Artykuły

Przyszedł czas na Wałbrzych

Mieszka w teatrze. W małym pokoju na strychu. Ostatnio wprowadził się tam szczur, którego dostał od aktorów po premierze "Kopalni". - Ma na imię Wałbrzych i jest płci żeńskiej - mówi PIOTR KRUSZCZYŃSKI, reżyser, dyrektor Teatru im. Szaniawskiego w Wałbrzychu.

Pochodzi z porządnej poznańskiej rodziny. Mama - inżynier, tata - inżynier, a on...? Reżyser, dyrektor Teatru Dramatycznego im. Jerzego Szaniawskiego w Wałbrzychu. Najpierw musiał jednak skończyć architekturę. Bo trzeba mieć solidny zawód.

Złożył papiery do warszawskiej PWST, ale na egzaminy nie pojechał. - Przeważyło to, że dziadek był po zawale i ze szpitalnego łóżka powiedział mi, żebym się nie ważył być aktorem, więc poszedłem na architekturę. Dziadek ma dziś ponad 90 lat i czuje się dobrze, mimo że zagrałem jednak parę razy w teatrze... - uśmiecha się.

Studiował na poznańskiej Politechnice, gdzie szczęśliwie spotkał prof. Jerzego Gurawskiego. - On mnie pociągnął we właściwą stronę - mówi Piotr. - Ciekawe, czy mnie jeszcze pamięta - zastanawia się. - Oczywiście, że pamiętam! I bardzo kibicuję temu, co robi teraz. To wspaniały chłopak - mówi Gurawski. I dodaje: - Od początku widać było, że architektura nie dla niego, że go ciągnie do teatru, w którym i ja jestem zakochany bez reszty, więc szybko się porozumieliśmy. Pamiętam jego projekt przerobienia starej willi (domu babci) na teatr. Pomyślał o tym nie jako o miejscu wystawiania sztuk, ale o przestrzeni, w której spotykają się ludzie. Wiedziałem, że jest dobry.

Jako student zaprzyjaźnił się też z Markiem Chojnackim, który prowadził w zamku (wtedy jeszcze Pałacu Kultury) Letnią Szkołę Umiejętności Scenicznych, a potem amatorską Grupę Improwizacji Teatralnych, z której urodził się Teatr Malczewskiego. Ich spektakl "Koncert św. Owidiusza" zapadł w pamięć jako nowatorskie potraktowanie przestrzeni. Z kolei przedstawienie "Lorca. Miłość" w reżyserii Piotra na jednej z pierwszych edycji festiwalu Malta czarowało urokiem komedii dell' arte.

Po architekturze zdawał na reżyserię. - Przygotowując reżyserski egzemplarz, wyprowadziłem się z domu, ale mama potajemnie przynosiła mi jedzenie. Jedynacy tak mają - śmieje się. - Na tych drugich studiach za ważne uważa spotkania z Zapasiewiczem i Holoubkiem, bo "oni uczyli konkretnych umiejętności". Ale jeszcze ważniejsze było asystowanie Eugeniuszowi Korinowi w Teatrze Nowym. - Ono pozwoliło mi poznać teatr i dało przewagę nad kolegami, którzy nie mieli takiej szansy.

Po studiach trochę się tułał. I markotniał. Wysyłał propozycje do różnych teatrów. Grał w spektaklach alternatywnego Biura Podróży, założył niezależny zespół Teatr Trzeci i... został agentem ubezpieczeniowym. - Z czegoś trzeba było żyć, na ubezpieczenia był boom, więc powołałem grupę sprzedaży złożoną głównie z artystów. Charakteryzowała się tym, że miała fatalne wyniki - śmieje się. - Kiedy po czterech miesiącach odchodziłem, dyrektor powiedział, że nie ma żalu i że nas rozumie, bo sam w głębi duszy też jest artystą - gra w domu na skrzypcach - śmieje się Piotr.

Jego dobry zawodowo czas zaczął się od telefonu Julii Wernio z Gdyni i od wystawionego tam "Tanga" Mrożka. Potem propozycje posypały się już jak z rękawa. Aż wreszcie przyszedł czas na Wałbrzych, gdzie już drugi sezon jest dyrektorem. Jedna z wielu nagród za tę pracę to nominacja do Paszportu "Polityki".

Najbliżej współpracuje z Danutą Marosz - dyrektorem naczelnym wałbrzyskiego teatru. - Po dwóch latach doskonale wiemy, co kogo wyprowadza z równowagi i dobrze się rozumiemy. - Piotr jest wybuchowy, niecierpliwy, denerwują go skostniałe przepisy, ale na szczęście szybko mu ta złość przechodzi - mówi Marosz. I wspomina: - Uczył się Wałbrzycha, ludzi... Odkrył tu coś, co nam wydawało się oczywiste, przeklęte, "pokopalniane". Jego to zafascynowało.

Roman Pawłowski kilka dni temu w "Gazecie Wyborczej" napisał bardzo krytycznie o jego "Makbecie" wystawionym w Teatrze Polskim w Warszawie. Sugerował, że genialni dyrektorzy teatrów rezygnowali często z reżyserowania... - Jeszcze niedawno chwalił moją "Piaskownicę". Myślę, że recenzenci też mają swoje lepsze i gorsze chwile - komentuje Kruszczyński.

Mieszka w teatrze. W małym pokoju na strychu. Trudno się tu przecisnąć, bo rzeczy przybywa. Ostatnio wprowadził się tam szczur, którego dostał od aktorów po premierze "Kopalni". - Ma na imię Wałbrzych i jest płci żeńskiej - przedstawia go Piotr. W pokojach obok mieszkają reżyserzy i grający gościnnie aktorzy. - Mamy wspólną kuchnię, łazienkę, pokój rekreacyjny, w którym można pograć w scrabble, rzutki... Tam gadamy też o teatrze i bywa, że w środku nocy schodzimy na scenę, żeby nagle zrobić próbę, bo właśnie przyszedł nam do głowy świetny pomysł - mówi. I bardzo mu to odpowiada.

- Czuję się jak przed laty w Teatrze Malczewskiego, kiedy liczył się tylko teatr. Teraz też tak jest. On zabiera mi cały czas. Kiedy padam z wycieńczenia po kolejnej premierze i z głodu wystają mi żebra, lubię pojeździć na rolkach, pograć w tenisa, nabrać krzepy, opalić się trochę. Wtedy mogę się brać za kolejne przedstawienie. Wiem. że to wszystko może się skończyć samotnością. Tego się czasem boję - mówi.

Na zdjęciu: Piotr Kruszczyński.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji