Artykuły

Elegancko odcinam kupony

- Aktor jest wtedy dobry, kiedy przekracza swoje możliwości. To są zwykle ludzie z rozdania, okropnie nieciekawi. Ożywiają się tylko wtedy, kiedy mają kontakt z dobrą literą dramatu czy scenariusza albo kiedy są "pod ręką" świetnego reżysera. Normalnie to banda cymbałów. Ja także się do niej zaliczam - mówi JAN NOWICKI.

Cynik z immunitetem. Wybitny aktor, który ma na koncie jedne z najważniejszych ról w historii polskiego kina. Ostatnio wystąpił w obrazie Filipa Bajona "Fundacja" oraz "Jeszcze nie wieczór" Jacka Bławuta. O polskiej kulturze rozmawiamy z Janem Nowickim [na zdjęciu]:

Jakby zinterpretował Pan tytuł filmu "Jeszcze nie wieczór"?

- Pracując w teatrze, nie tylko ja, ale i moi koledzy, często mieliśmy różne pomysły inscenizacyjne. Nierzadko ważne kwestie reżyserskie. Kiedy udało mi się w końcu przeforsować jakąś zmianę, to potem chodziłem dumny i wszystkim się chwaliłem. Trochę czasu mi to zajęło zanim stwierdziłem, że to idiotyczne. Bez względu na to, co aktor wniesie do filmu czy sztuki, to i tak jest to "własność" reżysera - to on ponosi całą odpowiedzialność. A wracając do pytania, to w pewnym momencie szukanie tytułu filmu zmieniło się w prawdziwą histerię. Wszyscy, łącznie z produkcją, zaczęli się nerwowo trząść. Ja go w końcu wymyśliłem, choć tak naprawdę, to nie był mój pomysł. Można powiedzieć, że poożyczyłem go z piosenek Wołodii Wysockiego. "Jeszcze nie wieczór" to tytuł, który ma siłę i liryzm.

Podobno podczas kręcenia filmu aktorzy często improwizowali?

- To była konieczność, bo niektórzy nie pamiętali tekstu. Proszę pamiętać, że w większości to starzy ludzie. Scenariusz był napisany bardzo szczegółowo, momentami wręcz porywająco. Słowa same układały się w ustach, ale niestety nie obyło się bez improwizacji. Niektóre sceny były montowane z wielu fragmentów. Na etapie produkcji film ciągle się zmieniał. Początkowo mi się nie podobał, ale ostateczna wersja okazała się bardzo udana. Choć miałem, mam i będę mieć pretensje do pewnych niejasności w tym filmie.

Chętnie bierze Pan udział w debacie publicznej o kondycji polskiej sztuki filmowej i teatralnej. Czy zaskoczył Pana werdykt tegorocznego, 33. Festiwalu Filmowego w Gdyni?

- Nie jestem kinomanem. Nie przepadam za tą formą sztuki. Jeżeli już jestem w kinie, to zwykle przez przypadek. Przyznam, że nie widziałem żadnego filmu festiwalowego. Jedynie "Wesele", które nawet mi się podobało. Chętnie zobaczyłbym obraz Szumowskiej "33 sceny z życia". A co do werdyktu, to nie mógł mnie zaskoczyć. Nie dlatego, że pozjadałem wszystkie rozumy, ale po prostu wiele widziałem i przeżyłem. W związku z tym, niewiele może mnie na tym świecie zaskoczyć, zwłaszcza jeżeli chodzi o film. Werdykty w ogóle mnie nie interesują, nawet jeśli mnie dotyczą. To znowu nie jest przejaw megalomaństwa, złego wychowania czy bezczelności. Po prostu, nie obchodzi mnie to. To nie są rzeczy, które mnie dopingują, czy spędzają sen z powiek. Co wcale nie oznacza, że nie lubię robić filmów. Interesuje mnie proces twórczy i chętnie biorę w nim udział. Ale nie muszę brać odpowiedzialności za jego ostateczny rezultat, opinie widzów czy krytyków. Co mnie to obchodzi? Być aktorem i jeszcze martwić się o film, w którym się występuje? To kompletny idiotyzm.

Czy to znaczy, że nie przywiązuje Pan wagi do krytyki?

- Zaraz po festiwalu w Gdyni rozchorowałem się. Miałem trochę czasu, więc przeczytałem wszystkie gazety. Jaki wniosek mi się nasunął? Że krytykom pomieszało się w głowach. Chyba powariowali od tego siedzenia w ciemnych salach. Oni w gruncie rzeczy nie są od oceniania - od tego jest widownia. Prawdziwy krytyk powinien wspomagać artystów, wytykać błędy, ale i sugerować rozwiązania. Zwykle to impotenci, którzy nie mogli zrealizować swoich artystycznych marzeń. Zachowują się jak rozhisteryzowane dziewczęta, którym odebrano prawo do rządu dusz. Nie mają żadnego wpływu na to, czy widz pójdzie do kina, czy nie.

Czy uważa Pan, że krytyka nie może zniechęcić do sztuki?

- Jeżeli film będzie wartościowy, to widz na pewno do niego dotrze. Jeśli jury festiwalu w Gdyni zdecydowało wyróżnić obraz, przy którym płaczą szatniarki, to znaczy, że chce, aby Złote Lwy kojarzyły się z sukcesem komercyjnym. Film bez widza nie ma racji bytu. Jak już wspomniałem, krytyka na niewiele się tu zdaje.

Jak ważna dla odbioru filmu czy sztuki jest kreacja aktora?

- Aktor jest wtedy dobry, kiedy przekracza swoje możliwości. To są zwykle ludzie z rozdania, okropnie nieciekawi. Ożywiają się tylko wtedy, kiedy mają kontakt z dobrą literą dramatu czy scenariusza albo kiedy są "pod ręką" świetnego reżysera. Normalnie to banda cymbałów. Ja także się do niej zaliczam. Uważam, że granie samego siebie jest żałosne. Choć zrobiłem to w "Jeszcze nie wieczór". Nie mówię, że osiągnąłem sukces. Ale się tego nie wstydzę. Aktor może "pociągnąć" film swoją kreacją.

I wtedy sypią się propozycje.

- Kiedy Jadzia Jankowska-Cieślak dostała nagrodę w Cannes, to w naszym pięknym kraju, wyróżnienie uznano za nic nie znaczące, i nazwano je "pierdoloną palemką". W Polsce niestety wybitna kreacja aktora nie musi przełożyć się na sukces frekwencyjny filmu, nie mówiąc już o propozycjach nowych ról. Niestety, żyjemy w epoce bylejakości! Mnie bardziej zajmuje mój tekst, który napiszę do gazety, kolęda, piosenka, którą wymyślę czy moje zwierzęta na wsi. To są dla mnie ważne rzeczy, a nie to, co stanie się z filmem, który nakręciłem i czy będę miał potem wysyp propozycji.

Co jest zatem największym problemem polskiej kultury?

- Zdewastowane gusta ludzi, którzy latami karmieni okropną telewizją, telenowelami, masową rozrywką, zapomnieli, co to jest prawdziwe aktorstwo, czy na czym polega praca operatora. Ktoś, kto od dziecka chłonie te pseudoartystyczne brednie nie może być odpowiedzialnym widzem filmowym, a co dopiero teatralnym. Widz starszego pokolenia był wychowywany na teatrze telewizji. Co tydzień najwięksi aktorzy grali Gogola, Moilera, Czechowa, Szekspira, Fredrę. I to się oglądało. A teraz? Telewizja ogłupia. Chodzi o to, żeby człowiek był doskonale funkcjonującym trybikiem w wielkiej maszynie. Nikt normalny nie jest w stanie oglądać telewizji.

W końcu musi się to zmienić, ludzie zatęsknią za kulturą elitarną i wyszukaną...

- Proces kształcenia może trwać długo, tak samo jak proces ogłupiania. Podam inny przykład, może niekoniecznie w temacie, ale równie znamienny - ludzie nie potrafią być bogaci, mimo że mają pieniądze. Nie widziałem szpitala albo biblioteki Kulczyka. Czemu? Bo ten pan jest ciągle na etapie gromadzenia. On jest nadziany. Rockefeller był człowiekiem zamożnym. Potrafił oddawać to, co zarobił. Proszę mi pokazać choć jeden film od początku tzw. nowej Polski, który byłby zrobiony z taką siłą wizualną, nakładem takich kosztów jak "Senatorium pod klepsydrą", "Ziemia obiecana" czy większość Iwaszkiewicza. W czasach komuny były filmy antysowieckie, antyrosyjskie, antykomunistyczne. Chwile poleżały na półce i w końcu trafiały na ekrany. Komuniści snobowali się na artystów. Dawali pieniądze i pozwalali sobą pogardzać. Natomiast dzisiejsi decydenci pieniędzy nie dają, a każą się kochać. To jest bardzo niedobry okres dla kultury, na razie jesteśmy na etapie napełniania brzuchów i zarabiania kasy.

Co Pan sądzi o polskim teatrze współczesnym? Tym, w którym klną, obnażają się i objawiają prawdy najwyższe.

- Przykro mi, ale nie znam go prawie wcale. Warlikowski jest mi obcy, cenię natomiast Krystiana Lupę. W życiu nie pójdę na spektakl Jana Klaty. Po sześciu latach wybrałem się do Teatru Starego na "Mizantropa". Trochę się zdziwiłem. Mówią jak za moich czasów, ale poubierani są współcześnie. Grają mi Moliera w garniturach?!? No kurwa, tak być nie może. W czasach, w których wszyscy gdzieś pędzą, latają po tych hipermarketach i galeriach handlowych, przebrani w jakieś pieprzone uniformy, chcą jeszcze w teatrze oglądać podobnych do siebie? Pokażcie mi faceta, który potrafi na scenie nosić kapelusz i szpadę. Nie rozumiem, jak można tak zmieniać klasykę, której przesłanie jest przecież uniwersalne? Między innymi dlatego nie mam ochoty być częścią polskiego teatru współczesnego. Ciągle dostaję mnóstwo propozycji, ale jak jakiś reżyser próbuje mnie namówić używając argumentu, że sztuka będzie sukcesem, to od razu mnie zniechęca. W swoim życiu zagrałem niewiele dobrych ról teatralnych - doskonale wiem, jaką cenę płaci się za sukces. Może to zabrzmi dziwnie, ale granie na scenie nie sprawiało mi szczególnej radości. "Biesy" grałem dwanaście lat, "Noc listopadową" - trzynaście, "Tango" - siedem, "Nastazję Filipowną" - dziewięć. Na wszystkich kontynentach! Proszę mi uwierzyć, że kosztowało mnie to wiele zdrowia. Te wszystkie twory aktoropodobne, te "roloroby" w ogóle nie mają pojęcia o graniu. Od lat przymierzam się do powrotu na scenę, napisałem nawet kilkanaście scenariuszy, ale jakoś nie mogę się zebrać w sobie. Na razie wolę elegancko odcinać kupony. Wkurwiają mnie starzy ludzie, którzy za wszelką cenę próbują być na topie. Pytam, po co? Spokojnie...

Ale wielu aktorów starszej daty odnalazło się właśnie we współczesnych formach teatralnych...

- A to jest jakieś wielkie osiągnięcie? Bez problemu też bym się odnalazł. Tylko mi się po prostu nie chce.

A co z potrzebą poszukiwania czegoś nowego?

- Czego? Proszę mnie nie rozśmieszać. I nie pytać też o moje marzenia. Pochodzę z małego miasteczka. Byliśmy tak biedni, że nie stać nas było nawet na marzenia. Ja już w życiu wystarczająco dużo widziałem, nie czuję potrzeby szukania nowych wrażeń. Aha, i jeszcze jedno, wcale nie mam ochoty umierać na scenie. Lata mi to koło pióra. Wolę łowić ryby i pić piwo z moimi znajomymi na wsi. Chciałbym też jeszcze raz przeczytać "Idiotę". Nie zamierzam traktować siebie serio. Nie po to przyszedłem na świat, żeby tak się upierdolić.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji