Artykuły

"Niebo gwiaździste nade mną..."

Scena jest prawie pusta, tylko biały ekran, po bokach czarny aksamit i kilka stylowych mebli. Powolną, przerywaną wymianę zdań aktorów przeplata częsty komentarz. W grze ich symbolicznej niemal wagi nabiera ruch, gest, nurnika twarzy i oczywiście rekwizyt - wszak sztuka została napisana dla telewizji. Lecz teatr jest jeden gdy celem sztuki człowiek - zdaje się mówić Gruda i tak oto, z właściwą sobie prostotą środków zaczyna kolejny wielogłos w sprawie człowieczeństwa i historii, obierając tym razem za przedmiot rozważań temat rocznicowy - życie Mikołaja Kopernika.

Odpowiedzieć w zupełności na pytanie, kim był właściwie ów burzyciel ładu wyobrażeń o wszechświecie, to wprost karkołomne zadanie. Już sama wielość uprawianych przez Kopernika dyscyplin wprawia w zakłopotanie, gdzie stwierdzenie o genialności renesansowej natury, jak i apoteoza natchnienia czy zwykłej pracowitości grozi nieuchronnym banałem.. Gruda zdaje sobie dobrze sprawę z trudności podobnych spektakularnych dociekań. Odnosi się z szacunkiem do wszelkiego autoramentu dorobku w dziedzinie kopernikowskiej, ale pragnie go jednocześnie na swój sposób wykorzystać. Rozbrzmiewają więc ze szczecińskiej sceny fragmenty "De revolutionibus", "Komentarzyka" i "Rozprawy o monecie". Wykorzystane zostaną listy astronoma, powieści biograficzne o uczonym i prace zrodzone w gabinetach naukowców. Mówią dokumenty i ludzie. Wszystko zaś razem ukształtowane będzie w szereg obrazów scenicznych, alias scen dramatu i życia wielkiego Polaka. Przedstawione zostaną pełne horacjańskich motywów i myśli o konieczności nauki, sceny jego młodości, studia za granicą i śmierć Łukasza Watzenrode. Przewiną się obrazy uzyskania doktoratu, udziału w kapitule, działalność lekarska, administracyjna i wojskowa, wreszcie wiekopomne odkrycie, oceniane z punktu widzenia człowieka dokonującego rozrachunku z własnym życiem. I w tym składanym, wielowymiarowym portrecie postaci, wewnętrznie tak mało dramatycznym, reżysera pasjonuje Drobiem nieomal publicystyczny: dyskusja o granicach konformizmu i odpowiedzialności uczonego za dokonane odkrycia. Dramat się rodzi dopiero na zewnątrz i to za sprawą antagonistów, którzy kierowani troską o własna skórę, słusznie rozumują, że obroty ciał niebieskich, to nie tylko przewrót w astronomii, lecz zarazem podważenie uświęconego przez kościół miejsca, człowieka i bezwzględność epoki posyłającej na stos za radykalizm przekonań. Dramat to również zazdrość zauszników i obskurantyzm poglądów, to wyrzuty najbliższych za poświęcenie się dla nauki kosztem zaniedbania wobec nich należnych uczuć. To wreszcie zwykła, mącąca spokój, bezsensowna prowokacja. Jest więc w zdecydowanych naukowo poglądach Kopernika (gra go Ryszard Zieliński) pewna ukrywana obawa filozofa. Zagadkowy, spokojny, zafascynowany harmonia heliocentrycznego układu, jak wszystkim co robi, zwleka przecież z udostępnieniem do druku opinii przerastających zwyczajny umysł ludzki, by nie rozpętać straszliwej tragedii. I dopiero w kulminacyjnym punkcie utworu podejmuje decyzję, by zwycięstwo, wolność głoszenia poglądów, mogło wreszcie tym bardziej jasno przybrać postać jakby imperatywu kategorycznego z kantowskiej etyki. By obszar gwiaździstego nieba, sprowadzający kosmos do wnętrza człowieka, mógł się uogólnić w regule powszechnego postępowania, zgodnego z głosem sumienia.

Jak zwykle w takich wypadkach ocena, w której nie brak spornych stanowisk, będzie się ważyć w kwestii wyboru i układu. Nie ustrzegły się kontrowersji podobnie programowo publicystycznie skrojone spektakle, np. stołeczny "Norwid" czy gdański "Świat zawikłany". Nie ustrzegnie się ich również szczecińskie przedstawienie. Wydawać się przeto może, że Gruda stanął w konflikcie pomiędzy warstwą informacyjną a płaszczyzną interpretującą spektakl. I rzeczywiście, z okazji obchodzonego Roku Kopernikowskiego zdążyliśmy już odświeżyć wiadomości o doktorze Mikołaju. Razi więc trochę truizmem podręcznikowy sposób podawania przez spikera niektórych partii biograficznych czy wiadomości o epoce. [brak fragm. tekstu] przebogatym temacie wątki zupełnie marginesowe dla całości, czy pewne przerysowania aktorskie, co zawsze można usunąć. Stosunkowo największy szkopuł w tym, że Gruda zbyt jawnie odsłania tu główną pramaterię własnego utworu. Jest nią inspiracja komponentami reżyserowanej niedawno "Świętej Joanny". I obawiam się, że w opinii widza, zdolnego przecież porównywać krytycznie, zachwyt inscenizatora twórczością Shawa tym razem może się okazać uczuciem nie w pełni odwzajemnionym. Są w spektaklu środki kapitalnie budujące atmosferę, po których Grudę poznać z zamkniętymi oczyma: a to werble i chorały, a to dzwonki i finezja dialogów. Jest w sztuce dopisany epilog i klimat inkwizycji, sceny potępienia i rehabilitacji. Zaintrygowani jak przed rokiem możemy obejrzeć i wysłuchać, ale już bez wypieków na twarzy. Bo nie będzie tak oczywistych paradoksów historii, bo zabraknie tragicznego bohatera i ostro pokazanej przekorności czasów w tym wznoszących tron dla jednego człowieka. Bo raz zasłyszanemu trudno się będzie powtórzyć z taką samą świeżością.

Koryfeusze nauki nie są wybrańcami sztuki. Mimo wiek prób, żadnemu z rzeczywistych, geniuszy nie stworzono teatralnego wizerunku faustowskiej miary Taki właśnie, na pewno pełen szczerości, ale zarazem bardzo konwencjonalny był stosunek polskiego teatru do postaci Mikołaja Kopernika. W gęstych posiewach twórczości, towarzyszących od lal wznoszonym monumentom i obchodzonym rocznicom, można znaleźć wprawdzie nie jedno ziarno dramatu, lecz pomniki literackie nie zawsze pokrywały się przecież uszlachetniającym rodzajem patyny. Nad utworami tymi, budowanymi przeważnie z kilku wyrwanych, bardziej znanych a odległych od siebie faktów z życia astronoma, zaciążyły wyraźnie tendencje brązownicze, czyniąc Kopernika herosem narodowej sprawy. Reżyserzy natomiast - jeśli wierzyć krytyce - nie potrafili wyjść poza ukazanie mistycyzmu i różnych wariantów kalki matejkowskiego obrazu, wspaniałego jako dzieło malarskie, ale w teatrze podobnego owym tableau vivants, które dziś rażą staroświecką mieszczańskością.

Nie napisał utworu o Koperniku żaden z wielkich romantyków. Nie napisał go również zapatrzony w przeszłość Polski Wyspiański. Później już nie było epoki prawdziwie wielkich dramatów, a z podejmujących temat kopernikowski bardziej znane są zaledwie dwie pozycje! I nie wypadałoby nawet w chwili obecnej o tym wspominać, gdyby jednak "Śmierć Kopernika" nie była próbą przezwyciężenia nie najlepszych tradycji. Próbą pozwalająca, kształtować i pozytywy ocen bez stosowania taryfy ulgowej na ważność tematu, i obywatelski obowiązek. Mimo komplikacyjności jest to bowiem nie pozbawiony ambicji poetycki [brak fragm. tekstu], który pragnie przelać publicystyczną treść w wypracowane wcześniej środki. Nie przynosząca w gruncie rewelacji myślowej problematyka spektaklu kompensuje się w formie, w której autor i reżyser w tej samej osobie pomieścił najwyrazistsze bodaj rysy dotychczasowych realizacji. Wspomniane autentyczne przekazy poprzetykał poetyckim domysłem, tworząc ładne i przenikające się, a wtajemniczonym możliwe tylko do odgadnięcia, przejścia oryginalnego cytatu w swobodną, uroczą rozmowę. Ponadto już w materialnym planie przedstawienia postanowił budować dyskusję o ładzie moralnym w aspekcie ponadczasowym i ponadprzestrzennym. Wypełnił ku temu małą powierzchnię pudełkowej sceny (bo rzecz o fromborskim kanoniku niekoniecznie musi być grana w renesansowej kaplicy Bogusława) reprezentacyjnymi głosami epoki, postaciami z otoczenia astronoma i kontynuatorami jego dzieła. Aktora natomiast uczynił nosicielem idei i reprezentantem bohatera zarazem, stąd nieważne się okazały szczegóły zewnętrzne i upodabniająca maska. Stąd nie rażąc umownością inscenizacji jeden i ten sam wykonawca może grać kilka wieloznacznych ról. Ale stąd głównie możliwość wielorakiego komentarza i wzajemnego osaczania, reakcji pokonującej rzeczywiste przestrzenie i przeciwstawienia: astrologii - astronomii, zabobonu - nauce, doczesności - sprawom wiecznym, tchórzostwa - bohaterstwu. Ileż ludzkiej prawdy w tej grze sprzeczności, zazdrości, kłamstwa i braku odpowiedzialności. Ileż chwytów frapujących bliskością i błyskotliwością!

Uważny widz dostrzeże, że właściwa akcja sztuki, ostatnie chwile Kopernika - jak w scenariuszach Pintera - trwa bardzo krótko i sygnalizowana jest jedynie zmianą światła. Reszta, czyli całe życie uczonego, to retrospekcja. Kopernik obdarzony został podwójną świadomością - wszak na początku fizykalnego czasu przedstawienia, a więc zdawałoby się w latach młodzieńczych, cytuje swe główne dzieło "O obrotach". Wie z góry o nieuleczalnej chorobie brata i nie spełnionej miłości Anny Szylling. Zna swego pierwszego ucznia - Retyka i losy osób, którym już nigdy nie dane będzie odegrać żadnej roli. I choć jest w zasadzie tylko obserwatorem, byt jego tworzy dramatyczny sens istnienia innych postaci. Powtarzając raz jeszcze przed widzem dzieje własnego życia, nie podlega też żadnym fizycznym zmianom. Z punktu widzenia logiki i tzw. prawdy życiowej to oczywisty nonsens. Ale konstrukcja artystyczna sztuki nabiera przecież symbolicznej wymowy ponadczasowości i wszechobecności człowieka, który umierając na scenie wprowadza nań swych następców. Który pożegnawszy się z życiem przeszło 400 lat temu jest ciągle żywy wśród nas.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji