Artykuły

Dno cz.II

Jesteśmy wyrzuceni z wagonów. Teraz wszystko odbywa się biegiem. Kopnięty i uderzony kolbą w plecy nie czuję bólu. Psy szczekają i rwą no­gawki, SS-mani wrzeszczą, a śmiesznie odziani ludzie w pasiakach for­mują nas w piątki. Na świeżym powietrzu dostajemy zawrotów głowy. Je­steśmy odliczeni. Przed nami otwiera się nowy świat, a napis na bramie głosi "Arbeit macht frei". Tłumaczymy to sobie jednoznacznie i pomyślnie. Będziemy pracować, za pracę czeka nas wolność. Już stoimy twarzą do ściany. Nie wolno się nawet rozglądać. Za naszymi plecami orkiestra gra piękne marsze. Zabawni wydają się ludzie pomalowani na zebrę. Czy to cyrk? Ktoś przechodzący obok podpowiada: "zjedz, co masz, bo ci odbiorą". Nikt nic nie ma i nikt nie je, bo my z tarnowskiego transportu nie mamy ani kęsa. Nie wszyscy są tak chudzi jak my. Chyłkiem oglądamy się za siebie i widzimy, jak szare kolumny więźniów wchodzą do obozu. Na końcu każdej roboczej kolumny wnosi się tych, co nie mogli dotrwać. Starsi wspierają się na ramionach kolegów. Idą piątkami, czterech niesie piątego. Jak żywe przyodziane szkielety z przywartymi do ud rękami stu­kają rytmicznie ciężkimi drewniakami, co im nogi kują. Jak na patykach sterczą chude czaszki. Nikt się nie rozgląda, niczego nie widzą, przygar­bieni patrzą pod nogi. To przecież słynna "dali, dali Strasse". Dochodzi do nas zapach zupy i smród biegunki. Wszystko się miesza i przenika wza­jemnie. Wysoko i z rzadka przelatujące gawrony przypominają sępy, a biały dym ulatujący z komina krematorium nasuwa na myśl ofiarę Abla. Nie wzbudzamy zainteresowania więźniów. Jesteśmy rozebrani i szybko przebrani. Dostajemy spodnie, bluzę, czapkę i drewniaki. Czapkę po to, aby ją zdejmować przed panami naszego życia, SS-manami, buty po to, aby kaleczyły nam nogi, a spodnie - żeby z nas spadały. Ważę teraz 43 kg, choruję na biegunkę i nazywam się: numer 18729. Żyję dzięki pomo­cy kolegów z pierwszego transportu. To koledzy z ławy szkolnej, Zbyszek Bentkowski, Janek Zdebik drużynowy z harcerstwa i Edek Pyś, sanita­riusz w obozie. Tak ze statycznego umierania w celi wszedłem w jakąś okrutną maszynę niszczenia ludzi, gdzie trzeba się bronić będąc w sytu­acji bezbronnego. Długie apele są mordownią. Nie przypominają zbioro­wości ludzkiej, a jakąś martwą masę uformowaną w bryły architektonicz­ne. To unifikacja ludzi w pasiakach, ludzi różnych ras i klas, przekonań religijnych i politycznych, młodych i starych, ludzi prostych i wykształco­nych. Świat niepodzielny stanowi wspólnotę opartą na bezinteresowności świadczeń i wzajemnej pomocy nawet kosztem własnego życia. Początkowo pracuję z Olkiem Naganowskim przy budowie bloków 15,16 i 17. Sierpniowe słońce przypieka i puchną nogi. Kapcie spadają z nóg, gdy taczkami wozimy cement pod górę na piętra. Padamy od ciężaru wor­ków i noszonych cegieł. Pomagamy sobie, a sił jest coraz mniej. Potem Olek dostaje inną pracę i już nie mieszkamy w jednym bloku. Dzielę się z nim tym, co dostaję od Janka albo Edka czy Zbyszka. Dodatkowa zupa czy nieduży kawałek chleba albo stary bandaż na okaleczone nogi przedłuża nasze muzułmańskie życie. Zbliża się zima 1941/1942 r. Pra­ca pod dachem warunkuje nasze przeżycie. Olkowi udało się. Dzięki zna­jomości języka niemieckiego jest pucybutem u SS-manów. Co będzie ze mną, nie wiem. Jestem muzułmaninem, tzn. więźniem najniższej katego­rii. Mam opóźniony refleks, zatracam instynkt samozachowawczy, powo­li staję się tępy na wszystko. Wiem, że nie wolno mi załamać się psychicz­nie, ale jak to piekło przetrwać? Więźniarskie hasło to byle do wiosny. Al­bo "jak się pogorszy, trudno będzie skonać". Dzięki Zdebikowi dostaję pracę u krawców. Nie znam tego zawodu, ale koledzy kryją mnie, poma­gają. Kapo nie sprawdza moich umiejętności, bo jest przekupiony niedo­pałkami papierosów. Ta garstka tytoniu miała wielką cenę. Tak mija pierwsza zima, którą spędzam pod dachem. Masowo umierają ludzie. Gi­nie 14 tysięcy radzieckich jeńców wojennych przy budowie obozu w Brze­zince. Umierają masowo w pracy z zimna i głodu. W starym macierzystym obozie Oświęcimiu robi się ciasno. Wiosną przyjeżdżają pierwsze trans­porty polskich kobiet. Wkrótce stają się do nas podobne. Są ostrzyżone, chude i w pasiakach. Zajmują bloki od strony alei brzozowej znanej z te­go, że tu szło się na druty. Najczęściej po rannej modlitwie. W lutym 1942 Olek Naganowski zapada na zapalenie płuc. Zawsze był wątły. W obozie jest żyć trudniej. Utrzymuję z nim kontakt niemal do ostatniej chwili, po­magam dzięki pomocy innych, wszystko bezskutecznie. Z braku leków umiera albo go szpilują na 20-ym bloku. Jego śmierć tylko mnie obcho­dzi. Codziennie umierają setki ludzi, codziennie skazuje się tutaj na śmierć bez powodu. Przecież to iest "odbytnica świata" mówią naziści.

Zagazowano pierwszych oficerów rosyjskich. Na wiosnę 1942 r. zostaję wyrzucony z koman­da krawców, a latem dostaję pracę przy platfor­mie-wozie. Jestem koniem pociągowym, co da­je mi szansę zmiany miejsca, a więc i możliwość szerszych kontaktów. Przychodzą pierwsze transporty Żydów do gazu. Jest już zabudowany plac apelowy, obóz w Brzezince rośnie gigan­tycznie, buduje się coraz to nowe krematoria. Przewozimy mokrą bieliznę z pralni do suszarni na blok 1. W pralni pracują kobiety Polki. Dozo­rują je kapo - Niemki. W wysuszonej bieliźnie, jej rękawach czy w nogawkach gaci przemycamy dla kobiet to, co może im być pomocne. Staję się łącznikiem między rodzinami, przekazuję kore­spondencję mężów i braci, ciepłą garderobę znalezioną po zagazowanych, leki, czasem je­dzenie. Sprawa wydaje się w listopadzie 1942 r. i wpadam w ręce krwawego Bogera z polityczne­go oddziału. Sypnął mnie Franek Karasiewicz, późniejszy kapo. Dostaję się do bunkra na bloku śmierci. Potem leją mnie bykowcami. 25 batów, tuż przed Bożym Narodzeniem i potem odsyłają do Karnej Kompanii. Teraz mieści się ona w Brzezince w baraku murowanym nr 1. Zdobi go do dziś malowidło o pracy więźniów przy Kónigs­graben. Ten królewski rów to fosa na podmokłych terenach, którą stojąc w błocie i wo­dzie trzeba pogłębiać. To najcięższe Komando pochłania codziennie dużo ofiar. Żyję chwilą, nie wierzę, że przetrwam. Pali mnie gorączka i roz­sadza straszliwy ból kręgosłupa. Piję zatrutą wodę i jest mi wszystko jedno. Mokry śnieg zli­zuję jak lekarstwo. Jest potowa lutego 1943 r. Któregoś dnia padam przy pracy i leżę na marznącym błocie. Albo mnie dobiją, albo od­suną na bok. W majakach jest mi to obojętne. Więźniowie odsuwają mnie za nogi poza teren pracy. Kapo i SS-man nie zbliżają się. Są przesądni. Bogu dzięki. Panuje epidemia tyfusu plamistego, często też gnębi dur brzuszny. Wie­czorem przekazują mnie na rewir. Rozebranych do naga pędzi się w gorączce z baraku do bara­ku. Ma to być dezynfekcja. U wielu kończy się to dodatkowym zapaleniem płuc. Leżę w baraku z innymi chorymi, głowa nogi, nogi głowa, tak aby się nas więcej zmieściło. Nie wiem, co się ze mną dzieje przez następne dwa tygodnie. Majaczę, ale żyję. Nisko nad głową wisi sufit, który kręci się wraz ze mną. Towarzysze zmieniają się, umie­rają bez słów. Pozostają po nich nie dojedzone pajdki chleba. Nie mamy apetytu, leków ani płynów. Są tylko muchy. Natarczywie łażą po nas i brudnych kocach. Nie mamy dość sił, aby je od­ganiać. Zaglądają do szklanych oczu, spijają łzy. Jakieś zastrzyki czy połykane na sucho pastylki nie pomagają, a wręcz przeciwnie. Eksperymen­ty w barakach sześć i siedem (Brzezinki) nas dziesiątkują. Kiedy po kilku dniach budzę się, kie­dy po tygodniach gorączkowych majaków odzy­skuję przytomność, widzę, jak nas mało zostało. Nie zdaję sobie sprawy, że innym przyspieszono umieranie wywożąc do gazu. Żyję dzięki pielęgniarzowi Waldkowi Nowakowskiemu. Ukrył mnie na czas wybiórki w sąsiednim baraku. Z Wieśkiem Kielarem robili to wielokrotnie ratując wielu kolegów.

Po miesiącu wracam powoli do sił. Uczę się na nowo chodzić po błotnym podwórku, które zalegają nagie trupy. Wkrótce zapadam na dur brzuszny i zapalenie oskrzeli. Dobijany przeróżnymi komplikacjami, poruszam się wśród wielu martwych ciał tych, co nie przeżyli, a z którymi spędzałem dni. Specyficzny odór rozciąga się wśród nas każonych chorobą i dezyn­fekcją. Trupy uprząta się co kilka dni, ciężarówki muszą być pełne. Przy spalaniu zwłok stosuje się oszczędności. Niech się smażą na własnym tłuszczu. Dzisiaj leżą nagie i wychudłe ciała. Jutro przyjdą inni, może grubsi. Bez potrzebnej mi kwarantanny wysyłają mnie do pracy jeszcze z gorączką. Moje miejsce jest innym potrzebne. Janek, mój drużynowy z harcerstwa, przesyła mi w tym czasie ampułki z zastrzykami. Z macierzy­stego obozu Oświęcimia do Brzezinki droga niedaleka. Jednak złapano go i wziął dwadzieścia pięć na dupę. Teraz wykombinował dla mnie przy­dział pracy. Zostaję sprzątaczem w kantynie dla SS-manów. Szoruję podłogi, wynoszę śmieci, myję kufle po piwie. Do żarcia niczego nie ma, ale są niedopałki papierosów. Za to można coś wymienić. Praca pod da­chem chroni przed zimnem. Jestem słaby fizycznie, a psychicznie jest mi wszystko jedno. Tutaj poznaję Edka Salwę z Warszawy i Kiczmachow­skiego z Wielunia. Obaj są tu dłużej niż ja. Starszy ode mnie Kiczma­chowski jest człowiekiem niespokojnym i odważnym. Od dłuższego cza­su myśli o ucieczce. Nie ma tatuowanego numeru na ręce. Tatuując in­nych celowo siebie pominął. Mówi biegle po niemiecku i potrafi sobie zjednać SS-mana - szefa kantyny. Podkrada dla niego papierosy od in­nych pijanych żołnierzy. Są wśród nich Ukraińcy, którzy pędzą Żydów do gazu.

Lato 1943 r. coraz bardziej wszystkim dopieka. Nie dlatego tylko, że dni są gorące. Nasila się terror. Oddział polityczny po przegranej pod Stalin­gradem spieszy się, aby jak najwięcej ludzi wykończyć. Coraz więcej jest rozstrzeliwań, wśród więźniów rośnie niepokój. Wydaje się, że wkrótce wszyscy pójdą na druty. Nasila się fala ucieczek, często nieudanych. Dy­my nad Brzezinką palą oczy, duszą gardła. Jak wielkie pochodnie palą się ogniem kominy krematoriów. Transporty Żydów przychodzą w dzień i w noc. Gdy ich zabraknie, przyjdzie kolej na nas, grożą SS-mani. Planu­jemy ucieczkę. Niedziela jest dla naszej trójki dniem pracy. To dobrze, bo wtedy jesteśmy poza postenkettą, na terenie nie strzeżonym. W dni świąteczne pilnuje nas tylko jeden wartownik, a tego można upić. Praca w niedzielę zwiększa więc szansę ucieczki. Kiczmachowski nawiązuje kontakt z pracującym na terenie przyobozowym cywilem Karolem, który dla nas jest łącznikiem ze światem zewnętrznym i pracuje w konspiracji.

On wynosi poza obóz nasze cywilne ubrania, które wcześniej musieli in­nym ukraść. Narażając życie ma nas odebrać w umówionym miejscu i czasie, tj. na trzecią noc po alarmie syreny. W tajemnicy Kiczmachowski układa plany, gromadzi pieniądze, ustala daty. Chodzi o dzień chmurny i złą widoczność. Na mokradłach we mgle łatwiej jest zmylić pogoń i zgu­bić psy. Do Wisły jest niedaleko.

Nagle decyzją politycznego oddziału zostaję zwolniony z pracy w kanty­nie. Jest to wyraz braku zaufania do mnie, a zarazem ostrzeżenie przed możliwą rozwałką. Boję się. Dostaję przydział do pracy do komanda cieślów. Nadal kontaktuję się z Kiczmachowskim, chociaż staje się to co­raz trudniejsze. Nie znam jego planów, a każdy dzień zwłoki odczuwam jak darowany dzień życia. Zmieniamy plan ucieczki. Trzeba znaleźć kry­jówkę na 3 dni. Sprawa bardzo trudna. Z niecierpliwością oczekuję wia­domości, czekam sygnału od kolegów. Nie mamy nic do stracenia. Co­dziennie słyszy się o rozwałkach i zbiorowych egzekucjach pod ścianą śmierci. A może Salwa i Kiczmachowski chcą prysnąć beze mnie? Czas mija, tracę nadzieję. Niewiele mogę zmienić i wiem, że sobą komplikuję im ucieczkę.

Czy każdy z nas winien ryzykować życie dla drugiego? Czy w sytuacji ekstremalnej liczą się postawy moralne? Czy w sytuacjach zagrożenia osobistego mamy myśleć o obronie zbiorowej? Pewnego dnia pozwalam Cyganowi wróżyć z ręki. Szukam nadziei. Kosztuje to parę niedopałków z papierosów. Wierzę w to, co mówi, bo wróżby są dobre. "Niebawem zo­baczysz się z najbliższymi i poznasz nowych ludzi" - dodaje mały Cygan. Czepiam się tej nadziei, bo niewiele tracę. Wkrótce Cygana zagazowano wraz z całą rodziną. Jemu nikt nie wróżył.

Niespodziewanie z rana 17 sierpnia, przed wyjściem do pracy, Kiczma­chowski nakazuje, abyśmy o 8-ej rano ukryli się w piwniczce z węglem, połączonej z mieszkaniem SS-mana Hansa. Hans jest palaczem w bara­ku-umywalni dla wojska. Włazimy i chowamy się w węglu pod jego nie­obecność. Hans wkrótce wraca, podlewa trawniki, nie domyśla się nicze­go, pełni codzienną służbę palacza. Dopóki on tutaj jest, czujemy się względnie bezpieczni. Czarni jak krety, przysypani węglem, oczekujemy poszukiwań. Przeraźliwie ryczy syrena obozowa. Wyje długo, głośno i żałośnie. Słychać ją na całą okolicę, także w mieście. Tam ludzie wiedzą, co to znaczy. Słyszy to także Karol Kozak, nasz łącznik. Odtąd zaczyna się otwarta walka o wolność, która tak wielu kosztowała życie. Już nie ma­my odwrotu. Gramy tylko jedną kartą. Ucieczka musi się udać. Na­woływania SS-manów, przeliczanie stanu więźniów przez kapo, dalekie poszczekiwania psów mieszają się w jedno. Aż dziwne, że choć nas to przeraża, to sprawia również satysfakcję, bo jesteśmy ukryci w dobrym miejscu. Ucieczka trzech więźniów, rano w biały dzień to rzadkość. Sal­wa wymiotuje, a pył zapiera mi dech. Zamieniamy się w słuch. Tuż obok, po drugiej stronie hałdy węgla, przystanęli SS-mani. Palą papierosy i roz­mawiają z Hansem. Jeden z nich siusiając na zwał węgla, w którym sie­dzimy, mówi - "oni już w Krakowie kawę piją". "Gówno, są gdzieś nieda­leko" - odpowiada drugi. Po chwili odchodzą. Najbardziej boimy się własnego kaszlu. Brak powietrza i pył węglowy drażni gardła. Dobrze, że mamy ze sobą butelkę wody. Popijamy. Niebezpieczeństwo jest nadal bli­sko. Do Hansa na kawę przychodzą inni jego koledzy. Z rozmów dowia­dujemy się, że Hans ma przeniesienie służbowe do obozu w Neugamme. To blisko jego zbombardowanego domu w Hamburgu, a zarazem dalej od frontu wschodniego, którego każdy z nich boi się panicznie. Wiado­mość ta uderza w nas jak piorun. Wiemy, że Hans noce spędza w mieś­cie, co jest szansą przetrwania tutaj przez 3 dni. Jego następca wykryje nas natychmiast pierwszej nocy. Konieczność opuszczenia tej kryjówki w mieszkaniu SS-mana załamuje nasz plan. Znalezienie nowej jest sprawą trudną. Za dnia na terenach przyobozowych pracują tysiące ludzi, jeden obok drugiego. Każdy z więźniów ma swoją przynależność do Komanda. Nasze pojawienie się to kula w łeb albo szubienica podczas apelu. Każdy kapo nas wyda. Poszukiwania trwają. Hans zlewa trawnik wodą wokół ba­raku, zbliża się południe. Robi się spokojniej; więc możemy poruszyć się i zmienić pozycję, wyprostować nogi. Wtem ktoś uchyla klapę wsypu piw­nicznego. Wkrada się smuga światła. Tropiciel i ofiary są na odległość rę­ki. Zamieramy w bezruchu. Jest cisza, która trwa wieki. Po chwili klapa spada i robi się ciemno. Niespokojni czekamy wieczoru. Nie ma teraz Hansa, który pewnie żegna znajomych w mieście. Wydostajemy się ostrożnie przez wsyp węglowy. W odległości kilku metrów znajdują się koszarowe baraki. Mieszkają tam SS-mani. Wydostać się stąd jest trud­no. Czołgamy się w stronę obozowych pól, w kierunku odcinka kobiece­go. Mamy go obejść i pod określonym drzewem spotkać się z naszym łącznikiem Karolem. Na drodze napotykamy kopki ściętego zboża. Jest tuż po żniwach i żyto musi przeschnąć. Kilka dni wcześniej padał deszcz. Jest pochmurno, mokro i ciemno. Naszą drogę przecina rampa. Tu wy­siadają nowo przybyli do gazu. Kilka tysięcy ludzi krząta się i formuje gru­py. Na rampie trwa ich selekcja, a my musimy to przeczekać. W światłach reflektorów samochodów ciężarowych ustawionych naprzeciw siebie SS-­mani wybierają starszych i słabszych, kobiety i dzieci. To oni pierwsi do­staną się samochodami do krematorium. Oczywiście, że tego nie wiedzą. Z zaufaniem wsiadają pomagając sobie wzajemnie. Za nimi pójdą zdrow­si i młodsi. Idą pieszo. Obraz wielkiej męki umęczonych ludzi w swojej ostatniej drodze do nieba. Przeraża scena. Nie przerywają ciszy głosy, nie padają słowa. Tu króluje śmierć. Odnoszę wrażenie, że jestem w kró­lestwie diabła, gdzie mały gest "nadczłowieka" pcha niewinnych do komór gazowych. Jak w teatrze, wszystko kończy się wygaszeniem odjeż­dżających reflektorów, pomrukiem motorów, bez głośnych fanfar, bez płaczu. Teraz możemy iść dalej. Naszej drodze przyświecają gwiazdy. Niebo jest pogodne i ciepła letnia noc wróży nam wolność. Nagle z ciemności wychylają się dwie sylwetki. Zmierzają w naszym kie­runku niepewnie. Schodzimy im z drogi i ukryci czekamy, co się stanie. Ci z naprzeciwka mijają nas chyłkiem i giną wśród kopek zboża. To SS-­mańskie hieny, objuczone kradzionym łupem swoich ofiar, giną wśród ba­raków. Chwała Bogu, że wybrali nie nas. Brudni i mali wydają się "wład­cy świata" w roli złodziejaszków z ręką w cudzym kufrze. Dalszej drodze towarzyszy względny spokój. Jest po północy, a my nadal znajdujemy się w obrębie dziennej postenketty, tj. obozowego ogrodze­nia. Jesteśmy blisko drutów. W ciemności majaczą cienie wartowników. Ich łańcuch zagęszczają pośrodku dodatkowi żołnierze. Widzimy ich bli­sko przed sobą. Odczekujemy, aż księżyc skryje się wśród chmur. Zaklęśnięciem terenu zalanym wodą, zanurzeni po szyję, próbujemy się przebić na drugą stronę. Jesteśmy w odległości kilkunastu metrów od drutów. Tych kilka metrów idziemy ponad godzinę czasu. Ale kałuża spły­ca się. Teraz musimy się wycofać, bo nas widać. Decydujemy się ukryć i przetrwać dzień w mendlach zboża. Są mokre nie będą ich szybko zbie­rać. Jest trzecia, może czwarta godzina nad ranem. Zmęczeni, ciągle czołgając się, posuwamy się coraz wolniej. Odnajdujemy właściwe miej­sce i zakopujemy się w kopkach, jeden obok drugiego. Musimy być z sobą w kontakcie. Sen zamyka nam oczy. Aż nagle słyszę tuż obok wołanie; halt, stój, padnij! Następują dwa strzały, jęku nie słyszę, zbiegają się wartownicy. Siedzę jak mysz pod miotłą, prawie nie oddycham. Już mają dwóch. Ktoś kopie butem w mój snopek i wylatuję z niego na wznak. Salwa i Kiczmachowski leżą twarzą do ziemi. Dlaczego nie strze­lają? Jesteśmy szybko obszukani i prędko postawieni na nogi z rękami na karku. Prowadzą nas do obozu wzdłuż oświetlonych drutów. Obóz śpi.

Oprawcy są zadowoleni. Dostaną przepustki na dwa dni. W Katowicach zabawią się w kasynie z kurwami. Dwóch z nich mówi po rumuńsku, a do­wódcą jest Chorwat. Wszyscy urągając nam kaleczą niemiecki. "Wasza wolność jest tam" - wskazują na płonące kominy. Jesteśmy jak zacza­dzeni, nie reagujemy. Wolno wleczemy nogami, jakby czekając na coś. Po drodze mijają nas schodzący ze służby wartownicy. Klną, że zabra­liśmy im spokojną noc w łóżku. Tak mijamy bramę obozu kobiecego, dru­ty kwarantanny i blockfuhrerstube obozu rodzinnego (familienlager). Do odcinka D (Birkenau II), gdzie mieszczą się nasze baraki, jest zaledwie kilkaset metrów.

Idę w środku. Salwa po mojej lewej, od strony oświetlonych drutów, a Kiczmachowski po prawej stronie. On ma jeszcze szansę. Nieco nadziei budzi mała, wolno stojąca szopa, może kuźnia. Usytuowana po drugiej stronie przydrożnej fosy łączy się z drogą wąską kładką. Mały skok w bok i zasłona z szopy stwarza możliwość uzyskania dystansu od pogoni, a da­lej trzeba zgubić się we mgle. Kiczmachowski wykorzystuje to: "No to cześć!" - mówi. Zrywa się i znika za szopą. Sytuacja ta zaskakuje SS-ma­nów. Natychmiast jesteśmy zatrzymani z lufami przy plecach. Pogoń za Kiczmachowskim trwa. Już lepiej umrzeć. Za chwilę słychać pierwszy strzał. Potem drugi i trzeci. Czwarty i piąty, następują niemal równo­cześnie. Znaczy to, że ucieczka trwa. Boże, może mu się uda. Teraz jest przerwa i nie słyszymy nic. Cisza źle wróży. Pilnuje nas dwóch żołnierzy, trzeci poluje na Kiczmachowskiego. Na razie bez skutku. Wydaje się, że uciekający roztopił się we mgle.

Ale po chwili prowadzą nas w stronę uciekającego. Widzimy, jak leży w głębokiej fosie. Umazany krwią, jęczy. Zadowolony oprawca zapala pa­pierosa, a skrwawiona zdobycz leży u jego stóp. Dostanie nagrodę. Dźwi­gamy kolegę. Ranny trzykrotnie w rękę koło łokcia, w głowę koło skroni i w udo koło jąder, silnie broczy. Zalewa nas swoją krwią i po chwili wyglądamy jak on. Razem wleczemy się do bramy obozu. Tu odbierają nas SS-mani z blockfuhrerstuby. Upychają nas między dwa rzędy naelek­tryzowanych drutów, gdzie padamy na ziemię bez sił. Nieostrożny ruch grozi porażeniem prądem. Jesteśmy pod obserwacją wartownika w wieżyczce. Dla zabawy obrzuca nas kamieniami. Bawi go nasza sytua­cja. Nie wiemy, ile razy ranny traci przytomność. Nadchodzi świt, rankiem rozdzielą nas, potem będą przesłuchania. Nie powinniśmy mówić o ucieczce, ale podać jakiś inny motyw. Wreszcie uzgadniamy, że była to chęć przedostania się do obozu kobiecego w stanie nietrzeźwym. Bajka ta nie umniejsza kary, ale chodzi o to, aby nie wspominać o przygotowa­niach i łączniku z AK. Cały plan Kiczmachowski bierze na siebie. Nie wie, jak ciężkie są jego rany, czuje się słaby. Rankiem stoimy koło orkiestry obozowej, Kiczmachowski leży omdlały na skrwawionych taboretach. Nie przypinają nam tablic z napisami "Hurra, Hurra ich bin wieder das". Nasz widok wystarczająco przeraża innych. Orkiestra gra pogodne marsze, uderzenia bębna słyszymy tuż koło ucha. Jak na ironię to my, a nie ko­mendant obozu odbieramy defiladę komand wyruszających do pracy. Ko­ledzy żegnają nas spojrzeniami. Wielu znamy osobiście. Po wyruszeniu komand Kiczmachowski zostaje przeniesiony do szpitala obozowego, od­cinek F. W pobliżu krematorium IV. Salwa i ja musimy odbyć dłuższą drogę. "Zaprezentowani" przed obozem kobiecym stoimy związani ka­blem za łokcie z tyłu. Historia naszej porażki rozchodzi się szybko. Przy­wiązani do roweru raportfuhrera Schillingera ciągniemy go do macierzy­stego obozu. Robimy to biegiem. Słyszymy za sobą ciągłe poganianie: prędko, prędzej! A SS-man dla zabawy wyhamowuje rower. Ciągniemy go pod górę przez most i z góry przez teren magazynów budowlanych. Po drodze witają nas więźniowie z obozu macierzystego. Wiedzą, za co będziemy wisieć. Wśród nich widzę Zbyszka Bentkowskiego, kolegę z ławy szkolnej, przyjaciela z gimnazjum i współtowarzysza września 1939 r. Razem byliśmy u pierwszej komunii. Płacze. Byliśmy dla siebie jak bra­cia. On przyjechał tu pierwszym transportem rok wcześniej, może da znać rodzinie o tym, co widział. Bo pomóc nikt nam nie pomoże. Jesteśmy w rękach politycznego oddziału, to gorsze niż gestapo. Silnie skrępowa­ni potykamy się i dusimy. Ręce nasze są nabrzmiałe, a palce sine. Poli­tyczny oddział mieści się w pobliżu krematorium I. Jego przepalony ko­min i pierwsze komory gazowe służą teraz przesłuchaniom. Tutaj po kil­ku godzinach łapania powietrza rozwiązują nam ręce. Wielka to ulga. Sto­imy twarzą wprost do krematorium i widzimy, co tu się dzieje. Gestapo z Będzina, a może Sosnowca, przesłuchuje aresztowanych cywilów, mężczyzn i kobiety. Mają swoje metody "pracy". Podają wodę, ale do no­sa zawieszonym na koźle głową w dół. Topienie wodą z butelki, bicie w jądra, kopanie w brzuch kobiet. Przesłuchania są dla oprawców fizyczną pracą. Zdejmują marynarki, zakasują rękawy brunatnych koszul, pocą się i są wyraźnie podnieceni swoim zajęciem. Tak prokuruje się zeznania. Dla mnie i Salwy nikt nie ma czasu. Zostajemy wrzuceni do bunkra na blo­ku śmierci. c.d.n.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji