Artykuły

Trup

Nawet, jeśli widz nie zaśnie i przebije się przez teatralne bazgroły Bogdana Kocy, to nie odkryje żadnych nowych znaczeń, myśli, poza tymi, które są widoczne w tekście Barza, a te nie robią już dziś wrażenia - o spektaklu "Kolacja na cztery ręce" w reż. Bogdana Kocy w Teatrze im. Norwida w Jeleniej Górze pisze Wojciech Wojciechowski z Nowej Siły Krytycznej.

To był zimny wieczór. W pałacu pachniało drewnem i dobrym gustem. Mijając ubranego na czarno biletera weszliśmy do sali. Tam też było prawie czarno. Półciemno. Cztery reflektory w rogach i świecznik na stoliku stojącym na środku sali. Spotkanie Haendla i Bacha w lipskim hotelu nie odbyło się naprawdę i zdarzenie artystyczne pt. "Kolacja na cztery ręce" także zdawało się nie być rzeczywiste. Można było odnieść wrażenie, że jest wytworem zbiorowej wyobraźni ludzi, którzy w sobotni wieczór zjawili się w zabytkowym pałacu. Niestety im dłużej trwał spektakl, coraz bardziej stawało się jasne, że to nie jest wyobraźnia. Spektakl okazał się być jak najbardziej rzeczywisty, a rzeczywistość to podobno płód rozczarowania, jak pisał filozof. Zapachniało trupem.

Teatr im. Norwida zdecydował się po raz kolejny wyjść z budynku i aby uratować spektakl, umiejscowił fabułę "Kolacji na cztery ręce" Paula Barza w zabytkowym Paulinum, pałacu i hotelu, położonym na wzgórzu z zalesionym parkiem w dole. Niestety to jedyny twórczy pomysł Bogdana Kocy, reżysera przedstawienia. Koca w roli Bacha nie wykonał nawet żadnej pracy aktorskiej i niczym się nie różni od Alfreda Manxa w "Jesteśmy braćmi" w reż. Janusza Zaorskiego. Z kolei Marek Prażanowski, odtwórca Haendla, był niepewny, a jego gra zwyczajnie żenująca. Rozmiar fałszu wymalowany na twarzy tego aktora ukrywał on sam, chowając się cieniu, wytworzonym przez fatalnie ustawione światła.

W tej skądinąd gustownej salce, gdzie inspicjentka siedzi razem z publicznością w pierwszym rzędzie, Prażanowski z niepokojem i paniką w oczach, spoglądał w jej oczy i błagał o podpowiedź, bądź robił znaczącą pauzę lub gest, co oznaczało, że zapomniał tekstu. Inspicjentka czyniła swoją powinność i w czasie tej premiery podpowiadała szeptem tak często, jak życzyły sobie tego oczy ubranego w perukę i kostium z epoki Haendla. Zdaje się, że Marek Prażanowski zaczyna dopiero niełatwą przygodę z aktorstwem. Należy tylko zaznaczyć, że obecność inspicjentki nie jest wpisana w spektakl jako obecność zamierzona. Pozytywnym wyjątkiem w tym całym zdarzeniu jest bawiący wszystkich Piotr Konieczyński w roli Schmidta, kamerdynera Haendla. Ten dobry aktor puentuje spory mistrzów, co rusz wbiega i wybiega z sali, w której odbywa się kolacja, a poza nią dopada go zapewne poczucie osobistej tragedii i bezsensu. Niewątpliwie bije się z myślami i zastanawia się, dlaczego zgodził się na udział w takiej produkcji.

Zgrabna rozmowa dwóch muzyków o mniej lub bardziej mglistych problemach trwa w najlepsze. W czasie tej wykwintnej kolacji Haendla z Bachem opisanej przez Paula Barza mistrzowie zajadają się ostrygami, zupą i piją wino. W spektaklu srebrne patery są puste, butelki również, a Bogdan Koca i Marek Prażanowski stukają sztućcami o porcelanę jak w rybackiej tawernie, gwiżdżą, chrumkają, sapią i ślinią palce, pokazując prawdziwy teatr. Właśnie tak się zjada, pardon, wciąga ostrygi. Jednym słowem odbywa się "wielkie żarcie". Prawdziwy powrót do źródeł teatru, a raczej do kółka teatralnego w szkole podstawowej. Łezka w oku się kręci, powracają wspomnienia.

Spektakl "Kolacja na cztery ręce" w reż. Bogdana Kocy odbył się naprawdę i okazał się pustą bańką, nadmuchaną na szybko. Jeśli tutaj był jednak jakiś pomysł, to w takim razie najgorszą rzeczą jest mieć pomysł. To przedstawienie jest pozbawione jakiejkolwiek energii, a reżyser nie wykorzystał informacji, że spotkanie tych dwóch muzyków nie odbyło się naprawdę, a mógłby to być punkt wyjścia do być może ciekawszej, innej formy spektaklu i gry konwencjami. Powstała niemająca nic wspólnego z obecną rzeczywistością "chałtura", z której przebija stęchlizna i brak profesjonalizmu. Nawet, jeśli widz nie zaśnie i przebije się przez teatralne bazgroły Bogdana Kocy, to nie odkryje żadnych nowych znaczeń, myśli, poza tymi, które są widoczne w tekście Barza, a te nie robią już dziś wrażenia. To jeden z tych spektakli, o których się nie rozmawia, ponieważ nic nie znaczy i nie stawia pytań.

Może warto przynajmniej zapytać, co w takim razie powinno decydować o tym, czy wybrać się na ten spektakl, czy nie? Wstyd się przyznać, ale przed kupnem biletu powinno się kierować tymi samymi powodami co władze miasta, które wybrały Bogdana Kocę na dyrektora Teatru im. Norwida. Bogdan Koca ma za zadanie produkować przedstawienia miłe i bezpieczne dla widza, i tym samym zapełnić budynek przy Alei Wojska Polskiego widzami, a więc wygenerować większy zysk niż poprzednik Klemm. Widz także powinien kierować się właśnie ekonomią, ponieważ nie ma potrzeby opłacać przedstawienia, które jest martwe i na naszych oczach od pierwszej minuty ulega rozkładowi.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji