Artykuły

Powielanie sterotypów

Premiera "Hanemanna" (a nie jak pisze Roman Pawłowski w "Wyborczej" - prapremiera) była w Teatrze "Wybrzeże" wydarzeniem snobistyczno-towarzyskim, a potem dopiero teatralnym. Sztuka zeszła na plan dalszy. Zatriumfował pomysł marketingowo-budowlano-okolicznościowy (odsłonięcie tablicy ku czci wszystkich dyrektorów). A spektakl w reżyserii Izabelli Cywińskiej snuł się powoli.

"Hanemann" - powieść Stefana Chwina przeżył od 1995 roku już kilka adaptacji - od radiowo-telewizyjnych po teatralne. I żadna - jak do tej pory - nie była udanym przeniesieniem prozy Chwina w inny jakościowo wymiar. "Hanemann" jest nieprzekładalny na język teatru, nie można z niego zbudować dramatu scenicznego, a co najwyżej bardziej lub mniej udane obrazy sceniczne, z których tworzy się nastrojową opowieść. Tak też stało się w Teatrze "Wybrzeże". Izabella Cywińska wypreparowała niektóre wątki z powieści, ale nie do końca konsekwentnie i jasno. Wiele tłumaczyła przed premierą - zarówno w mediach lokalnych, jak ogólnopolskich. Nie wszystko jednak było czytelne w tym nadmiernie uspokojonym przedstawieniu. Trudno wyjaśnić w tym spektaklu (w realistycznej konwencji) obecność opowieści o samobójstwie von Kleista i Witkacego. Zresztą kompozycyjnie był to fragment rozsadzający spektakl.

Dr Hanemann według powieści Chwina to człowiek tęskniący latami za wielką niespełnioną miłością, rozważający problemy winy i kary, bytu i niebytu. Człowiek realny i metafizyczny równocześnie. Cywińska rozpoczyna swój spektakl właściwie od piątego rozdziału powieści Chwina. Skupia się na wątku Niemca - gdańszczanin (w tej roli Mirosław Baka), który nie chce w 1945 roku być wypędzonym, nie chce wyjechać ze swego miasta. Hanemann mówi tak samo dobrze po niemiecku jak i po polsku, i po francusku. Gdańsk jest jego miejscem na ziemi. W domu Walmannów (tu mieszka Hanemann po wojnie) pojawią się Matka i Ojciec - Polacy z Powstania Warszawskiego. Oni zasiedlą dom Walmannów. W idealnie uporządkowaną niemiecką szafę Matka wciśnie swoje ubrania. Oni zaakceptują dr Hanemanna, oni przygarną Hankę - Ukrainkę, a potem niemego chłopca.

Cywińska zapewniała, że chce zrobić spektakl o obcych wśród nas, o naszej ksenofobii, uprzedzeniach, o naszej nietolerancji. Posłużyła się w tym celu zbiorem ogranych chwytów i stereotypów. Hanemann więc jest przystojnym, wysokim blondynem, koniecznie w okularach, nienagannie ubranym, trochę zagubionym - tak jak Mirosław Baka, który nie bardzo wie, co i kogo ma grać w tym spektaklu. Uciekająca z Gdańska pani Wallmann - Joanna Bogacka - krzyczy i miota się po scenie. Aż dziw, bo Bogacka to znakomita aktorka, o czym doskonale wiedzą widzowie Trójmiasta.

Okradają domy charakterystycznie odziani durni ruscy i polscy szabrownicy, a Niemcy o Polakach mówią, że są brudni i zawszeni. Polak z przeszłością gardzi dr Hanemannem, bo to morderca, a Ukrainka musi mieć długą kosę (czyli warkocz), latać po scenie na bosaka i śpiewać dumki ukraińskie. W tym przedstawieniu tak naprawdę bronią się tylko niektóre sceny-obrazy i nastroje wspomagane iście filmową, ilustracyjną muzyką Andrzeja Głowińskiego. Brzmi ona imponująco i świetnie "łata dziury" na skomplikowane zmiany dekoracji.

Bardzo dobre role Doroty Kolak (Matka) - precyzyjna, gdy mówi i świetna, gdy milczy - i Pana J. - Krzysztof Gordon - udawadniają, że można stworzyć coś więcej niż tylko umiarkowaną poprawność. Niestety, nie przemawia do mnie dramatyczne aktorstwo Katarzyny Figury. Jęki, krzyki wyrażają aż nadto rozpacz, chropowaty alt wierci w uszach. Ale w scenie, w której Hanka "przygotowuje się" do samobójstwa jest wyrazista i poruszająca.

Atutem tego spektaklu są dzieci. Cywińska potrafi z nimi pracować. Nic więc dziwnego, że po scenie "cyrkowej" (ciepłej i symbolicznej zarazem) rozlegają się na widowni brawa.

Scenografia - dzieło Małgorzaty Szczęśniak - maksymalnie wykorzystuje możliwości gdańskiej sceny. Weryzm i mały realizm jest określoną konwencją. Powiodła się próba odtworzenia przedmiotów, barw tamtego świata.

Cywińska w "Hanemannie" miesza gatunki, stosuje połączenie techniki teatralnej z filmową. Temu spektaklowi to służy, ale nadmierna celebra opowieści sprawia, że przedstawienie się snuje i w pewnym momencie omija emocje widzów. Poza tym mam nieodparte wrażenie, że niektóre sceny już gdzieś widziałam, choćby tę z exodusem Niemców, którzy idą w kierunki nabrzeża z tobołami. Tak samo wychodzili z Anatewki Żydzi w spektaklu "Skrzypek na dachu" Jerzego Gruzy. A więc Cywińska powiela pewne chwyty, niestety nie dodaje to gdańskiemu "Hanemannowi" oryginalności.

Polityczne przesłanie spektaklu, podobnie jak wcześniej powieści Chwina, podkreślano już kilka razy. Mam nadzieję, że moje wnuki w zjednoczonej Europie w ogóle nie będą zastanawiały się nad wymową takich przedstawień, także jeśli będą mieszkały w Gdańsku. Będą znały historię miasta i chodziły do teatru bardziej poruszającego wyobraźnię.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji