Artykuły

Tysiące żarówek, girlsy, schody...

Okropnie boli serce, kiedy o teatrze, który się lubi i ceni, których dokonania można wielokrotnie podziwiać, trzeba napisać gorzką prawdę i to na początku nowego roku.

Teatr "Wybrzeże" wypuścił nową premierę. - Przypomina przygotowywany z wielkim hukiem wylot orła z gniazda, który okazał się niemrawym wyfrunięciem pokurczonego z zimna wróbla. Reżyserem rewii Tankreda Dorsta i Petera Zadka na podstawie powieści Hansa Fallady "I cóż dalej szary człowieku?" jest Marcel Kochańczyk. Jak wyznaje w wywiadzie zamieszczonym w programie, ową pozycję repertuarową wymyślił sam, bo dyrektor artystyczny teatru - Krzysztof Babicki - dał mu carte blanche. I wcale się nie dziwię. Wszak Marcel Kochańczyk wielokrotnie udowadniał, także na scenie Teatru "Wybrzeże", że potrafi być reżyserem, którego należy szanować i z którego zdaniem warto się liczyć. Nie jest teatralnym nowicjuszem. Ma na swym koncie 50 bardzo różnorodnych realizacji scenicznych. Wybrał za podstawę spektaklu tekst Hansa Fallady - niemieckiego pisarza. Powieść "I cóż dalej szary człowieku" powstała w 1932 roku. Była realistyczną reakcją na problemy międzywojennych Niemiec: kryzys ekonomiczny, bezrobocie, a potem narastanie narodowego socjalizmu. Powieść ta nawet ze brała swego czasu nie najgorsze oceny. Zrobienie rewii z tego tekstu wydawało mi się karkołomnym pomysłem, ale doświadczenie brechtowskiego teatru niejednokrotnego krytyka nauczyło pokory. Muzyczne myślenie o dramatach narodowych, dramatach ludzkich stało się swoistym sposobem na teatr i jego komunikatywność.

Marcel Kochańczyk od sześciu lat pracuje w Niemczech. Niewątpliwie estetyka niemieckiego teatru - wystarczająco dosłowna - wywarła wyraźny wpływ na naszego twórcę. Do pomocy w gdańskim przedstawieniu Kochańczyk wziął niemieckiego scenografa Wilfrieda Sakowitza, który całą rewię odpowiednio dociążył i natrętnie oświetlił. A Dorota Morawetz - krakowianka, girlsy przyozdobiła w pióra, panów we fraki i smokingi, nędzę w łachmany, rodzący się socjalizm narodowy w "emblematy": krawaty, berety, krótkie spodnie. Niby wszystko jest, tylko że nie ma czym oddychać w sensie teatralnym.

"I cóż dalej szary człowieku?" jest to opowieść o młodzieńcu, który kocha się, żeni, ma dziecko i bez przerwy okrutny kapitalizm, recesja, inflacja płatają mu groźne figle. Nieustannie ktoś wyrzuca go z pracy, a on nie potrafi nic sensownego wymyślić. Nieudacznik, infantylny młodzian - nieszczęśnik, którego los zdeterminowała historia? W interpretacji Mirosława Baki - Pinneberg ma w sobie wiele cech, ale przebija nieumiejętność dostosowania się do sytuacji, brak "życiowej zaradności", czyli jakby żywcem to, co nęka dziś niejednego z nas.

Kochańczyk jako reżyser nie ukrywa, że szuka analogii między sytuacją międzywojennych Niemiec, a obecnymi warunkami życia w Polsce. To dość natrętna aktualizacja, ale reżyserowi wolno. Niestety, z prawa wolności Kochańczyk skorzystał nadmiernie. Trochę oszukał widzów wprowadzając cytaty ze słynnego "Kabaret", wszak konferansjerka Marzena Nieczuja-Urbańska zapożyczona od Lizy Minnelli. A potem już reżyser budował po swojemu fabułę, czyli posuwał opowieść scena po scenie, przeplatając ją rewiowymi wygłupami. Ani one nie były zabawne, ani dowcipne. Techniczne wpadki i upadki wykonawców na śliskiej scenie (specjalny świecący czarny plastik) i stromych schodach budziły dreszcze na widowni: z zimna i przerażenia. Przypominało to ciągłe potknięcia baletnicy, której wyraźnie przeszkadzają baletki i tiulowa spódniczka.

Aktorzy pracowali wyraźnie samodzielnie, stąd często niespójność. Każdy grał sobie i dla siebie, niektórzy artykułowali bardzo niewyraźnie.

Mirosław Baka jest zaprawionym w bojach artystą, a jednak nie zawsze potrafił postaci Pinneberga nadać właściwe rysy. Demonstruje fachowość bez głębi. Jagniątko - czyli żona Pinneberga to studentka szkoły łódzkiej Anna Bielańska. Próbowała swą rolę natchnąć młodością i naiwnością - to się udało, ale stawała się romantyczną heroiną - było to nie śmieszne. Z przykrością odnotowuję, że większość renomowanych aktorów odgrywa w tym spektaklu "swoje numery". Aż trudno uwierzyć, że grać lekko i naturalnie, nie jest temu zespołowi łatwo.

Dorota Kolak w kilku wcieleniach pokazała znowu klasę, przebiła się przez nijakość. Próbowała też nadać wiarygodność postaci Wanda Neuman próbowali Krzysztof Gordon i Florian Staniewski. Ale na trzy godziny to niewiele. Było nudno, rozwlekle, ciężko, kiczowato i... smutno. Dobry teatr, dobry zespół, dobry kiedyś reżyser. Sztuka nie zna litości. A widz? Kto wie... Może się będzie bawił, wszak Marcel Kochańczyk mówi w wywiadzie, że pragnąłby dać publiczności poczucie, że wieczór był teatralnie pyszny, a spektakl pozostawił w nas straszne pytanie: i co dalej?... Oczywiście szary człowieczku. No właśnie. Na pewno lepiej obejrzeć znakomite "Biesy", albo w Sopocie poczciwego Fredrę.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji