Artykuły

Trzeba umieć zharmonizować siebie ze światem

- Zawsze jest przed aktorem rola jego życia, najważniejsza, najciekawsza, zawsze się oczekuje czegoś innego... Nie miałem nigdy marzeń na przykład o Hamlecie. Bo co to znaczy Hamlet? Ważne jest u kogo, w jakim towarzystwie. To dopiero rozstrzyga o roli - mówi WOJCIECH PSZONIAK

W Wydawnictwie Literackim ukazała się książka o Panu - "Aktor". Jest Pan z niej zadowolony?

- Do końca nie jestem zadowolony nigdy, zawsze wiem, że można było coś zrobić lepiej. Jednak generalnie - tak.

- Tego typu książka zmusza do zanurzenia się w przeszłość, w siebie; dowiedział się Pan przy jej powstawaniu o sobie czegoś nowego?

- Nie - także dlatego, że chciałem, by była to książka pokazująca głównie pracę nad rolami, choć, oczywiście, niepozbawiona anegdoty. Pierwotnie miałem ją stworzyć sam, ale brak czasu sprawił, że poprosiłem o pomoc Michała Komara, co trochę zmieniło mój pierwotny zamysł.

Daje ów dialog szeroki komentarz do czołowych Pana ról w teatrze, w filmie, jednak brakuje mi całego kontekstu życia, z którego przywołana została jedynie Pana młodość.

- Tak chciałem, dlatego nie ma wcale, poza jednym, moich prywatnych zdjęć. To nie miała być książka wspomnieniowa.

Ta Pana młodość - gdy Lwów przyszło zamienić na Śląsk, gdzie zaznał Pan biedy, głodu, poniżenia - dała Panu siłę na późniejsze lata?

- Bez tego rozmawiałby pan z innym Wojciechem Pszoniakiem. Jeżeli w ogóle by pan ze mną rozmawiał. Nas tworzą przeżycia. Bez młodzieńczego bólu, dołów, na pewno byłbym innym człowiekiem.

Przyznaje się Pan w książce, bodaj pierwszy raz, do dwóch prób samobójczych. Miał Pan 13 lat...

- I znalazłem się w sytuacji, która zdawała się być bez wyjścia. Ojciec zmarł, z matką miałem złe kontakty, a tu nie przyjęli mnie do liceum. Straszliwa czarna dziura i ja, samotny człowieczek. Dlatego mam tak wyjątkowy stosunek do młodych, bo wiem, jak nieraz może być im trudno...

Wiele lat później już mocny psychicznie Wojciech Pszoniak wykrzyczał komisji egzaminacyjnej warszawskiej PWST, negatywnie przez nią zweryfikowany: "Niech się wam, k..., nie zdaje, że nie będę aktorem!".

- Wiedziałem już, że przyjęli mnie w Krakowie.

Podobnie Pan sobie powiedział, gdy jechał, nie znając języka, grać we Francji - niech się wam nie zdaje, że nie będę francuskim aktorem!

- (śmiech) Nie, bo nie chciałem być francuskim aktorem. Jechałem tam, bo w Polsce - po tak szczęśliwym starcie, po tylu głównych rolach - miałem lęk przed popadnięciem w rutynę. A zarazem nie miałem wyobraźni, zatem założyłem, że wystarczy, jak nauczę się roli na pamięć.

Wspomina Pan w książce, jak to tuż po dyplomie w 1968 roku grał Pan Karola V w "Anabaptystach" Dürrenmatta i nagle "trema potworna, wszyscy patrzą, jak się sprawdzi młodszy brat Antoniego Pszoniaka". W którym momencie poczuł Pan, że wyszedł z cienia brata?

- To był ten jedyny przypadek, w sumie - nie miałem poczucia przytłamszenia, to była raczej braterska współpraca. Pamiętam, jak Jerzy Jarocki powiedział mi: "No, ale chyba zmienisz nazwisko...". - "A dlaczego?" - zareagowałem. - "Bo korzystasz z nazwiska brata...". Poszedłem do brata, a on na to: "Co ty, nie wygłupiaj się!". A mogłem mieć znacznie lepsze nazwisko, zwłaszcza na zagranicę - Babisz. Po dziadku. O ileż by mieli łatwiej z nim Francuzi...

Karol V był epizodem, a którą rolą, którym spektaklem, poczuł się Pan wyzwolony z poziomu czeladnika?

- Może to pana zdziwi, ale nigdy nie miałem poczucia zahukanego młodego aktora. Wręcz przeciwnie - towarzyszyło mi poczucie dojrzałości i własnej wartości, acz bez zadzierania nosa. Tak szybko po studiach spotkałem się ze Swinarskim, Huebnerem, Wajdą... Już kiedyś powiedziałem w wywiadzie, że chciałbym zagrać z Laurencem Olivierem i wcale bym się nie czuł przytłoczony, gorszy.

A propos Wajdy; przywołuje Pan w książce pracę nad rolą Wierchowieńskiego i zbawienne dla stworzenia tej postaci wspomnienie z młodości, nagle obudzone - jak to o mały włos nie zabił Pan matki... A gdyby Pan tego zduszonego w sobie przeżycia nie wywołał?

- Na pewno by Wierchowieńskiemu czegoś brakowało. Analizując pracę nad rolą już później, widziałem, że to był element w konstrukcji tej postaci najistotniejszy, coś, czego wcześniej nie rozumiałem, nie znałem. Dopiero wywołanie w sobie tamtego stanu, tamtych emocji zmieniło kontekst tej postaci, dało jej siłę. Stało się sercem roli... To dojmujące wspomnienie pozwoliło mi też zrobić porządek z sobą; aktor pracuje na styku siebie i postaci, w którą się wciela, jeżeli tego styku nie ma, powstają produkty oderwane od człowieka. Tak więc z jednej strony skorzystałem z tego wspomnienia jako aktor, z drugiej - podziałało ono terapeutycznie, oczyszczająco...

Pan już kiedyś mówił, że role buduje się z własnych radości, zwątpień, wątpliwości. A jak się dostaje, jak Pan od Wajdy w filmie "Piłat i inni", do zagrania postać Jezusa, to...

- ...jest to tak dalekie i nieosiągalne, że można jedynie starać się grać jak najlepszego człowieka, dobrego do naiwności. Bo jak zagrać boskość? To jest poza granicami człowieka.

W zapiskach białym wierszem napisał Pan, że "sztuka aktorska jest szukaniem odpowiedzi na pytania dotyczące tajemnicy, jaką jest człowiek". Po tylu latach uprawiania zawodu ma Pan poczucie, że się do tej tajemnicy trochę zbliżył?

- Może tak, dzięki tylu postaciom, tym czołowym, które były pionami, słupami trzymającymi całego mnie, inaczej patrzę na człowieka, mam inny do niego stosunek.

Lepszy? Czy może jest Pan bardziej wyrozumiały?

- Nie wiem, czy lepszy. Na pewno bardziej wyrozumiały.

W poprzedniej książce pomieścił Pan inny wiersz, w nim słowa: "ja /płaczący błazen /ja nikczemnik /uratowany przez Boga /zaledwie ja i za każdym razem ja /w ciągłej podróży /do mojej prawdy". Bo, jak w piosence Skaldów, nie o to chodzi, by złowić króliczka...

- ...ale by gonić go. Ależ tak! To jedyny motor; gdybym nie miał tego poczucia, pewnie bym porzucił aktorstwo na rzecz czegoś zupełnie innego.

Jerzy Nowak, aktor, którego w książce chwali Pan za inteligencję, powiedział mi wiele lat temu, że aktorstwo deformuje psychikę i może prowadzić do poważniejszych dewiacji.

- Nieraz odradzałem młodym, chcącym zostać aktorami, wybór tego zawodu, bo czułem, że ich psychika może podczas pracy zostać nadwerężona. To fundamentalne pytanie: czy można być aktorem bezkarnie?

Można?

- To jest dobre pytanie! I tak, i nie.

W książce mówi Pan jednoznacznie, że nie można.

- Na pewno się za to płaci. Różnie.

Pan czym zapłacił?

- Tym, że w tej dziedzinie nie mam żadnego poczucia humoru, że mam niezwykłą dyscyplinę, że ja, który uwielbiam alkohol, w życiu nie wypiłbym kieliszka ani przed spektaklem, ani na planie filmowym. Bo wiem, że tam wymagana jest czujność niezwykła. Aktor jest jak saper. Jeżeli człowiek raz sobie pofolguje, to może się to bardzo źle skończyć. Trzeba być niezwykle cierpliwym, spokojnym, mądrym i silnym, żeby wytrzymać to wszystko, co się dzieje wokół. Poeta czy malarz tworzą w samotności, aktor jest cały czas otoczony takimi, jak on, jest elementem - szczególnie dzisiaj - marketingu, biznesu. Jak się w tym znaleźć, by uprawiać czystą sztukę?

Myślę, że coraz trudniej. Podobnie, jak ciężej jest zmagać się z własnym sukcesem niż z porażką.

- Tak, na sukces trzeba uważać.

To po którym zapaliło się u Pana czerwone światełko z napisem "UWAGA"?

- Po zmasowanym sukcesie, na który złożyły się "Piłat...", "Ziemia obiecana", rola Robespierre'a w "Sprawie Dantona" w Powszechnym, i jeszcze kabaret Pod Egidą... Przeraziłem się!

Bo porażek Pan właściwie nie doświadczał, no może poza "Makbetem" u Hanuszkiewicza...

- To na mur. Ale dopadały mnie inne niepowodzenia, na przykład mam mieć główną rolę, po czym dowiaduję się, że dostał ją ktoś inny. To są trudne sytuacje. Ale mam też satysfakcję, że we Francji szybko osiągnąłem taką pozycję, że nie proponowano mi serialu telewizyjnego, że po kilku rolach, recenzjach już wiedziano - Pszoniaka się do pewnych rzeczy nie angażuje. Umiejętność wyboru jest bardzo ważna. Już w Polsce, gdy stałem się bardzo popularny, nauczyłem się odrzucać propozycje. Odmawiałem do tego stopnia, że musiałem sprzedać fiata 125 i zamienić go na malucha, by móc oddać 30 tysięcy długu. Ale wiedziałem, że to kiedyś zaprocentuje. Widząc aktorów rutyniarzy, zmęczonych, znudzonych, myślałem sobie "Panie Boże, oszczędź mi tego". Dzięki takim wyborom wciąż jestem szczęśliwy, że mogę być aktorem. I takie poczucie sensu tego, co robię, chciałbym mieć do końca. Powtarzam studentom - musicie wiedzieć, czego chcecie. Ja wiedziałem.

Ale też, czego nie ma w książce, Pana kariera na Zachodzie nie była od początku usłana różami, bywało, że nie starczało na czynsz.

- Takie opowieści zostawiłem na inną książkę... Tak, studio aktorskie prowadziłem, by coś zarobić. Poza tym miałem niesamowity komfort, bo przecież mogłem wrócić do Polski. Zarazem nie miałem poczucia robienia tzw. kariery. W związku z tym znalazłem sobie niszowy, ale na poziomie europejskim, teatr w Szwajcarii i w nim pracowałem, nigdzie się nie spiesząc.

Pan wciąż zachowuje w sobie chłopca...

- O tym traktuje wiersz zamykający książkę. I to mówiłem ostatnio moim studentom z Akademii Teatralnej w Warszawie, do której powróciłem po latach - żeby na pewnym etapie zaczęli w sobie odszukiwać utracone dziecko, bo ono ma nieprawdopodobną łatwość poruszania się w różnych przestrzeniach, ma nieprawdopodobną wyobraźnię, którą człowiek dorosły z czasem traci. A aktor, taki pełny, uwolniony, powinien to dziecko w sobie zatrzymać, chronić, rozwijać.

Wyznał Pan przed 9 laty: "To, co Bóg mi dał, wykorzystałem w 20 procentach. I tu mam poczucie winy". I to mówi aktor, który tyle dokonał?! To co by było, gdyby wykorzystał Pan 50 procent?

- Myślę, że to dotyczy każdego z nas, jeśli rzetelnie się zastanowimy nad swoim życiem - ile rzeczy przepuszczamy, z ilu okazji nie korzystamy, z ilu możliwości... Taki niedosyt wydaje mi się uzasadniony, to nie jest żadna kokieteria z mojej strony.

Mówiąc o okazjach miał Pan na myśli jakieś konkretne?

- Na przykład dostałem od Istvana Szabo propozycję zagrania w filmie "Mefisto", a ja wtedy miałem jakieś inne plany, bodaj cztery miesiące żagli... Zagrał Brandauer. Nie uznaję też castingów, przez co pewnie przepadło mi ileś ról. Ponadto zarzuciłem regularne wyjazdy do Anglii, podczas których doskonaliłem swój angielski... Ale nie mam o te zaniechania do siebie pretensji, bo, jak mówiłem, nie jestem nastawiony na karierę. W tym sensie nie jestem wojownikiem. Kocham życie i twierdzę, że dla własnego komfortu trzeba umieć zharmonizować siebie ze światem, dlatego czasem ważniejsze jest dla mnie to, by przez dwa miesiące posiedzieć, poczytać książki, posłuchać muzyki, coś napisać, przemyśleć sobie pewne rzeczy...

Roman Polański dawno temu powiedział, że aktor jest jak pies, który czyha na kość. Jest nią oczywiście rola. Czy Pan po tylu rolach czeka z tą samą intensywnością na nowe?

- Zawsze jest przed aktorem rola jego życia, najważniejsza, najciekawsza, zawsze się oczekuje czegoś innego... Zarazem nie miałem nigdy marzeń na przykład o Hamlecie. Bo co to znaczy Hamlet? Ważne jest u kogo, w jakim towarzystwie. To dopiero rozstrzyga o roli.

- Wspomniał Pan o drugiej książce...

- Zbieram materiały, myślę, to w niej znajdzie pan wiele z tego, czego panu teraz brakuje, więcej życia. Mam również pomysł na książkę napisaną z żoną, ale więcej na razie nie ujawnię.

Pana żona jest psychologiem; korzysta Pan z jej pomocy budując swe postaci?

- Nie. Tylko do pewnego momentu można korzystać z psychologii, z tego, co się wie o człowieku. Potem, gdy zaczyna się tajemnica tworzenia, aktor zostaje sam ze sobą, samotny. W tych zmaganiach nie można pomóc...

Skoro o samotności mowa, od paru lat staje Pan na scenie w monodramie "Belfer". Będzie nowy?

- Myślę o nim, szukam czegoś bardzo ascetycznego, czystego, co nie znaczy, że nudnego. Zafascynowała mnie taka forma bycia na scenie...

A inne plany?

- Przywiozłem z Paryża bardzo śmieszną sztukę; Piotrek Fronczewski, z którym się przyjaźnię, namawiał mnie, byśmy mogli w czymś takim razem zagrać. Wkrótce zaczniemy próby w Teatrze Współczesnym w Warszawie z Maciejem Englertem...

Z jakimi emocjami odwiedza Pan Kraków, teraz już rzadko?

- Tak - odkąd sprzedałem dom w Lanckoronie... Trudno przyjeżdżać do Krakowa i nie wywołać z pamięci tego, co się tu zdarzyło, dlatego zawsze wracam z największą czułością. O, tu, w hotelu Francuskim, poznałem Konrada Swinarskiego...

A propos domu, nadal Pan mieszka w słynnym paryskim lofcie, którym tak zachwycali się Amerykanie?

- Też go sprzedałem. Kupiliśmy mieszkanie i mamy za sąsiadkę Carlę Bruni, o ile nie mieszka w pałacu Elizejskim, i Gerarda Depardieu...

To mieszkają Państwo w najbardziej bezpiecznej części Paryża.

- Fakt, policja czuwa na okrągło, zwłaszcza jak się pojawia Sarkozy.

Czyżby znalazł Pan swą ziemię obiecaną?

- Nie. Ona była obiecana Żydom przez Boga, mnie Paryża nie obiecywał nikt.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji