Artykuły

Najpierw zrobić pączek

- Instynkt mi mówił, że na Zachodzie się utopię, muszę się utopić. A tutaj mam przynajmniej szansę na pracę na własnym polu - mówi JAN ENGLERT.

Aktor, reżyser, scenarzysta. Jeden z bardziej cenionych polskich artystów teatralnych i filmowych. Blisko trzydzieści lat w zawodzie. Dziś, jako mężczyzna po sześćdziesiątce, wyznaje, że znalazł się w smudze cienia. Ale, na szczęście, nie rezygnuje z pracy...

Teresa Gałczyńska: - Jest Pan wybitnym aktorem, dumnym facetem, a jednocześnie ma Pan w sobie dużo pokory. Dlaczego nie posiadają tych cech tzw. artyści, którzy przecież wypłynęli spod Pana skrzydeł z Akademii Teatralnej?

Jan Englert: - "Artyści", szczególnie ci młodzi mają mało czasu. Muszą walczyć, drapać pazurami, nadymać balon, w który dmuchają bardzo mocno. Proszę pamiętać, że powoli wchodzę w smugę cienia. Wtedy człowiek lekko pokornieje. Nie wiem, jaki byłem trzydzieści lat temu. Różne opinie o mnie krążyły, nie zawsze pochlebne. Wynikało to z konieczności parcia do przodu, przebijania się przez jakąś magmę, wyrywania kolców, gryzienia. Takie jest prawo młodości. Nie atakowałbym gwałtownie tych młodych, którzy się nadymają.

- Nie zauważa Pan pewnej prawidłowości: panienka gra w sitcomie, pojawia się na wszystkich okładkach i nagle jej odbija...

- Przecież to wy, dziennikarze, tak ją pompujecie. Młode dziewczyny eksploatuje się na wszelkie możliwe sposoby. Trudno się dziwić, że na to idą. Mają poczucie, że to pierwszy i ostatni moment w ich życiu. Mało tego, mają w sobie strach, lęk. Wpadają w panikę, że za miesiąc wszystko się skończy i co będzie dalej? Ja to znam. Obserwuję, uczę i pracuję świadomie w tym zawodzie.

- Ale upadki bywają bolesne.

- Muszą być bolesne i będą bolesne! Jeśli próbujące aktorstwa panienki i panowie nie będą mieli za sobą zaplecza umiejętności, a będą tylko dążyć do szybkiej, błyskawicznej kariery, nie zajdą za daleko. Jeśli chce się uprawiać ten zawód i nie mieć potwornego lęku, że się skończy wraz z jedną rolą, trzeba coś jeszcze umieć. Nie można tylko dążyć, aby utrzymać lukier na pączku. Najpierw trzeba ten pączek zrobić. A my ciągle mówimy tylko o lukrze.

- Powiedział Pan kiedyś, że bardziej ceni rzemiosło od artyzmu.

- Wracamy do tego, co przed chwilą powiedziałem. Rzemiosło jest wymierne. Umiejętności można zmierzyć. Z tysiąca rzemieślników czasem może narodzić się jeden artysta. Ale na litość boską! Nawet rzeźbiarza ktoś musi nauczyć rozrabiać glinę czy pracować w kamieniu. Żeby pomalować fresk, trzeba najpierw zrobić rusztowanie, potem wejść na górę i pomalować. Zbyt łatwo wypowiadamy słowo "artysta". Zawsze bałem się tego typu określeń: genialny, fenomenalny w stosunku do swojej osoby.

- Pan takich słów nie używa?

- Tak reagują sześciolatkowie, dla których coś jest odkrywcze, niezwykłe. Owszem, zdarzają się i zjawiska, które powalają tłumy, ale nawet wobec tych rzeczy, zjawisk staram się unikać takich przymiotników. Jeżeli człowiek nie jest pewien swojej racji, nadużywa przymiotników. W latach propagandy komunistycznej nie nazywało się wroga wrogiem, tylko mówiło się: wróg nieprzejednany, podstępny. Jestem przeciwnikiem przymiotników, ponieważ osłabiają siłę wymowy.

- Jest Pan jednym z nielicznych aktorów, którzy tak pięknie mówią wierszem.

- Sam to rozgłaszam (śmiech). Pewnie paru ortodoksyjnych nauczycieli wiersza by się zżymało, gdy na rzecz interpretacji zdarzało mi się łamać zasady mówienia wiersza. Jeśli mam siebie chwalić, powiem inaczej: jestem jednym z nielicznych aktorów, którzy potrafią grać wierszem i w sposób naturalny posługiwać się nim w mowie scenicznej. Natomiast nie jestem deklamatorem.

- To dlaczego przywiązuje Pan taką wagę do słów?

- W zawodzie, który uprawiam, trzeba mieć porozumienie z widownią. A porozumienie z widownią na szczęście jeszcze ma się poprzez słowo, mówię o teatrze oczywiście. To, co czytamy w Internecie, to nie jest słowo, tylko wyrazy. Dopiero wyraz zinterpretowany jest słowem. Dopóki porozumiewamy się słowami, czyli interpretujemy wyrazy, dopóty życie ma dla mnie sens.

- Osiągnął Pan już tak wiele. Przydałby się tylko Oscar?

- W życiu przez myśl mi nie przeszło, że dostanę Oscara, jak również to, że mogę zrobić karierę na Zachodzie. Nawet wtedy, kiedy stałem przed prawdziwym dylematem: czy zagrać w filmie włoskim z Claudią Cardinale, czy zagrać w telewizji Hamleta w reżyserii Gustawa Holoubka w Polsce, wybrałem Holoubka. Instynkt mi mówił, że na Zachodzie się utopię, muszę się utopić. A tutaj mam przynajmniej szansę na pracę na własnym polu.

Na zdjęciu: Jan Englert w karykaturze Tomasza Brańskiego.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji