Artykuły

Sukcesem jest możliwość uprawiania aktorstwa

- Budynek, który dzierżawimy i w którym miał być remont, ma nieuregulowany status prawny - konkretnie ziemia pod nim - więc nie możemy wdrożyć projektu architektonicznego i jeszcze pewnie trzeba będzie trochę poczekać, aż wszystkie sprawy prawne zostaną załatwione. Na razie gramy więc gościnnie - mówi MARCIN KWAŚNY, dyrektor Teatru Praskiego w Warszawie.

Aktorstwo było zdecydowanie Pana pasją od dzieciństwa (szkolne przedstawienia, konkursy recytatorskie). Czy ma Pan świadomość, że jest Pan szczęściarzem, bo robi Pan w życiu to, co sobie wymarzył?

- No, właśnie! Jak mnie ktoś pyta, czy izuję, że odniosłem jakiś sukces, to odpowiadam zawsze, że dla mnie sukcesem jest po prostu możliwość uprawiania aktorstwa. Wiem, że wielu moich kolegów, którzy skończyli szkołę, są poza zawodem, wyrzuceni jakby z tego nurtu. A ja czuję, że z tym nurtem płynę i to z prądem. No i coraz szybciej, ale to nie znaczy, że coraz gorzej. Aktor się rozwija całe życie i ja, mam nadzieję, też się rozwijam.

Miewam też chwile wyjątkowej satysfakcji, jak na przykład na festiwalu Talia, gdy tarnowska publiczność cudownie reagowała na sztukę Czechowa, z którą przyjechałem. Cieszyłem się zarówno z reakcji widzów, jak i z faktu, że mogłem tę sztukę pokazać w rodzinnym Tarnowie.

Na studia wybrał Pan jednak miasto odległe. Bliżej Tarnowa był przecież Kraków, a Pan zdecydował się na warszawską PWST.

- Dostałem się na studia i tu, i tu. Wybrałem Warszawę z tego względu, że Kraków znałem już jak przysłowiową "własną kieszeń", a ja lubię nowe wyzwania i bardziej pociąga mnie to, co nieznane. A sympatię do Warszawy zaszczepił mi tato, który tam studiował. Pamiętam z dzieciństwa, jak przyjeżdżaliśmy z mamą do niego i tak mi pozostał jakiś sentyment do Warszawy z przeszłości.

Po szkole pewnie niełatwo było się przebić w tamtym obcym środowisku?

- Nigdzie nie jest łatwo się przebić i to nie chodzi tylko o środowisko. To były lata pracy, bo tak naprawdę zacząłem być widoczny i znany szerszej publiczności dopiero po filmie "Rezerwat", czyli sześć lat po studiach, a więc trochę musiałem poczekać. Musiałem odbębnić swoje "frycowe" w postaci kilkudziesięciu zagranych epizodów, ale to mnie nauczyło pokory, dystansu do siebie, do zawodu. I to, uważam, jest ważne.

Ale przecież grał Pan jeszcze w serialach -policjanta Burhardta w kryminale "Mrok" i główną rolę sympatycznego weterynarza w "Na kocią łapę".

- Weterynarza Julka zagrałem później, już po "Rezerwacie", a "Mrok" był rzeczywiście wcześniej, ale wyemitowano w telewizji zaledwie osiem odcinków.

W powstaniu filmu "Rezerwat" miał Pan znacznie większy udział niż zagranie głównej roli...

- Jestem autorem scenariusza. Jego geneza wiąże się z kupnem przeze mnie lokalu na Pradze i zamieszkaniem tam. Żeby odreagować różne dziwne i stresujące dla mnie sytuacje, napisałem właśnie ten scenariusz, którego pierwsza wersja nosiła tytuł "Praskie klimaty". Później zainteresowałem nim kolegę reżysera (Łukasza Palkowskiego - przyp. red.), który stwierdził, że robimy film. W zasadzie, gdybym się na tę Pragę nie sprowadził i nie przeżył tego, co tam przeżyłem, to film nigdy by nie powstał. Wiele jest w nim z mojego życia. Powiem tylko tyle, że pode mną mieszka nadal taksówkarz a nade mną fryzjerka i dziurę w drzwiach mi rzeczywiście zrobiono.

Spodziewał się Pan takiego sukcesu?

- Nie, nikt się nie spodziewał. Tym bardziej, że film zrealizowany był za bardzo małe pieniądze - milion złotych na film to naprawdę niewiele jak na pełny metraż, a tyle dostaliśmy z Państwowego Instytutu Sztuki Filmowej.

A liczbą nagród, które ten film zdobył, sami byliśmy zaskoczeni - w sumie się ich zebrało już 36.

Jak się Pan dostał do produkcji polsko-węgierskiej "Polowanie na Anglika"?

- Z castingu. Powiedziałem, że pochodzę z miasta, w którym jest jedyny w Polsce pomnik Sanódra Petófiego, z miasta, gdzie się urodził Józef Bem i działa aktywnie towarzystwo polsko-węgierskie. Może to miało jakiś wpływ? Natomiast na pewno wrażenie zrobiło l moje zdjęcie na koniu, które miałem przy sobie, bo hrabia, którego zagrałem, dobrze jeździł konno i moja umiejętność w tym względzie była moim atutem.

Nie bardzo natomiast powiódł się Panu występ w programie "Jak oni śpiewają".

- Tak miało być, nie liczyłem I specjalnie na to śpiewanie. Ale i cieszę się, że wziąłem udział w tym programie, bo przełamałem jakąś swoją blokadę i poznałem cudownych ludzi.

Czy zamierza Pan wystąpić w "Tańcu z gwiazdami"? Podobno składano Panu taką ofertę.

- Rzeczywiście, dwukrotnie dostałem taką propozycję, ale ze względu na kontuzję ręki odmówiłem. Jeśli jednak zaproszą mnie znów do kolejnej edycji, to wezmę w tym programie udział, bo lubię tańczyć.

A co z Teatrem Praskim, w którego zakładanie się Pan zaangażował?

- Jeszcze go nie otworzyliśmy. Budynek, który dzierżawimy i w którym miał być remont, ma nieuregulowany status prawny - konkretnie ziemia pod nim - więc nie możemy wdrożyć projektu architektonicznego i jeszcze pewnie trzeba będzie trochę poczekać, aż wszystkie sprawy prawne zostaną załatwione. Na razie gramy więc gościnnie. Niedawno na przykład znów sięgnąłem do korzeni tarnowskich i na podstawie tekstu "Fabryka" tarnowskiego policjanta Marcina Skóry napisaliśmy sztukę "Kto dogoni psa". Miała premierę 30 października w Teatrze Ochota. Mam nadzieję, że przyjedziemy z nią także do Tarnowa. Widzowie będą mogli porównać naszą inscenizację z tarnowską z ubiegłego sezonu. Część środowiska mnie krytykuje, bo zatrudniłem w obsadzie Edytę Herbuś, osobę, która nie ma dyplomu, ale jest niezłą aktorką. Zresztą została wybrana w drodze castingu przez reżysera (Marka Stacharskiego - przyp. red.) i sądzę, że do tej roli pasuje.

W 2008 roku nastąpiła istotna zmiana w Pana życiu - ożenił się Pan. Jak się Pan czuje w nowej roli, tym razem życiowej?

- Dobra rola życiowa, bo w końcu się ustatkowałem. Żona jest architektem, wspiera mnie w mojej pracy. Wzajemnie się wspieramy. Poznaliśmy się na przejściu dla pieszych na Pradze, więc Praga jeszcze raz okazała się dla mnie szczęśliwa.

Jak to? Zaczepił Pan nieznajomą kobietę na przejściu przez ulicę?

- Tak, bo myślałem, że się do mnie uśmiecha, a ona miała dziwną minę, bo wyszła właśnie od dentysty, o czym nie wiedziałem. Zaczepiłem więc ją i powiedziałem:"Mam wrażenie, że się do mnie uśmiechnęłaś". No i tak od słowa do słowa... Po trzech latach znajomości oświadczyłem się jej na prawym brzegu Wisły.

Na koniec jeszcze spytam, jak się wraca do Tarnowa?

- Wspaniale. Uwielbiam tu wracać, bo tu wypoczywam. Mam kochającą i kochaną rodzinę, na którą zawsze mogę liczyć, cudowną babcię, która gotuje najlepsze na świecie pierogi ruskie. Lubię więc oczywiście tu przebywać.

Proszę zdradzić tarnowianom, co jest Pana najskrytszym marzeniem, żebyśmy mogli trzymać kciuki za krajana.

- Po pierwsze, żebym mógł w końcu otworzyć ten Teatr Praski. Bardzo mi na tym zależy. Po drugie, chciałbym grać zróżnicowane role, żeby się nie zamykać w jakimś wąskim emploi. Marzę więc o rolach skrajnych: od psychopatów i alkoholików po niepełnosprawnych, wrażliwców. Mam ponadto taką rolę teatralną, z którą chciałbym się kiedyś zmierzyć - to Koriolan z tragedii rzymskiej Szekspira. Pisałem z tej sztuki pracę magisterską, ale wiem, że do tej roli muszę jeszcze dorosnąć życiowo.

Dziękuję za rozmowę.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji