Artykuły

Prosto z Gdyni

Rzecz tym razem będzie dotyczyła nie filmu, a musicalu, który jednakowoż jest bardzo bliski w sposobie myślenia reżysera temu, co w ostatnich latach zda­rzyło się w kinie rozrywkowym, zwanym szerzej na użytek publiczności także kinem popularnym. "Drugie wejście smoka" zrealizował w gdyńskim Teatrze Muzycznym znany doskonale Jerzy Gruza, a jak sądzę, jedna z najważniejszych przyczyn tego, że się chodzi na to przedstawienie, tkwi wła­śnie w jego filmowości, w sięgnięciu do doświadczeń pracy z kamerą, z umiejętności przetransponowania na język sceniczno-estradowy tego co dzieje się na dużym ekranie. To jest godne odnotowania tym bardziej, że Gruza poszedł tu tro­pem obowiązującym w światowej sztuce masowej od lat. Wy­starczy przypomnieć, jak często kino amerykańskie przywła­szcza sobie tematy sprawdzone na scenach Broadwayu i od­wrotnie. Jeśli coś wzbudza niezwykłą popularność a nawet czasami graniczy z szaleństwem, bardzo szybko staje się mo­tywem, wątkiem czy sprawą znajdującą swoje odbicie na ekranie. Po raz pierwszy chyba od lat zdarzyło się, że twórcy polskiego musicalu zamiast silić się na odgrzebywanie sta­rych mitów, lub też tworzenie rzewnych opowieści o polskich piosenkarkach w Paryżu czy też niespodziewanych karierach pięknych panienek, po prostu sięgnęli do sprawdzonych wzor­ców, do bijących popularność postaci, do obowiązujących obecnie kanonów w sztuce masowej i w oparciu o nie stworzyli widowisko żyjące własnym życiem Ale żeby tak się stało, trzeba po prostu wiedzieć, co w trawie piszczy i umieć do­konywać swoistej symbiozy różnorodnych elementów.

Jerzy Gruza to potrafi, a do tego zna wszystkie najważ­niejsze osiągnięcia kina rozrywkowego, Dlatego nie waha się nawiązać wprost do najgłośniejszych filmów. W jego musi­calu - "Drugie wejście smoka", to tytuł obrazu, który przy­gotowuje ekipa filmowa pod wodzą debiutującego, ale już zmanierowanego reżysera. A że zawsze to, co się dzieje na planie jest niezwykle fotogeniczne, więc też obserwujemy jakby estradową wersję sławnego filmu pt. "Noc amerykań­ska" z całą plejadą pociesznych postaci: wielce obrotnych pracowników produkcji, mizdrzących się asystentek, sfrustro­wanych gwiazd, gotowych przyjąć każdą propozycje zmęczo­nych życiem niegdysiejszych sław i oczywiście całego tłumu "wolnych strzelców" tudzież statystów.

Gruza dobrze zna atmosferę filmowego planu, zna go też dobrze zaangażowany nie przypadkiem do głównej roli reży­sera - jeden z dwóch bohaterów "Wielkiego Szu" - An­drzej Pieczyński, trudno się więc dziwić, że każda sekwencja (bo całość właściwie składa się z harmonijnie przenikających się sekwencji, co jest także ukłonem w stronę filmu) ma jakby kilka planów - to, co dzieje się "naprawdę." wzbu­dzając zresztą nieustanny śmiech na widowni, to, co jest "filmem"' zapisywanym na taśmie, a także swoistym leitmotivem - wpuszczaniem na scenę w najbardziej nieoczeki­wanych momentach atrapy wielkiego smoka "ucharakteryzo­wanego" na "Godzillę" i inne stwory znane z kina japoń­skiego. Gruza umie także, bo widać, że oglądał wiele filmo­wych musicali, zgrabnie połączyć "numery" estradowe ze sce­nami mówionymi. A że bez przerwy w czasie prawie trzy­godzinnego widowiska pozostaje na scenie kilkadziesiąt osób, dokonuje nie lada sztuki zestawiając to w harmonijną całość.

Czego zresztą na deskach Teatru Muzycznego w czasie togo przedstawienia nie ma! I sparodiowane sekwen­cje z filmów "karate" (do czego zaangażował dużą grupę karateków z klubu sportowego), i sceny mające swój rodowód w "Czterdziestolatku" z postacią wprawdzie nie Maliniaka, ale jego bliskiego w proweniencjach gatunko­wych kolegi i obrazy z filmów dyskotekowych bez Travolty wprawdzie, ale z Frankiem Kimono. Przyjęta konwencja "filmu w teatrze" pozwala nawet wprowadzić bez zgrzytów play-beck, dzięki czemu w prześmieszny sposób inscenizuje się bijące rekordy popularności piosenki Piotra Fronczewskiego. Gruza zresztą nie waha się zestawiać w warstwie mu­zycznej utworów specjalnie napisanych dla niego na tę okazję z tymi najbardziej znanymi i już bardzo osłuchanymi, ale wykorzystanymi przez niego w wielce zabawny sposób. A jako człowiek filmu zna także wartość scenografii. Tu także mamy ukłon w stronę najmłodszej z muz - scena właściwie jest pusta, a ma tylko wyodrębnione trzy plany, natomiast na­strój wydobywany jest po prostu światłem, które znakomicie "zastępuje" wszelkie nazbyt dosłowne chwyty scenograficzne. Można i tak? Widać można, zwłaszcza że choć twórcy spektaklu bez przerwy sięgają do najróżniejszych stereotypów światowej rozrywki filmowej nadają im charakter zdecydo­wanie polski, to znaczy przymierzają do wrażliwości i mentalności nas samych. Z tego powodu zapewne ten musical przeniesiony na którąś ze scen Broadwayu nie wzbudziłby szaleństwa, ale u nas ma prawo liczyć na powodzenie i tak się zresztą stało, zwłaszcza że Gruzie udało się co jest jesz­cze jedną z jego zasług, rozruszać tu, roztańczyć i rozśpie­wać całą młodzież (i kilku przedstawicieli średniej generacji) tego teatru, a także "doangażować" specjalnie do przedstawienia kilka innych zespołów, grup baletowych i solistów ze znanym nam doskonale z łódzkiego Teatru Wielkiego - Kazimierzem Wrzoskiem,

Ale nie martwmy się o pana Kazimierza. Występ w tym przedstawieniu spod znaku lżejszej czy też weselszej muzy wcale nie jest powodem do zmartwienia. Jest to bowiem spektakl zrobiony znakomicie w sensie profesjonalnym, wskazujący, iż w każdej dziedzinie sztuki można działać ambitnie i sensownie. Ale pod warunkiem, że wie się, co się dzieje także gdzie indziej. Nie tylko na własnym podwórku.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji