Artykuły

Osiemnaście metrów sceny

BARBARA OSTERLOFF Powiedziałaś mi kiedyś, że Jerzy Jarocki w dużej mierze zaważył na Twojej zawodowej karierze.

ZOFIA DE INES Studiowałam jeszcze, kiedy zgłosili się do nas, na pody­plomowy Wydział Scenografii krakowskiej ASP, koledzy z III roku Wydzia­łu Aktorskiego PWST. Powiedzieli, że wysłał ich profesor Jerzy Jarocki i po­prosili o pomoc w przygotowaniu warsztatu od strony plastycznej. Tak się złożyło, że zgłosiłam się tylko ja. Miałam wtedy wykłady z reżyserii z Kon­radem Swinarskim, pracowaliśmy nad "Woyzeckiem" Buchnera i były to za­jęcia niezwykle interesujące. Ale Kraków wówczas miał jeszcze innego wiel­kiego reżysera, właśnie Jarockiego. Praca z nim dla każdego z nas była nie­dościgłym marzeniem. Fascynowaliśmy się ogromnie Swinarskim, ale na przeciwległym biegunie - Jarockim. Nie mogłam więc przepuścić wyjątko­wej okazji spotkania. Zabrałam się do "Jana Macieja Karola Wścieklicy". Nie była to pełna scenografia, ale zaprojektowałam ambitnie - wiejskie opłotki, sławojkę, jakieś drzewo, ławkę postawiłam, były też kostiumy, częściowo z moich własnych zasobów garderoby. W projekcie spodobały się profeso­rowi, w realizacji mogło być lepiej, cóż, nie miałam możliwości wypożycze­nia i wykonania rozmaitych rzeczy. Cierpiałam więc, ale pokaz nadspodzie­wanie udał się. Profesor był bardzo zadowolony. Zaprosił nas wszystkich na kolację do restauracji.

Zyskałaś możliwość przyjrzenia się z bliska metodzie pracy Jerzego Jaroc­kiego z młodymi aktorami. Często dawała ona niezwykłe efekty w dyplomach krakowskiej PWST, by wspomnieć choćby "Pieszo" Mrożka. W warszawskiej Szkole, z kolei wydarzeniem były "Akty" przygotowane w roku 1972 i rola Jadwigi Jankowskiej-Cieślak.

Najpierw uderzyła mnie przenikliwość, z jaką Jarocki interpretował postaci sztuki. Pamiętam, kiedy szczegółowo analizował np. postać Wandy Lekto­rowiczówny. Zdziwiłam się wówczas jako młoda dziewczyna, że tyle wie o najbardziej intymnych przeżyciach kobiet, o ich filozofii podbijania świata przez instynkt biologiczny i swoisty demonizm. Urzekła mnie wprost inna je­szcze umiejętność Jerzego Jarockiego. Miałam wrażenie, że potrafi studen­ta "prześwietlić" na wskroś, że rozpoznaje go całkowicie. Tłumaczył młodym ludziom, na czym polegają ich osobiste zalety oraz braki w sposób, który dotykał ich głęboko, ale jak trafnie, dowcipnie, czasem ironicznie, czasem żartobliwie. Pokazywał im jednocześnie z cierpliwością, co mają zrobić ze sobą, by te braki i możliwości dla siebie wykorzystać. I to było wspaniałe! Budził lęk i poczucie własnej niedoskonałości, a jednocześnie był przez nas adorowany i podziwiany. Przyznam Ci się, że po pracy nad "Janem Macie­jem Karolem Wścieklicą" byłam zachwycona Jarockim i jego metodą pracy, jakże odmienną od Swinarskiego. Ze Swinarskim, oczywiście, pracowało się w innej dyscyplinie. Czy raczej - w braku dyscypliny. Bezustannie zachwy­cał się nami, że tacy wspaniali jesteśmy. Dał nam zadanie - zrobić sceno­grafię do Buchnera w przestrzeni wyabstrahowanej lub znalezionej i szuka­liśmy jej po całym Krakowie. Niektórzy w jatkach na placu żydowskim, ktoś w fortach, kto inny na kopcu Kościuszki. A Swinarski nas namawiał, żeby całą społeczność miasta w to wciągnąć, i cieszył się, w amoku prawie, na­szymi pomysłami. Natomiast wobec Jerzego Jarockiego czułam wielką nie­śmiałość.

Ośmieliłaś się jednak pokazać swoje projekty do "Białego małżeństwa", któ­re Jerzy Jarocki miał właśnie realizować w Starym Teatrze.

Bardzo nieśmiało, ale pokazałam. Wydawało mi się, że profesor jest nimi trochę zaskoczony, a ja jeszcze bardziej kiedy mi powiedział, że przyjeżdża Tadeusz Różewicz i pewnie byłby ciekaw "to" zobaczyć. Wymyśliłam w pro­jektach całe przedstawienie, scenografia miała je wręcz komponować. Skła­dały się na nią głównie meble pokryte powłoką mięsistej, pofałdowanej tka­niny, jakby olbrzymim pokrowcem, który pękał w pewnym momencie i uka­zywały się inne detale dekoracji, m.in. wyrastały drzewa o formach fallicz­nych. Wszystko to wyglądało na senny krajobraz, podszyty czymś biologicz­nym. I zgodne było z moimi ówczesnymi poszukiwaniami - dążyłam do form zmieniających się w miarę rozwoju spektaklu związanych z nim organicz­nie. (Denerwowało mnie to, że scenografie w teatrach zazwyczaj stoją i ilu­strują, ja chciałam, żeby pulsowały i żyły.)

Jarocki spojrzał na jeden z moich szkiców i zapytał: "a ile ta scena ma me­trów, skoro to jest taki dziwny krajobraz, pełen trudnych technicznie deta­li?". "I czy aktorzy chodzą po tym wszystkim, czy też pokazują się tylko w pęk­nięciach materiału?".

Podejrzewam, że miałaś kłopoty z udzieleniem precyzyjnej odpowiedzi.

Gorzej. W ogóle nie miałam pojęcia, jak należałoby ten mój krajobraz tech­nicznie rozwiązać. Powiedziałam swobodnie, że scena ma - otwór sceny -"z osiemnaście metrów". Na to pan Jerzy ze śmiechem: "proszę pani, takich teatrów w Polsce nie ma". Jak widzisz, miałam wtedy pomysły, nie miałam natomiast wyobrażenia o tym, jak przenieść je na scenę.

No, zaraz, przecież ostatecznie Twoje projekty do "Białego małżeństwa"zo­stały zrealizowane.

Przyjechał Tadeusz Różewicz i też w nich coś interesującego zobaczył ("roz­kład cywilizacji pod pękającą powłoką"). Powiedział o tym Kazimierzowi Brau­nowi. Dostałam zaproszenie do współpracy i na scenie Teatru Współcze­snego we Wrocławiu odbył się mój debiut. Ale tylko jako autorki kostiumów. Najważniejsze dla mnie były te ze sceny uczty weselnej, utrzymane w tona­cji biało-czarnej, które wyolbrzymiały i deformowały jednocześnie pewne ce­chy postaci, podkreślając ich erotyczne fobie i obsesje, zgodnie przecież z te­kstem sztuki. Tak więc trafiłam do teatru dzięki Jerzemu Jarockiemu. I jemu zawdzięczam, że nie musiałam borykać się z kłopotami, jakie zazwyczaj ma­ją debiutanci. A jeszcze wtedy nie miałam dyplomu w kieszeni.

Debiutowałaś efektownie całą serią scenografii w renomowanych teatrach, pracowałaś nie tylko z Braunem, ale również z Adamem Hanuszkiewiczem, Henrykiem Tomaszewskim. Czy Jerzy Jarocki nie proponował Ci współpra­cy?

Przez pewien czas, rzeczywiście, traktował mnie jak opiekun swoją uczen­nicę, pytał bardzo poważnie: "nad czym pani teraz pracuje". A potem, kiedy porwały mnie różne teatry, które nie zawsze ja wybierałam, bo taki jest mój zawód, była w naszych kontaktach długa przerwa. Czekałam na telefon od niego wiele lat. Pech chciał, że kiedy zatelefonował, proponując pracę nad "Terapią grupową" wg Mrożka, byłam akurat zajęta i musiałam odmówić. Tym­czasem moje przedstawienie nie doszło do premiery, a Jerzy Jarocki czuł się urażony. I znów czekałam. Ale powinnam teraz powiedzieć, że moje spo­tkania z Jerzym Jarockim to poza niewieloma konkretnymi i skończonymi realizacjami także praca nad przedstawieniami, po których nie zostało nic prócz wspomnień. Tak było z "Dziećmi Arbatu" Rybakowa. Jarocki ściągnął ten tekst, jeszcze wówczas nie przetłumaczony w Polsce, a Elżbieta Mora­wiec pracowała nad adaptacją. Spektakl grany miał być przez młodych ak­torów, wyjątek stanowił Jerzy Trela jako Stalin.

Ten dyplom miał się odbyć poza Szkołą. Dostałam zadanie - znaleźć miej­sce, w którym można byłoby zagrać "Dzieci Arbatu". Szukałam po całym Kra­kowie, to była dla mnie wielka przygoda. Akurat wróciłam z Zachodu, prze­jęta mocno ideą niekonwencjonalnych miejsc gry. A przecież były cudowne miejsca w Krakowie, które często niszczono bezmyślnie, jak np. słynny lo­kal Kapusty, do którego po remoncie wstawiono plastikowe stoły z ceratą i cały klimat miejsca diabli wzięli. Podobnie z teatrami. Kiedyś Teatr 38, tak­że STU, grały w ruderach o cudownym klimacie, charakterze. A kiedy prze­niosły się do nowych siedzib, genius loci uleciał.

Myślę, że to oddzielny, bardzo ciekawy temat. Dzisiaj, w wielu krajach Eu­ropy, zwłaszcza obszaru języka niemieckiego, kultywuje się umiejętność adaptowania starych budowli i wnętrz do potrzeb współczesnych widowisk. Także - adaptowania do jednego tylko widowiska.

Znalazłam wtedy w Krakowie kilka wymarzonych miejsc. Na Kazimierzu, na ulicy Dajwór, są stare zajezdnie tramwajowe z piękną więźbą dachową, ar­chitektoniczne cudo z XIX wieku. A obok - trzy hale po zakładach energe­tycznych, jedna pusta, w której rzeźbił Hajdecki m.in. pomnik marszałka Ko­niewa. Znalazłam jeszcze jedno pomieszczenie, w którym Witkacego moż­na by od razu wystawić - stare lokomotywy, piece, miejsce przedziwne. By­łam też w bóżnicy, w starym kinie "Związkowiec", w hali na Łobzowskiej. Mia­łam wtedy poczucie wielkiej misji i gotowa byłam walczyć ze wszystkimi dy­rektorami, z urzędami i władzami miasta. Nie tylko o miejsce dla tej jednej inscenizacji, ale w ogóle dla teatru i kultury. Któregoś dnia zaprosiłam na lu­strację tych miejsc samego Jarockiego. Halami na ulicy Dajwór wprost za­chwycił się. Zaczął od razu pokazywać, co i jak będzie się w nich rozgrywa­ło - "tędy wprowadzimy publiczność, tu będą megafony, tu przejścia, a tu plan Moskwy na całą ścianę". Można było w tej przestrzeni wydzielić miej­sce na kameralne sceny i jednocześnie można było zaaranżować rozmach sowieckiej propagandy. Jarocki zaraził entuzjazmem Radwana, rozpętali ak­cję pozyskiwania hal, ale nie udało się, z powodu naszej znanej niemożno­ści, braku zainteresowania i zgody rozmaitych władz, z braku pieniędzy na zakup i remont. Boli mnie to do dzisiaj.

Zamiast "Dzieci Arbatu" pojawił się "Samobójca" Erdmana. Mogłoby się wy­dawać, że ten właśnie tekst był ci dość obcy, wybierasz zwykle innego ro­dzaju literaturę.

W tym akurat przypadku nie literatura zadecydowała. Ważne było dla mnie to, że mogę pracować z Jerzym Jarockim. A poza tym "Samobójca" w jego interpretacji nie był płaską komedyjką o człowieku radzieckim, jaką bywał, np. w Teatrze Ateneum. Zaczęliśmy od wspólnych rozmów. Jarocki zawsze podkreśla publicznie wkład pracy scenografów w swoje przedstawienia, co jest rzadkością u reżyserów. Ma bardzo duże wyczucie przestrzeni, konkret­ne pomysły rozwiązań scenograficznych. W "Samobójcy" miałam pomysł z jeż­dżącym pokoikiem, w tzw. komunałce, w pustej przestrzeni. Jarocki zapro­ponował aby ten pokoik podjechał na końcu przedstawienia do widowni - co podkreśliło jego żałośnie małą powierzchnię. Bardzo pociągała mnie w tych naszych rozmowach wizja Erdmanowskiego tekstu - z realizmu "Sa­mobójcy" Jarocki wysnuwał niezwykłą teatralną nadrealność i nie pozwalał grać aktorom komedii. To również on poddał mi pomysł, że w tym maleń­kim pokoiku, blisko publiczności, zbiera się wokół trumny czterdzieści osób ubranych na czterdziestostopniowy mróz. Tu straszna ciasnota, a ja ubie­ram ich na ruską zimę... No przecież to czysty surrealizm. A poza tym lubię bardzo ten typ kostiumu, realistycznego, niemal filmowego, a przecież drob­nymi niuansami akcentującego nierzeczywistość. Mogłam tu zastosować na­wet kreskę satyryczną, bardzo lubiłam niektóre postaci. Znalazłam w "Samo­bójcy" to, co zawsze w teatrze mnie interesuje - plejadę typów ludzkich. A przy tym ta tragedia inteligenta, wciąż aktualna - "żeby dać nam żyć, już bez tych idei, po prostu żyć".

Jedna z ostatnich Twoich realizacji to scenografia do "Non stop show" w re­żyserii Jerzego Jarockiego.

Tak, powróciliśmy po latach do Różewicza. Jarocki, także twórca scenariu­sza, posługując się fragmentami wielu znanych dramatów i wierszy nadał im zupełnie nowy, współczesny wymiar.

Pracowałaś też z Jerzym Jarockim nad "Hamletem".

Przedstawienie miało powstać w Teatrze Narodowym w Belgradzie i tam miałoby swój sens. Koncepcja Jarockiego związana była z miejscem, cza­sem i sytuacją polityczną, lecz cóż, na razie realizacja jest niemożliwa. Chcia­łabym na koniec powiedzieć Ci o czymś, co w kontaktach z Jerzym Jaroc­kim, moim wielkim autorytetem, było dla mnie istotne. Nie raz spotykaliśmy się przez wiele kolejnych dni po to, by rozmawiać o czymś, czego potem nie realizowaliśmy. O scenariuszu, który szczególnie mnie intrygował, opartym na listach Witkacego do żony, czy o przeniesieniu "Czarnej maski" Penderec­kiego do teatru dramatycznego. Spędziłam w ten sposób z nim więcej cza­su niż z niejednym reżyserem nad konkretnym przedstawieniem. Przega­daliśmy kiedyś dni całe nad sztuką, która wywołała we mnie odruch wymiot­ny, a była o moim przegranym pokoleniu - "Stąd do Ameryki" Zawistowskie­go. Ale pan Jerzy interpretował ten tekst w taki sposób, że zaczął mnie in­teresować i nawet mogłam go polubić.

Siła ekspresji Jerzego Jarockiego jest ogromna. Dzięki niemu mam poczu­cie sensu swojej pracy oraz satysfakcję z doskonałego wykorzystania i roz­winięcia moich pomysłów. Jarocki, w sposób nieoczekiwany, nadawał mo­im scenografiom sens, życie i poezję. Dlatego do niego zawsze się odwo­łuję.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji