie są wyraźnie odseparowane. Spektakl mógłby trwać nadal nawet po wyjściu publiczności (w finałowej scenie wciąż wykonywany jest fragment " O welche Lust" Beethovena , aktorzy powtarzają go niemalże do znudzenie, nic sobie nie robiąc z braw publiczności, która myśli, że tym uda się zmusić wykonawców do zakończenia spektaklu i tradycyjnego wyjścia do oklasków).

Marhtalerowi udaje się nadać prawdom oczywistym i banalnym, wielokrotnie już dyskutowanym zupełnie nowy wymiar. Sprawia, że "polityczność" w teatrze, mówienie o tym, co nas otacza, komentowanie spraw bieżących nabiera sensu. Wykracza poza proste ramy publicystyki. Umieszcza ją w tle, nieco na marginesie samej struktury spektaklu. To jego forma zaczyna nas przede wszystkim wciągać i dzięki temu zdania, które mogą wydać się nam oklepane nabierają siły. Jednocześnie zostawia ogromne pole interpretacyjne dla odbiorcy. Nie narzuca swojego zdania. Daje publiczności klocki, które każdy tak naprawdę składa sobie sam. Co z nich zbudujemy zależy tylko od nas.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji