Artykuły

Artyści szczecińskich scen teatralnych - Maria Bakka

65 lat na scenie, 50 lat na scenach teatrów szczecińskich, uczennica samego Juliusza Osterwy i koleżanka z ławki Andrzeja Łapickiego i Barbary Rachwalskiej - MARIA BAKKA to najstarsza szczecińska aktorka, która jeszcze nie powiedziała dosyć.

Agata Pasek: Kiedy postanowiła pani, że będzie aktorką?

Maria Bakka: To było w czasie okupacji. Mieszkałam w Warszawie i jeszcze przed wojną bardzo interesowałam się teatrem. Chodziliśmy na przedstawienia, zostawaliśmy po, żeby ofiarować kwiaty, pogratulować aktorom. Wtedy podziwiałam Elżbietę Barszczewską, na przedstawienia chodziliśmy bardzo często, w białych bluzeczkach i granatowych spódniczkach, tak wypadało. Kiedy wybuchła wojna, ja miałam 17 lat, wtedy aktorstwo było bardziej moim marzeniem niż realną drogą kariery. Na lekcjach filozofii zetknęłam się z Zosią Mrozowską i to ona wprowadziła mnie do PIST-u konspiracyjnego (Państwowy Instytut Sztuki Teatralnej w Warszawie red.) tak wszystko się zaczęło.

Jak wspomina pani tamten okres? Jak wtedy wyglądała droga do aktorstwa?

- Wszystkie zajęcia odbywały się w prywatnych domach, potajemnie. Składało się przysięgę na wierność sztuce, rzadko posługiwaliśmy się nazwiskami, każde z nas zaangażowane było w działalność konspiracyjną. Zajęcia były dla nas niczym święto. Czuliśmy się dumni, spragnieni wiedzy, pełni pasji. Za oknami okupacja a my w tym momencie przerabiamy sceny z "Nocy listopadowej", z "Wesela". Ja byłam Panną Młodą, Panem Młodym był Andrzej Łapicki. Uczyliśmy się sztuki wyobraźni, technik aktorskich. Moimi nauczycielami byli m.in. Jadwiga Turowicz, Zofia Małynicz, Marian Wyrzykowski, to byli wówczas bardzo znani ludzie interesujący się sztuką teatralną. Dyplomu wtedy nie uzyskałam, ponieważ studia przerwało powstanie warszawskie. W wędrówce popowstaniowej dotarłam do Krakowa, gdzie po wyzwoleniu dołączyłam do Studia przy Teatrze Starym , w którym zdawałam pierwszy w Polsce eksternistyczny egzamin 25 lipca 1945 roku i otrzymałam dyplom.

Czy w czasie okupacji funkcjonował teatr, w którym mogła pani sprawdzić swoje umiejętności?

- Teatr funkcjonował, ale uważano, że nie należy brać udziału w sztukach w tamtym czasie. Ja mimo to chodziłam na przedstawienia, musiałam wiedzieć, co się dzieje na scenie, obserwowałam, chciałam krytykować ale za bardzo nie było za co, bo wszystko co było wystawiane było bardzo dobre. W spektaklach brały udział takie znakomitości jak Malicka, Szarawski.

Jak wyglądały początki pani kariery?

- Po raz pierwszy wyszłam na scenę w Krakowie zaraz po egzaminie. Powstał tam Teatr Ziem Zachodnich, objazdowy. Reżyserowała tę sztukę Siemaszkowa i Woźnik, a byli to "Jeńcy" L. Rydla. Grałam Wichnę. Objeżdżaliśmy miasta, wioski, były to cudowne czasy, wiele się wówczas nauczyłam. Sama Siemaszkowa była niezwykłą osobę, choć dosyć przykrą w pracy, nieprzyjemną. To były moje początki a ja byłam bardzo nieśmiała. Ona utrudniała mi tę pracę, gasiła na scenie choć aktorką byłą rewelacyjną. Na stałe z teatrem zaangażowałam się w Opolu, był to przełom 46 r. i 47 r. Nie wszyscy tam byli zawodowymi aktorami, ale jakoś się uzupełnialiśmy. To były trudne czasy dla teatru.

Jak wyglądał teatr po wojnie?

- Społeczeństwo było spragnione sztuki. Tego okresu się nie da porównać z żadnym innym. Ludzie przychodzili po spektaklach, często nie znali nazwiska aktora ale zostawiali kwiaty dla tego , który grał tę i tę rolę. Kiedy ruszaliśmy w objazd, to władze miast przygotowywały przyjęcia dla aktorów. W mniejszych miejscowościach zdarzało się, ze ludzie pierwszy raz widzieli teatr. Kiedy grałam Hankę w "Dulskiej" to ludzie z widowni krzyczeli "nie daj się mała!", uznawali teatr za rzeczywistość, reagowali bardzo emocjonalnie. Do objazdów miałam szczególny sentyment, wszczepiony mi przez Osterwę, który wykładał w Studio w Starym Teatrze. Kiedy dawał mi kilka uwag przed egzamin, to powiedział "Kiedy popłyniesz w ten rejs teatralny, nie wpadnij w rutynę, wychodź zawsze od siebie". Był moim mistrzem, prosiłam o jego rady przed egzaminem i korzystałam z nich przez całą moją karierę.

Jak to się stało, że trafiła pani do Szczecina?

- Urodziłam mojego syna w Ameryce, kiedy pojechałam odwiedzić kuzynkę. Mój, jeszcze wtedy nie mąż, bo pobraliśmy się dopiero w Szczecinie, ale ojciec Janka, Alek Gierszanin, Bohdan Gierszanin, jeśli chodzi o pseudonim sceniczny, zaangażował się do Szczecina, do teatru Rodziewicza. Jako warunek postawił, żebym ja też została zaangażowana. Więc nie zostałam przez chęć dyrektora ściągnięta do Szczecina, ale przez determinację mojego przyszłego męża. Trafiliśmy w ten sposób do teatrów szczecińskich, bo wtedy, w roku 1959 była jedna dyrekcja na dwa teatry, Polski i Współczesny.

- Jak wtedy było tu w Szczecinie? Czy to było dobre miejsce dla aktora?

W 1959 r. Szczecin był już trochę uporządkowany. Rzuciło mi się to w oczy, ponieważ kiedy wcześniej przyjechałam tylko zobaczyć miasto, to wokół było pełno ruin, miasto było bardzo zniszczone. Jeżeli zaś chodzi o teatr i życie kulturalne to z tego, co sobie przypominam, widownie były raczej zapełnione choć była to zupełnie inna widownia od tej, którą pamiętałam z lat młodzieńczych. Wydarzenia kulturalne, teatr były organizowane i zapraszano ludzi, którzy nie byli przygotowani do odbioru sztuki. Dostawali za darmo bilety, pewnie z miejsc pracy, przychodzili na spektakle i nie umieli się zachować, przeszkadzali, rozpraszali, przychodzili, choć byli mało tym zainteresowani. Pamiętam jednego razu, graliśmy "Dom kobiet". Po pierwszym akcie, jedna z głównych aktorek - Barczewska - powiedziała, że nie wyjdzie na scenę przez zachowanie publiczności. Ja wyszłam przed kurtynę i powiedziałam, że kto nie jest zainteresowany niech opuści teatr, bo aktorzy, jak i inni ludzie wykonujący swój zawód, zasługują na szacunek. Poniosło mnie, ale następny akt był spokojny.

Jak współpracowało się z dyrekcją?

- Nie było tu większych zgrzytów. Każdy dyrektor miał swoją tzw. "dziesiątkę", czyli aktorów, których chętnie obsadzał. Ja do tej "dziesiątki" nie należałam, choć zawsze coś było dla mnie do roboty. Później przyszła dyrekcja Grudy, który nie miał podejścia do gry aktorskiej. Przedstawiał bardziej od strony literackiej i nie zawsze można było trafić, o co dokładnie chodziło. Miał swoją wizję.

Były to czasy, kiedy w Szczecinie rodziło się coś w stylu paryskiej "bohemy", czy faktycznie kwitło życie pozateatralne?

- Było słynne 13 Muz, gdzie wędrowaliśmy po każdym przedstawieniu. Tam odbywała się integracja różnych środowisk artystycznych. Przychodzili aktorzy, malarze, muzycy itd. Rozmawialiśmy, śmialiśmy się i często rodziły się tam nowe pomysły i inspiracje. Orkiestra dla nas grała, ja lubiłam się wygłupiać. W tamtym czasie występowałam w Teatrze Krypta, który prowadził Zbigniew Krauze, wystawialiśmy monologi Leszka Kołakowskiego, tego znanego filozofa. Był to okres pełen nowych odkryć, do teraz przychodzą mi do głowy wersety, których wtedy się uczyliśmy.

Czy zauważa pani różnice między środowiskiem teatralnym kiedyś i dziś?

- My, ci którzy wyszli z PIST-u konspiracyjnego mieliśmy wszczepione ogromne poszanowanie dla sztuki i dla języka polskiego, nie tylko na scenie ale i w życiu codziennym. Teraz jest zbytnia swoboda w języku, wkradło się tyle wulgaryzmów. I to niestety weszło również do teatru, za kulisy. Mnie te rzeczy ogromnie rażą i np. teraz, kiedy wróciłam na scenę, większość aktorów ograniczała się i faktycznie zaczęli inaczej wyrażać swoje uczucia i myśli. Obserwuję zubożenie języka. U mnie ta dbałość o słownictwo została zaszczepiona już przez moją mamę polonistkę, która wychowywała się w zaborze rosyjskim. Jeżeli chodzi zaś o pracę aktora, to teraz jest dużo więcej czasu na pracę nad sceną. Kiedyś sztuki wystawiano znacznie częściej i znacznie szybciej. Konieczny był sufler, teraz tego właściwie już nie ma. Kiedyś był o wiele mniejszy komfort pracy. Na spektakle jeździliśmy autobusami samopomocy chłopskiej, gdzie przewożono sprzęt rolniczy, uczyliśmy się roli w drodze, w kurzu. Każdy moment wykorzystywaliśmy na pracę. Teatr zawsze był dla mnie jak dom, czułam olbrzymią swobodę i serdeczność dlatego robiłam to wszystko z przyjemnością.

Kiedy zrozumiała pani, że zostanie już w Szczecinie na zawsze?

- Właściwie to od samego początku. Miałam dosyć wędrówki. Początkowo trochę tęskniłam do Warszawy ale nie udało mi się tam zaangażować. Przed Szczecinem był Kraków, Opole, Gdynia, Gorzów Wielkopolski, Bydgoszcz, Bielsko-Biała, Poznań i Gniezno.

Skąd w pani taka potrzeba wędrówki?

- To bardziej kwestia przypadku. Czasami przychodzi propozycja z innego teatru, tak było w przypadku Gniezna. Czasami jest to kwestia układania się z dyrekcją, kiedy pracowałam przez szereg lat z dyrektorem Gąsowskim, to razem wędrowaliśmy z teatru, do teatru, tam gdzie akurat dyrektorował. Kiedy byłam w Poznaniu do dyrektorze Gąsowskim stanowisko objął Sykała, który był niechętny aktorom Gąsowskiego. Przeniosłam się więc do Gniezna. Miałam wtedy taki okres, że spałam w Poznaniu, rano jeździłam pociągiem na próby do Gniezna, popołudniu wracałam do Poznania zagrać "Lilię Wenedę". W Szczecinie zatrzymała mnie rodzina.

Jak zmienił się w pani perspektywie Szczecin w ciągu ostatnich 50 lat?

- Widać, że jest duże zainteresowanie życiem kulturalnym miasta. Kultura rozkwita, jest coraz większa grupa ludzi zainteresowanych tym, co się dzieje w sferze kultury. Kiedyś może tak tego nie zauważałam bo brałam udział w amatorskim życiu artystycznym tego miasta. Prowadziłam zespół dziecięcy przy Klubie Spółdzielców i Domu Kultury Spółdzielców, amatorskie zespoły teatralne przy szpitalu, często razem wyjeżdżaliśmy ze spektaklami. Współpracowałam z Towarzystwem Wiedzy Powszechnej, jeździliśmy po szkołach z wykładami, prelekcjami na temat słowa, teatru. Jeżeli chodzi o samą pracę aktora, to bardzo dbano wtedy, aby upodobnić sztukę do rzeczywistości, panował realizm socjalny, który dawał mało swobody. Mnie się zawsze wydawało, że sztuka musi mieć wyższy poziom, nie tylko naśladować ale i inspirować.

Czy ma pani jakieś negatywne wspomnienia związane z tamtą epoką? Czy w jakiś sposób dotknął panią komunizm?

- Finansowo było kiepsko. W tamtym czasie działy się niesprawiedliwości. Pomimo mojego wykształcenia dyrektor zatrudniał aktorkę, która miała o wiele mniejsze doświadczenie, ale była sympatią jednego aktora i przez to zarabiała trzy razy tyle, co ja. Rozdawane były przydziały ról, często nie decydował talent a znajomości. Miałam wiele zastrzeżeń ale nie miałam tyle odwagi, aby coś powiedzieć i zawalczyć o swoje. Raz zdarzyło mi się napisać list do dyrekcji ze wszystkimi swoimi żalami, a kombinacje działy się nadal. Zresztą wciąż są kombinacje ale takich jak kiedyś w teatrze, teraz nie widać. Co bardzo przeszkadzało, to była kontrola tekstu i poprawianie niewygodnych fragmentów.

Czy po przejściu na emeryturę ciężko było pani wrócić na scenę?

- Nie. Było to dla mnie oczywiste, że nie rozstaję się na stałe z teatrem. Grałam mniejsze role. Kiedy ktoś nie jest już na stałe związany z grupą teatralną, to zazwyczaj grywa wtedy, kiedy kogoś zabraknie. W 2003 roku zauważyła mnie Tatiana Malinowska-Tyszkiewicz i poprosiła, abym zagrała rolę w "Komandor dziś nie przyjdzie". Był to swego rodzaju powrót. Do tej pory przechodzą mnie ciarki, kiedy staję na deskach sceny. Propozycja zagrania głównej roli w "Dawno temu dziś" bardzo mnie zaskoczyła ale zdecydowałam się od razu. Byłam tak serdecznie przyjęta, tyle okazali mi ciepła i pomocy, że wiem, że była to dobra decyzja. Czuję się ich babcią i czuję, że wróciłam do domu.

Na zdjęciu: Maria Bakka w otoczeniu swoich scenicznych partnerów z "Dawno temu dziś".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji