Artykuły

W Rosji jak zawsze

Głowacki-dramaturg nie chce wcale opowiadać historii prawdziwych, ale po prostu historie dobrze wymyślone. Pasujące do założonego, literacko-teatralnego schematu, jak hollywoodzkie filmy, kręcone z myślą o rynkowym zapotrzebowaniu. Stąd w jego dramacie obecność klamry z galą oskarową. Portretując w "Czwartej siostrze" współczesną Moskwę, autor jest w pewnym sensie absolutnie szczery: w wywiadach przyznaje, że nic o Rosji nie wie, pojechał tam dopiero po 1989 roku już z Ameryki.

ZACISNĄĆ ZĘBY

Rosja Głowackiego jest celowo i z założenia fałszywa, jak omówiony w dramacie i nagrodzony Oskarem film dokumentalny Johna Freemena "Dzieci Moskwy". Staje się wręcz konstrukcją formalną: domem, w którym nikt nie zamyka drzwi, gdzie gnieżdżą się w kupie przedstawiciele wszystkich generacji, a przybyli tu niespodziewani goście, nawet mafiozi, zakładają posłusznie kapcie. Cierpienie jest niemożliwe, prawda jest niemożliwa, powaga jest niemożliwa. Po scenie chodzą jacyś podejrzani osobnicy przebrani za kobiety, wojskowych, artystów, intelektualistów. Nie potrafią nosić eleganckich strojów, butów, kamizelek kuloodpornych. Nawet gangster nie umie trzymać kałasznikowa-atrapy. Najmłodsza z sióstr Tania tańczy w balecie, choć ma dwie lewe nogi, a jej ojciec-generał pije codziennie od pięćdziesięciu lat i nie został jeszcze alkoholikiem.

Co jest prawdziwe? Kobiety są prawdziwe. I barłóg pośrodku teatralnego pokoju jest prawdziwy. Najpierw leży w nim trup matki, potem rodzi się dziecko. To tu tulą się do siebie połamane przez życie kobiety. Głowacki napisał sztukę o daremnych ucieczkach od błazeństwa. I napisał ją w taki sposób, że wystawiając ją w teatrze - bez błazeństwa ani rusz.

"Czwarta siostra" mimo umieszczonego w niej inscenizacyjnego rozmachu, tempa i kilku atrakcyjnych ról arcydziełem nie jest. Ocalenie opartego na niej spektaklu tkwi zapewne w jego konsekwentnej degradacji. Trzeba rozmontować tekst Głowackiego i ułożyć go w nową całość: skreślić kilka papierowych postaci, skondensować finał, dopisać bohaterom inne, głębsze niż w dramacie motywacje.

Jest też drugie wyjście: po prostu zacisnąć zęby i wbrew rozsądkowi zaufać autorowi. Wyciągnąć wszystkie konsekwencje z nawet najbardziej wydawałoby się chybionych pomysłów. Grać "Czwartą siostrę" jako szalony misz-masz, monstrualną farsę, słowiański Grand-Guignol. Nie szukać w nim pokładów intelektualnych, ale rozrywki w najbardziej podstawowej postaci. Postawić na zabawę teatrem, nagłe przeskoki konwencji - od koszarowego dowcipu po czechowowską tonację, od stylu sitcomu po Mrożkowy absurdalny finał z morderczym niemowlakiem jak ze "Szczęśliwego wydarzenia" - bo wbrew pozorom wszystkie te efekty mają u Głowackiego głęboki sens. Scena za sceną dramaturg wciąż próbuje nowego dla siebie języka narracji.

POLEGLI MĘŻCZYŹNI

Realizatorka wrocławskiej prapremiery sztuki, Agnieszka Glińska, decydując się na wariant pierwszy, do pewnego momentu kombinowała dobrze, ale po drodze coś się popsuło. Realizatorka spróbowała przeczytać tekst Czechowem, ale Czechow jako klucz u Głowackiego niewiele otwiera. Dramaturg potraktował go przecież tylko jako punkt odbicia, a potem już hasa po swojemu. Dlatego czechowowskiej czułości w patrzeniu na postaci i niezbędnego do ich wiarygodnego istnienia materiału psychologicznego starczyło w przedstawieniu Glińskiej ledwie na trzy role kobiece. Niby wiodące, ale za cały świat nie wystarczą. Barwne postaci Katii Kingi Preis, Wiery Joanny Zalewskiej i Tani Aleksandry Popławskiej szlachetnie odcinają się od byle jakiego, pozbawionego wiary, werwy i sensu świata.

Świetnie, ale z drugiej strony pani reżyser coś za bardzo lubi te dziewczyny. Tuszuje ich pazerność, głupotę, bylejakość. Widzi w nich przede wszystkim kobiety, a nie Rosjanki. Nie jest to dla niej sztuka o Rosji, ale o miłości. O świecie, w którym na miłość w dawnym stylu nie ma już miejsca. Ludzie zapomnieli jak wygląda romantyczne "kochanie".

Ale żeby wydobyć z "Czwartej siostry" tylko ten a nie inny temat, Glińskiej brak jeszcze precyzji teatralnego chirurga, umiejętności odkrawania tego, co w sztuce niepotrzebne, przegadane, ornamentacyjne. Uciekała - nie zawsze potrzebnie - od symbolizmu i farsy. Nie udał się jej finał, który zaprzecza rozpętanym wcześniej przez reżyserkę "duszoszczipatielnym" emocjom. Absurd włazi na scenę w nijaki sposób i bardzo niekonsekwentnie. Całkiem nie wykorzystana okazuje się piękna dekoracja Barbary Hanickiej. Pokój otwiera się w głąb, na przeszkloną kuchnię, w której powinien stale ktoś się krzątać, i półkorytarz z oknem, za którym miga tandetny neon, ma oddech, klimat, kompozycję obiecująca naprawdę wiele.

We Wrocławiu niestety gremialnie polegli aktorzy-mężczyźni. Zupełnie niewiarygodny jako emerytowany generał był Igor Przegrodzki, Jerzy Schejbal grał z melancholijnym poczuciem absolutnej zbędności istnienia swego bohatera nie tylko na scenie, ale i poza nią, ożywiając się tylko w jednej bodaj sekwencji. Nie wierzyłem ani przez chwilę płytkiemu Kostii Mariusza Kiljana. Z sympatycznego skądinąd Miłogosta Reczka nie wyszedł ani razu cham-polityk.

A jednak przedstawienie idzie wartko, ogląda się je właściwie bez bólu. Raz po raz rozlegają się na widowni huragany wcale nie głupawego śmiechu. Ciepły, życzliwy odbiór publiczności, która w lot łapie wszystkie aluzje - do Czeczenii, eksplozji, mafii, polityków... Widać, że taki spektakl był nam potrzebny. Tylko po co? Żeby odreagować nienawiść do Rosji? Poczuć naszą chwilową wyższość cywilizacyjną? Nie znalazłem w "Czwartej siostrze" śladu pogardy. Ani paraliżującego nas kiedyś lęku przed Wielkim Bratem. Jest za to ciekawość. I dojmujące poczucie naszego podobieństwa. Losu. Obyczajów. Kobiet.

Kluczem do tekstu musi być poprzedni dramat Głowackiego - "Antygona w Nowym Jorku". Jej bohaterami byli dwaj kloszardzi, Polak i Rosjanin. Kantujący się nawzajem, ale i działający razem, kiedy było trzeba. Mistrzowie prowizorki, geniusze dążenia i czekania, nie potrafiący zrobić ostatniego kroku.

W postaciach z "Czwartej siostry" brzmi gdzieś dalekie echo tamtych bohaterów. Może dlatego polska publiczność intuicyjnie rozumie ich dylematy. Widać o Rosji trzeba rozmawiać bez pomocy literatury. Ani Czechow, ani Gogol, ani nawet Szynkariow nie pomogą nam w naszych problemach ze zrozumieniem tej rzeczywistości i żyjących w niej ludzi. Autor o tym zapomniał, ale widzowie nie zapomnieli.

Do wrocławskiego spektaklu i reakcji na prapremierę sztuki Głowackiego pasuje jak ulał pewien rosyjski slogan ostatnich lat: "Chcieliśmy dobrze, a wyszło jak zawsze". Porażka w oczach krytyki, sukces u publiczności. "Znaczit, wsio w pariadkie?".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji