Artykuły

Wspomnienie (12.02.1905 - 03.01.1975). Zofia Lindorfówna

Była wielką damą polskiego teatru. Dziś to określenie się zdewaluowało. Niemalże każdą aktorkę nazywa się damą - tyle tylko, że w czasach mojej młodości prawdziwe damy reprezentowały zupełnie inny styl i sposób zachowania - ZOFIĘ LINDORFÓWNĘ wspomina Witold Sadowy.

Piękna, elegancka, o wielkiej kulturze była osobą czarującą, aktorką wysokiej klasy. Jej nieskazitelna dykcja i dbałość o słowo mogłyby być wzorem dla dzisiejszych aktorów.

Urodziła się w Lublinie jako córka Karola Lindorfa i Anny z Bończa-Waśniewskich. W roku 1922 po ukończeniu Szkoły Dramatycznej HJ. Hryniewieckiej debiutowała na scenie Teatru Rozmaitości (późniejszy Narodowy) rolą Janiny w "Sublokatorce" Grzymały-Siedleckiego. Już na popisie szkolnym zachwyceni jej osobowością dyrektorzy tego teatru Jan Lorentowicz i Ludwik Solski zaproponowali jej z miejsca engagement. Kiedy pojawiła się na pierwszej próbie, wzbudziła ogólne zainteresowanie. A jeden z największych ówczesnych rów - wielki Józef Węgrzyn - stracił dla niej głowę. Zakochał się bez pamięci. Zresztą i ona jeszcze jako pensjonarka podkochiwała się w nim. Postanowili się pobrać, ale Węgrzyn był żonaty. W Kościele katolickim rozwody nie są sprawą prostą. Przeszli na prawosławie i wzięli ślub w cerkwi. Przez wiele lat małżeństwo było szczęśliwe, aż pewnego dnia coś się popsuło. Rozeszli się w przyjaźni i nigdy nie mówili o sobie źle. Jej kariera aktorska potoczyła się gładko. Nie dlatego, że była żoną Węgrzyna. Ambitna i pracowita powoli pięła się w górę, aby osiągnąć szczyty. Zagrała Biankę w "Poskromieniu złośnicy", Infantkę w "Cydzie", Zosię w "Dziadach" i wreszcie Księżniczkę Eboli w "Don Carlosie" F. Schillera u boku swego męża Józefa Węgrzyna, który grał Carlosa. W roku 1932 na scenie Teatru Narodowego zagrała Rachel w "Weselu" Wyspiańskiego, wielką rolę z tradycjami, które się wtedy szanowało.

Po raz pierwszy zobaczyłem ją jako bodajże piętnastolatek w Teatrze Letnim w Warszawie, w Ogrodzie Saskim. Dziś nie pozostało po nim śladu. Spłonął w czasie działań wojennych. Była to sztuka Sardou "Ćwiartka papieru". Nie zapamiętałem nic z tego przedstawienia, poza Lindorfówna, jej urodą, pięknymi strojami i rozbrajającym uśmiechem. Po latach, kiedy mogłem poszczycić się jej przyjaźnią, pokazała mi zdjęcia i recenzje ze sztuk, w których grała. Były tam również afisze teatralne, a wśród nich afisz z "Żołnierza i bohatera" G.B. Shawa w Teatrze Małym w Warszawie, w którym grała Raisę.

Moja znajomość, a potem przyjaźń z Zosią zaczęła się po wojnie, kiedy zostałem aktorem i w roku 1946 znalazłem się w Teatrze Polskim za dyrekcji Arnolda Szyfmana. Jej powojenne role w Teatrze Polskim to Aniela Bydgowska w sztuce J. Korzeniowskiego "Majątek albo imię", Kurawina w "Wilkach i owcach" Ostrowskiego, Maria w "Domu pod Oświęcimiem", Podkomorzyna w powrocie posła" Niemcewicza i cudowna wprost jako Pani Ford w Szekspirowskiej komedii "Wesołe kumoszki z Windsoru". Miałem zaszczyt grać z nią w tym przedstawieniu. O tej roli i roli Pani Page w wykonaniu Leokadii Pancewicz-Leszczyńskiej zachwycony przedstawieniem recenzent "Żyda Warszawy" tak napisał w roku 1949: "Sam Szekspir nie mógłby sobie wymarzyć lepszych odtwórczyń tych ról". Potem jeszcze widziałem ją jako Joannę w znakomitym przedstawieniu "Dom kobiet" Z. Nałkowskiej. Przedstawienie to pojechało na gościnne występy do Londynu w 1957 roku. Rok później, kiedy dyrekcję Teatru Narodowego objął Horzyca, Zosia przeniosła się do niego, aby zagrać Elektorową w sztuce H. Kleista "Książe Homburg" w jego inscenizacji i reżyserii. Było to wielkie przedstawienie.

Potem grała jeszcze Annę Pawłową w "Żywym trupie" z Mieczysławem Mileckim, Podstolinę w "Szkole obmowy", Panią Sorensen w "Niemcach" i Panią Dobrójską w "Ślubach panieńskich" z Andrzejem Szalawskim. Tą ostatnią rolą pożegnała się ze sceną, z warszawską publicznością. Był to rok 1968. W tym okresie nasza przyjaźń się ugruntowała. Spotykaliśmy się codziennie, nie mówiąc o rozmowach telefonicznych, które prowadziliśmy godzinami. Stale wyglądała pięknie, ale nie czuła się dobrze, dlatego zdecydowała się przejść na rentę. Nie używała słowa "emerytura", bo to kojarzyło się ze starością, a o starości zwłaszcza aktorki nie chcą mówić. Była trzykrotnie zamężna. Jej drugim mężem był mecenas Aleksander Dziewiałtowski-Gintowt. Trzeci to aktor i dyrektor Stefan Martyka zastrzelony na jej oczach przez podziemną organizację za czytanie znienawidzonej " fali 49" na antenie Polskiego Radia. Ta trzecia miłość była chyba tą, na którą czekała całe życie. Był to dla niej ogromny wstrząs. Miesiącami nie mogła wrócić do równowagi. Wybawienie znalazła w modlitwie. Kiedy okrzepła z bólu, związała się z zakonem sióstr wizytek przy Krakowskim Przedmieściu. Uczyła ich dykcji i wymowy. Planowała także jakieś przedstawienie z nimi. Wcześniej, będąc członkiem Towarzystwa Filologii Klasycznej, prowadziła na Uniwersytecie Warszawskim zajęcia z recytacji klasyków literatury greckiej i rzymskiej. Udzielała także prywatnych lekcji i pisała pamiętniki, które podarowała Bibliotece Narodowej z zastrzeżeniem, że mogą być publikowane dziesięć lat po jej śmierci.

Kiedy była na świeczniku, jej dom był pełen ludzi, a telefony się urywały. Wszyscy się nią interesowali. Przez jej dom przewijali się ludzie znani i szanowani. Najwierniejsza jej pozostała Monika Żeromska, którą często spotykałem u Zosi. Kiedy zachorowała i nie mogła nikomu nic pomóc - telefony zamilkły. Czuła się samotna i opuszczona. Kiedy ją odwiedzałem, leżała przeważnie w łóżku przy zapuszczonych zasłonach. W czasie naszej ostatniej rozmowy telefonicznej powiedziała mi ze smutkiem, że "mało jest życzliwych ludzi, zwłaszcza kiedy wychodzi się z obiegu i traci pozycję". "Dziękuję ci, kochany Witusiu, mój braciszku, że mnie nie opuściłeś". Dwa dni później już nie było Zosi. Odeszła 3 stycznia 1975 roku. Pochowana została w grobie rodzinnym na Starych Powązkach obok swojego ostatniego męża Stefana Martyki. Pozostały po niej nagrania radiowe - bo wtedy radio było najważniejszą instytucją po teatrze - oraz kilka przedwojennych filmów. W "Halce" zagrała Zofię, w "Trędowatej" i w "Ordynacie Michorowskim" Ritę. Czasem chodzę na jej grób i rozmawiam z nią. Tak Zosiu, to wszystko prawda, co mówiłaś - ale tak bywa w życiu. Każdy umiera w samotności. Kiedy jesteśmy młodzi - nie zdajemy sobie z tego sprawy, że taka jest kolej rzeczy.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji