Artykuły

Osaczeni z Jastrowa czyli o granicach wolności

NARESZCIE znowu polska sztuka z prawdziwego z prawdziwego zdarzenia. Nareszcie po kilku latach oczekiwania dramat, który przejdzie do historii literatury polskiej, dzieło o problemach moralnych i filozoficznych, godne autora "Niemców". Jak przyjemnie pisać o tym krytykowi, o ile przyjemniej, niż "objeżdżać" złe sztuki współczesnych pisarzy.

Dwa problemy pasjonują od lat Leona Kruczkowskiego: problem polskiego inteligenta, szlachetnego, postępowego, pełnego dobrych chęci, lecz zarazem chwiejnego i nie bardzo zdolnego do czynu, problem Kordiana. I problem Niemców, ich psychiki, ich stosunku do Polaków, ich winy i kary. Pierwszy problem sięga jeszcze pierwszej książki autora "Kordiana i chama", problem drugi pojawił się w jego twórczości również jeszcze przed wojną w "Sprawie Daubmana", pierwszej sztuce Kruczkowskiego. Obydwa znalazły swoje głębokie i bardzo interesujące rozwinięcie w "Pierwszym dniu wolności".

Dramaturgia Kruczkowskiego jest pozornie tradycyjna, przynajmniej tak wygląda jej forma. Jego nowa sztuka zmierza jeszcze dalej w tym kierunku od poprzednich. Jest jeszcze prostsza, jeszcze rzadziej operuje efektami, jeszcze mocniej trzyma się reguł klasycznych. Jedność miejsca, czasu i akcji, z wyjątkiem jednej niewielkiej sceny w mieszkaniu ogrodnika. 3 akty. Kulminacja pod koniec pierwszego i trzeciego. A jednak jest to sztuka nowatorska, tak jak nowatorscy byli "Niemcy" i "Juliusz i Ethel". Jej nowatorstwo nie leży bowiem wcale formie, lecz w treści. Należy ona do wielkiej rodziny współczesnych moralitetów i choć zewnętrzne pozory zbliżają ją do obyczajowych sztuk z przełomu XIX i XX wieku znacznie mniej ma ona wspólnego z Zapolską, czy z Gorkim, niż z Brechtem, Arturem Millerem, czy Montherlantem.

"W moim scenopisarstwie najczęściej niepokoją mnie... zdarzenia ideowo-moralne" - pisał o swej własnej twórczości autor "Juliusza i Ethel". I taką właśnie sztuką jest "Pierwszy dzień wolności". Podejmuje ona uniwersalne problemy modne, filozoficzne, ideowe naszych czasów. Mówi o nich przez pryzmat spraw bardzo polskich i przez ludzi głęboko tkwiących w naszych frakcjach psychologicznych, naszej mentalności i obyczajowości, poprzez zderzenie ich racji z racjami Niemców najbardziej niemieckich, jakich zna współczesna polska literatura. A jednak z tego konfliktu racji narodowych wynikają wnioski najbardziej ogólnoludzkie i sens tej humanistycznej sztuki musi być jasny i zrozumiały dla każdego człowieka, niezależnie od kraju i szerokości geograficznej, pod którą się urodził.

W tym sensie sztuka Kruczkowskiego przypomina bardzo "Uwięzionych z Altony" Sartre'a. Te dwa dzieła powstałe na dwóch krańcach Europy, geograficznie i politycznie tak odległych - mają wiele cech wspólnych. Forma obydwu jest tradycyjna, treść natomiast decyduje o ich walorze i wadze. Obydwie rozgrywają się wokół konkretnych zdarzeń, które są jednak dla autorów tylko pretekstem do wypowiedzenia moralnych i filozoficznych prawd. I w obydwu występują Niemcy, bardzo trafnie sportretowani i autentyczni, choć sztuki wcale nie tylko ich dotyczą. W niedawno ogłoszonym wywiadzie mówił zresztą o tym Kruczkowski: "Fakt, że akcję sztuki zlokalizowałem na terenie Niemiec, w okresie przedwiośnia 1945, jest raczej przypadkowy. Interesują mnie problemy ogólniejsze, nieograniczone historycznie i geograficznie". Jakież to są problemy? O cóż chodzi w tej sztuce owemu Kordianowi, polskiemu oficerowi, który po pięciu przeszło latach obozu wyszedł wraz ze swymi kolegami na wolność i znalazł się pewnego marcowego dnia 1945 roku w opuszczonym poniemieckim miasteczku, gdzie spotkał ostatnich Niemców, którzy tam pozostali.

Akcja sztuki opiera się na autentycznym zdarzeniu. To autor był owym jeńcem wojennym, polskim oficerem, który podobnie jak Jan, spędził długie lata w obozie i przeżył owo dziwne zdarzenie u wrót wolności. Utkwiło ono w jego świadomości głęboko i lata całe nosił się z zamiarem artystycznego przetworzenia tego tematu. Ale krystalizacja pomysłu nastąpiła dopiero pod wpływem zdarzeń znacznie późniejszych, pod wpływem spraw i faktów z lat 1956 i 1957. Bo oto wtedy znowu stanęły w całej rozciągłości problemy filozoficzne i moralne granic wolności. Problemy istoty tego dziwnego i skomplikowanego pojęcia. Co jest wolnością? Gdzie kończy się wolność i zaczyna anarchia? Jak z wolności korzystać, aby nie krzywdzić innych? Czy zawsze wolność jednych musi oznaczać niewolę innych? Czy zawsze, jeśli jedni odzyskują wolność, inni ją tracą?

Kruczkowski woli raczej stawiać zagadnienia, niż je rozwiązywać. Nie ma w jego sztukach kropki nad i, nie ma jednoznacznych odpowiedzi i to jest ich wielką zaletą. Również w "Pierwszym dniu wolności" problem jest prawie do końca sztuki otwarty. A jednak jest w tej sztuce humanistyczne credo autora, który mówi ustami swego bohatera Jana: "Mógłbym, ale nie chcę. Mnie się zdaje, że właśnie na tym polega wolność". Wolna wola w granicach konieczności. Prawo wyboru postępowania i łażenie do poznania praw rządzących historią i światem, aby uczynić z wolności możliwie najlepszy użytek i walka o zachowanie ludzkiej twarzy, ludzkiego charakteru, nawet wobec przeciwników, nawet wobec wrogów, których ma się prawo nienawidzić. Walka z innymi, walka z sobą samym. I wypróbowanie granic, których przekroczyć nie można.

Są w "Pierwszym dniu wolności" dwa krańcowe przypadki przekroczenia granic wolności. Jest Anzelm, nieszczęśliwy ojciec pięciorga dzieci, niewolnik domowego piekła, który jedyne lata dziwnej wolności przeżył w obozie. Kruczkowski ukazuje na jego przykładzie, że prawdziwa, wolność jest nie do pomyślenia bez wolności od materialnych trosk i kłopotów, gdyż nie tylko samym duchem człowiek żyje. Anzelm lęka się powrotu do przedwojennych trosk, do kieratu nie lubianej pracy, do niewoli życia, które było dla niego koszmarem. Obóz był dla niego wolnością. Wypadek jedyny w swoim rodzaju, ale logiczny i konsekwentny, ujawniający subiektywną zawartość pojęcia wolności. I drugi wypadek krańcowy: śmierć Ingi, którą Jan musi sam zabić, gdyż nadużyła wolności, strzelając do tych, którzy wyciągnęli do niej pomocną dłoń w trudnej chwili.

Między tymi dwoma krańcami, między tymi dwoma granicami, poza którymi wolność staje się niewolą, lub też zagraża jej samounicestwienie - rozpościera się obszerna przestrzeń swobodnego prawa do wyboru postępowania, tak jak sobie Leon Kruczkowski wolność wyobraża.

Użytek, jaki zrobiła Inga z przyznanej jej wolności wyboru godził w samą wolność. I dlatego Inga musiała zginąć. A zabił ją właśnie ten, który najgoręcej bronił zasady ludzkiego do niej stosunku, mimo że była wrogiem i wcale tego nie ukrywała. Ostateczny sens sztuki ujawniający się tak wyraźnie pod koniec trzeciego aktu podkreślił swym znakomitym pomysłem inscenizacyjnym Erwin Axer: kiedy po zastrzeleniu Ingi Jan rżnie karabinem o podłogę, gest ten mówi więcej, niż cała strona tekstu. Wiadomo, że był to ostatni strzał, oddany właśnie po to, aby nie trzeba było więcej zabijać. Śmierć Ingi, zarażonej jadem nienawiści i zbrodni konieczna była po to, aby inni mogli żyć i korzystać z wolności.

Erwin Axer okazał się reżyserem godnym sztuki Kruczkowskiego. - Zrozumiał doskonale intencję autora i odczytał bezbłędnie konwencję w jakiej sztuka jest napisana.

Odpowiadając na pytanie, czym powinna być współczesna dramaturgia, Kruczkowski mówi: "sztuką prowadzenia sporu, sporu ideowo-moralnego". Tak też rozwijało się przedstawienie w Teatrze Współczesnym. Axer nie dbał zupełnie o efekty inscenizacyjne. Cały pierwszy i drugi akt prowadził prawie ascetycznie jako wielką rozmowę na tematy filozoficzne i moralne. Ważny był tu tylko dialog, wydobycie i wycyzelowanie całej jego wewnętrznej treści, całej jego psychologicznej i myślowej zawartości. Dopiero w trzecim akcie środki ściśle teatralne posłużyły spotęgowaniu napięcia i znakomitemu rozegraniu kulminacyjnej sceny końcowej dramatu. Kontrast tego aktu w stosunku do dwóch pierwszych spotęgował jeszcze efekt.

Axer nie starał się także o i uprawdopodobnienie sytuacji. I to również zgodnie z intencjami autora, którego sztuki nie są dziełami małego realizmu, lecz dramatami postaw moralnych, utworami metaforycznymi, w których nieważne są małe realia, lecz ważne - wielkie myśli i idee. Kruczkowski stosuje bardzo chętnie swoiste efekty osobliwości, polegające na tworzeniu sytuacji, w których stają naprzeciw siebie jako przeciwnicy uczciwi ludzie i choć pozornie mogą wybierać swe postępowanie, fakt nie mają takiej możliwości, gdyż jest ono z góry zdeterminowane. Tak było w wypadku spotkania profesora Sonnenbrucha z Petersem w "Niemcach" i tak jest w wypadku Jana i Ingi w "Pierwszym dniu wolności". Tylko, że w "Niemcach czuwaliśmy zniecierpliwienie na myśl o tym, że Peters traci czas na rozmowę o problemach moralnych i politycznych, zamiast czym prędzej uciekać, natomiast w "Pierwszym dniu wolności" konkretne zdarzenia zupełnie nie przeszkadzają w odbiorze filozoficznej treści sztuki, stają się nieważne, dalekie, drugoplanowe.

Myślę, że jest to po części zasługą autora, który dał w "Pierwszym dniu wolności" konstrukcję czyściejszą, konsekwentniejszą, pozbawioną pęknięć, lepszą niż w "Niemcach". Ale myślę też, że jest to także poważną zasługą Axera, który przeszedł przez szkołę teatru myśli, teatru metafory i łatwiej sobie dziś radzi z tego typu utworami, niż przed dziesięciu laty. Reżyser wniknął trafnie w rytm sztuki: oddał klimat i narastającego konfliktu w akcie pierwszym, pięknie zawiesił fermatę monologu Anzelma, która staje się trzonem aktu drugiego i brawurowo poprowadził sztukę ku finałowi aktu trzeciego. Jak w klasycznej symfonii: allegro, andante, presto, molto vivace i con brio.

Wiele można by pisać o aktorach tego ważkiego przedstawienia. Nie starczy już na to miejsca. Wspomnijmy więc tylko o znakomitej roli Aleksandry Śląskiej. Po długiej przerwie błysnęła ta świetna aktorka całym swym talentem. Była twarda i pełna nienawiści, sfanatyzowana do granic histerii, a jednocześnie uczciwa w swym zagubieniu na bezdrożach fanatyzmu. Znalazła też godną siebie partnerkę w Kalinie Jędrusik, która grała jej zaradną i sprytną siostrę Luzzi. Śląska była zasadnicza i oschła. Jej Inga, gdyby była trochę starsza, mogła stać się ową Aufseherką z "Ostatniego etapu", kobietą, której odtworzenie tak wierne i autentyczne przyniosło kiedyś Śląskiej sławę.

Z przedstawienia "Pierwszego dnia wolności" zapamiętamy dialogi Śląskiej z Kaliną Jędrusik, z Tadeuszem Łomnickim (bardzo szlachetnie zagrany Jan) i z Kazimierzem Opalińskim (ogrodnik Grimm). Lecz nade wszystko zapamiętamy wspaniałą scenę z patefonem, kiedy Inga wybija ręką takt wojskowego marsza, wkładając w to całe uwielbienie i tęsknotę za epoką pruskiego drylu, militaryzmu i wyrażając tak swój swoisty i fałszywie pojęty patriotyzm, stający się w paroksyzmie nienawiści - zwierzęcym i histerycznym nacjonalizmem. Te marsze to dla niej właśnie ojczyzna. Luzzi jest już zupełnie inna. Ona nie ma sentymentu do marszów, ona będzie wolała jazz. Jej nie będzie trzeba gwałcić, ona się sama odda zwycięzcom, obojętne z której przyjdą strony. Ona należy do pokolenia, które się fraternizowało, jest praktyczna, bardzo praktyczna i potrafi z wszystkiego wyciągnąć dla siebie korzyści. Ona należy już do Niemiec cudu gospodarczego.

I jest jeszcze w tym przedstawieniu jedna wielka niespodzianka aktorska: to Kazimierz Rudzki. Nie dlatego, abyśmy nie wierzyli w wielkie możliwości tego mistrza estrady w teatrze dramatycznym. Przekonał nas już o nich w "Naszym mieście" i w filmie "Eroica". Ale tym razem miał bardzo skromny tekst. W lekturze trudno odróżnić postać Hieronima od jego kolegów. A jednak Rudzki ulepił na scenie postać tak żywą, tak prawdziwą, że pod pewnymi względami był nawet ciekawszy od bohatera sztuki, Jana. Aby zrozumieć przyczyny tego sukcesu wystarczy jednak przypomnieć to, co już powiedziano o Rudzkim po premierze "Eroiki": jego próby do tego przedstawienia trwały przeszło pięć lat. Tyle czasu spędził bowiem sam w obozie jeńców i nic dziwnego, że postać Hieronima rozumie tak doskonale, że zagrał go tak, jakby grał siebie.

"Pierwszy dzień wolności" rozpoczął swój zwycięski pochód przez polskie i zagraniczne sceny. Dobrze jest mieć świadomość, że nie tylko ongiś odbywały się premiery, o których pisało się później w podręcznikach i wspomnieniach. I przyjemnie było uczestniczyć w pierwszym przedstawieniu nowej sztuki Kruczkowskiego, zdając sobie sprawę z jej wagi i znaczenia w polskiej literaturze i teatrze.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji