Artykuły

Kandyzowanie pamięci

Najgorzej, gdy wszyscy mają dobre chęci, szlachetne intencje i szczere zamiary, a z ich połączenia niewiele wynika. Komunikat klarowny, ale oczywisty, przesłanie słuszne, ale banalne. Tak stało się z "Hanemannem" w Teatrze Wybrzeże w Gdańsku.

Miało chyba być coś na kształt "Wymazywania", tyle że rym razem win polsko-niemieckich, tragicznych zaszłości Gdańska, a wyszło poprawne zaledwie przedstawienie, które nikogo i niczego tak naprawdę nie dotyka.

KOMIKSOWY SCENARIUSZ

Izabella Cywińska, tworząc adaptacje powieści, zrezygnowała z dwóch ważnych dla jej odczytania wątków. Po pierwsze, zredukowała do minimum inwentarz przedmiotów, które przepadły wraz ż dawną świetnością Gdańska. Po drugie, ograniczyła znacznie trop samobójczy, który od początku książki fatalnie splata się z losem Hanemanna. Coś trzeba było wybrać, do spektaklu weszły więc tylko najistotniejsze zdarzenia powieściowe, z pominięciem pierwszego, dla Hanemanna osobistego, czyli z dziejowego punktu widzenia nieistotnego. (Hanemann, będący patologiem, o czym w ogóle się w spektaklu nie wspomina, porzuca swe zajęcie w chwili, kiedy na prosektoryjnym stole zjawia się bliska mu kobieta.)

Skutek takiej adaptacji łatwo przewidzieć. Powieść nieuchronnie zamieniła się w komiksowy scenariusz: Niemcy opuszczają Gdańsk, Polacy zajmują Gdańsk, szabrownicy szabrują, bezpieka prześladuje, pojawia się Ukrainka i niemy chłopiec, "obcy", czyli Hanemann, Ukrainka i chłopiec-znajda muszą odejść z miasta, by unikać "ułożenia" życia przez bezpiekę. To, czym broni się powieść, czyli epickość opisów przedmiotów i obsesja śmierci, zadanej sobie samemu lub śmierci w wojennej zawierusze, znika, ulegając wymaganiom adaptacji. Materiał literacki, a właściwie fabuła, która pozostaje, okazuje się zbyt wątła dla teatru.

A przecież wszystko zostało dobrze pomyślane. Dwóchsetlecie Teatru na Targu Węglowym, dziś Teatru Wybrzeże, połączono z odsłonięciem tablicy upamiętniającej nazwiska wszystkich dyrektorów sceny. Zrobiona w stoczni z okrętowej stali gigantyczna tablica jest bardzo wymownym znakiem historii tego miejsca. Lakoniczny rejestr nazwisk, przesypujących się jak piasek w klepsydrze, od niemieckich do polskich, dobrze oddaje dramatyczny efekt gdański. Rangę wieczoru podniosło oddanie do użytku przebudowanej widowni teatru, zaprojektowanej przez Stanisława Fiszera i Jana Raniszewskiego. Nowa, wygodna i piękna widownia stromym amfiteatrem wznosi się nad sceną, zapewniając wszystkim znakomitą widoczność. I "Hanemann" na otwarcie: tekst odkłamujący polskość Gdańska, tworzoną przez komunistyczną propagandę. Tekst polski, oddający sprawiedliwość dziejom. Napisany z perspektywy melancholii, nie gniewu, nie rozpaczy, lecz melancholijnej rezygnacji, która najkrócej charakteryzuje postawę głównego bohatera i punkt widzenia narratora. Stefan Chwin i wszyscy jego bohaterowie zapatrzeni są w przyszłość jak ludzie z płócien Caspara Davida Friedricha.

FIGURA - WIELKA NIESPODZIANKA

Horyzont sceny zamyka wielka blaszana ściana z krwawą plamą rdzy. U góry otwory na iluminatory zajęte przez śmigła wentylatorów. To burta okrętu, który wywoził niemieckich uchodźców i tonął zatopiony przez sowieckie torpedy. Na scenie podesty, na nich krzesła, stoły, łóżka, szafa, kuchenka. Pośrodku miejsce Hanemanna, postaci centralnej, wokół której toczy się cały spektakl. Podesty okalają zielonkawe ściany mieszkania. Przez pokój przechodzą wędrowcy, obarczeni tobołkami wygnańców. Może powinni przez cały czas siedzieć na scenie? Nie znikać? Przeszkadzać swoją obecnością, nie pozwalać o sobie zapomnieć?

Cywińska wybiera inny tryb opowieści. Zaczyna od wielkiej historii i szybko schodzi do małych historii rodzinnych, uwikłanych w wydarzenia polityczne. Świetnie wypada scena ewakuacji rodziny Walmannów. Pani Walmann (Joanna Bogacka), zaradna niemiecka gospodyni, bezsensownie, choć z pozoru w sposób bardzo właściwy krząta się po opuszczanym właśnie mieszkaniu. Ustawia na stole krzesła odwrócone do góry nogami i obsesyjnie zwija dywan. Jakby kiedyś miała tu wrócić, a nie iść na dno wraz z wrakiem statku-grobowca. Jej córki, dwie beztroskie dziewczynki, w różowych czapkach z wielkimi pomponami na sznurkach i błękitnych paletkach wyglądają jak wycięte z przedwojennej pocztówki świątecznej. Zaradna krzątanina powoduje nasze rosnące zakłopotanie, wręcz zażenowanie. Wiadomo przecież, do czego to wszystko zmierza. Jak się skończy. Niestety, fabularna wartkość spektaklu wymaga, aby szybko porzucić tę scenę, pójść dalej, poznać opowieść o Hanemannie.

Głównym wątkiem spektaklu staje się historia Hanki, Ukrainki o nieznanej przeszłości, która trafia do Gdańska i godzi się na służbę u polskiej rodziny przesiedleńców. To kolejna obca, która nie wytrzymuje presji gdańskiego efektu. W roli Hanki Cywińska obsadziła Katarzynę Figurę i to jest największa niespodzianka spektaklu. Figura gra bowiem środkami spoza ugrzecznionej i usystematyzowanej konwencji teatralnej, którą posługują się wszyscy pozostali aktorzy, z Mirosławem Baką grającym Hanemanna włącznie. Figura nie gra. Tworzy mocną sceniczną obecność. Oddaje Hance sporą część swojej osobowości, buduje postać na fundamencie własnego doświadczenia i odczuwania, czyniąc ją w ten sposób autentyczną, odzierając z papierowej dwuwymiarowości komiksu, którym staje się przedstawienie.

"ACH, JAKIE TO SMUTNE!"

Skojarzenie z "Wymazywaniem" jest może przypadkowe, choć tak naprawdę jest co w Gdańsku wymazywać, czyli odkłamywać, a jednak uprawnione podobieństwem stylistyki, zapatrzeniem w Lupę całego spektaklu i zapatrzeniem w Piotra Skibę (Franz Josef w "Wymazywaniu") Mirosława Baki. Tyle tylko, że spektakl ślizga się po powierzchni zdarzeń, co drastycznie odróżnia go od przedstawienia Krystiana Lupy.

Reżyseria Izabelli Cywińskiej zasługuje na baczną uwagę. Jest chłodna, w jakimś sensie arystokratyczna, co bardzo mi odpowiada. Żadnych bebechów, żadnego wyciskania łez. Czasami widać też w niej, nieomal dotykalnie, że teatr Cywińskiej należy już do odchodzącej epoki, użyty arsenał środków, wytrawnych i wyrafinowanych, staje się nagłe niedzisiejszy, porwany wstecz przez odpływ teatralnych upodobań.

Zwłaszcza finał spektaklu, w którym po odejściu Hanki, Hanemarma i Adama zostajemy sami z obcymi nagle sprzętami ustawionymi na scenie i zatrzymanymi w nich polskimi lokatorami. Rusza obrotówka, scena obraca się kilkakrotnie, wzmagając melancholię spektaklu. Środek efektowny, prawie operowy, ale pozbawiony współbrzmienia z dzisiejszą wrażliwością widzów. Zbyt efektowny, nieorganiczny wobec materii spektaklu. Kto wie zresztą, czy "Hanemann" nie sprawdziłby się lepiej jako operowe libretto?

Na pewno dobrze się stało, że teatr gdański ma "Hanemanna". Spektakl, który zaczął szczerą rozmowę o sprawach dla Gdańska najistotniejszych, stał się pierwszym słowem w żmudnym dziele teatralnego wymazywania. Użyty materiał literacki nie dawał możliwości stworzenia spektaklu ostrego czy kontrowersyjnego, bo nie temu służy powieść Chwina. Zamiast rozdrapywania ran doszło do kandyzowania pamięci. Osobiście nie przepadam za patetycznymi i ucukrowanymi wspomnieniami, a w tę stronę spektakl podryfował. "Ach, jakie to smutne!" - myślimy wychodząc z teatru. Ów smutek jest zupełnie niepolemiczny i nieoczyszczający. Stanowi wręcz rodzaj pocieszenia, sprzyja rezygnacji i nie nadweręża naszego spokoju, nie skłania do dyskusji.

Może następne słowa w sprawie Gdańska będą mocniejsze i odważniejsze. A może zresztą nie? Bo czy w dziejach miasta można jeszcze coś zmienić, coś odwrócić?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji