Artykuły

[NO, WIĘC MAMY JUŻ NOWY SEZON...]

NO, WIĘC MAMY JUŻ NOWY SEZON. I chociaż, zgodnie z odwieczną tradycją, w teatrach rozkręca się jeszcze powoli, bo przecież, by dojść do nowych premier, trzeba miesięcy prób, to jeśli idzie o muzykę, od pierwszych dni września błysnął kilkoma ważnymi wydarzeniami. Filharmonia Narodowa zainaugurowała działalność w pierwszy piątek września wielkim koncertem oratoryjnym na wspaniałym poziomie, jak gdyby chcąc nam wynagrodzić fakt, iż obecny sezon będzie u niej odrobinę kulał, jako że już od października zespoły Filharmonii aż do przyszłego września zostają pozbawione swego własnego gmachu... Odbudowano ten budynek trzydzieści dwa lata temu (pamiętam dobrze wieczór inauguracyjny, z Rowickim przy pulpicie i Wiłkomirską przy skrzypcach), toteż nic dziwnego, że dojrzał już, niestety, do generalnego remontu, takiego, co to w dwa, trzy miesiące się go nie załatwi. Trzeba to i owo wymienić, to i owo odświeżyć, a przy okazji zatroszczyć się o poprawę akustyki sali, na którą od trzydziestu dwu lat wszyscy czekają, lecz na której radykalną poprawę akustyki sali, na którą od trzydziestu dwu lat nie było dotychczas szans. Czy są takie szanse obecnie? Miejmy nadzieję, że tak; sprawdzimy to za rok, a na razie bezdomna Filharmonia korzystać będzie z gościny innych warszawskich instytucji. Niektóre z koncertów odbywać się będą na Zamku Królewskim, niektóre w auli Akademii Muzycznej, niektóre w Teatrze Kameralnym, niektóre w kościele ewangelickim... Tak, czy inaczej, przed kierownictwem i zespołami FN ten długotrwały remont stawia horrendalne problemy i niebotycznie utrudnia pracę, dla której przecież sprawą podstawową jest koncentracja, skupienie, spokój.

To wszystko, na szczęście, można jeszcze było uzyskać przygotowując koncert inauguracyjny, toteż rezultaty tego były widoczne (lub raczej: słyszalne). Dyrektor Kord poprowadził potężne rozmiarami (dwie i pół godziny czystej muzyki) i intrygujące muzycznie oratorium Mendelssohna "Eliasz" - ważne ogniwo w rozwoju formy oratoryjnej, cenny przykład oratorium romantycznego, w którym tak silnie dochodzą do głosu napięcia emocjonalne, dramatyczne, w którym muzyka w sposób tak wrażliwy stara się zilustrować ludzkie odczucia, konflikty, siły natury. Pierwsze wykonanie "Eliasza" odbyło się przed 140 laty w Anglii, gdzie Mendelssohn działał przez czas dłuższy nic więc dziwnego, że Kord do partii solowych zaprosił solistów angielskich; dla nich "Eliasz" pozostaje do dziś dziełem bliskim, swojskim, choć komponowanym do niemieckiego tekstu. Obok świetnego barytona Stephena Robertsa w dominującej partii tytułowej wystąpiły również Sheila Armstrong, Christine Cairns i Martyn Hill. Miłym i pełnym wdzięku zaskoczeniem był natomiast fakt powierzenia niewielkiej, sopranowej partii Chłopca... skrzypaczce z zespołu FN, Joannie Morskiej. Gdy zbliżał się fragment z jej udziałem, pani Joanna odłożyła instrument i cichuteńko przeszła od pulpitu pierwszych skrzypiec do grona solistów, by bardzo ładnym, świeżym, dźwięcznym głosem zaśpiewać, a później znów powrócić do skrzypiec. Joanna Morska jest artystką wszechstronnie uzdolnioną; niezależnie od pracy w FN śpiewa też dawną muzykę w zespołach kameralnych i dobrze się stało, że dyrektor Kord dał jej okazję wykazania swych różnorodnych uzdolnień również na ważnym, wielkim koncercie... Bardzo pięknym i bardzo interesującym dziełem okazał się "Eliasz" pod sprawną ręką Korda; orkiestra i chór brzmiały chwilami naprawdę imponująco; rola chóru jest tu zresztą bardzo istotna i trudna, mieliśmy więc raz jeszcze okazję przekonać się, jak świetnym zespołem chóralnym dysponuje nasza Filharmonia. Duże brawa! I jednocześnie żal, że remontowe peregrynacje pozbawią nas zapewne na dłuższy czas koncertów właśnie tego typu, wymagających odpowiednio wielkiej i odpowiednio wyposażonej sali. Natomiast tuż po "Eliaszu", a jeszcze przed Jesienią Warszawską (tą muzyczną Jesienią, oczywiście), sala FN zdążyła także przyjąć dwa gościnne, a bardzo atrakcyjne występy. Po pierwsze: Stanisław Skrowaczewski - nasz człowiek za granicą - dyrygował Orkiestrą z Halle, zespołem doprowadzonym niegdyś do międzynarodowej sławy przez niezapomnianego Johna Barbirollego, a obecnie pod szefostwem Skrowaczewskiego utrzymujący swój świetny poziom, co mogliśmy ocenić w utworach Elgara, Brittena i Szostakowicza. Po drugie: swoje kompozycje i swój zadziwiający talent przedstawiła nam szóstka japońskich dzieci, reprezentujących Fundację Muzyczną sławnej firmy Yamaha.

W YAMAHA JUNIOR ORIGINAL CONCERT wystąpiło pięć dziewczynek, z których najmłodsza ukończyła dopiero co lat trzynaście, najstarsza - osiemnaście, a także jedenastoletni chłopaczek o wzroście krasnoludka, brawurowo grający na najnowszym modelu organów elektronowych, electone FX-1, na syntezatorze, na instrumentach perkusyjnych, no i również już komponujący; jego utwór "Jazda na białym koniu" grany na electonie otwierał warszawski program. Cała ta arcysympatyczna gromadka kształci się w szkołach znajdujących się pod patronatem Yamahy, w których - jak zapewniają organizatorzy - "uczy się nie tylko, jak grać, śpiewać i słuchać muzyki, ale przede wszystkim: w jaki sposób rozwijać własne twórcze możliwości. Dzieci w wieku 4-15 lat kształcone w tym systemie w czasie nauki zdobywają muzyczne doświadczenie, nabywają potrzebę wyrażania swoich uczuć, wrażeń i stanów emocjonalnych poprzez muzykę...". Dla muzykalności, dla techniki małych japońskich multiinstrumentalistów (niemal każde z dzieci grało przynajmniej na dwu różnych instrumentach) byłem pełen autentycznego podziwu, zwłaszcza że wszystko, co robili na scenie, emanowało szczerą radością i wdziękiem, natomiast kompozycjami ich byłem nieco rozczarowany. Oczywiście, nie dlatego, że stanowiły odbicie tematów i rozwiązań poznanych zapewne w czasie nauki czy słuchania muzyki, ostatecznie są to przecież kilkunastolatki, a nie każdy w tym wieku musi być Mozartem. Rozczarowała mnie natomiast stylistyką tych utworów, oscylująca między estetyką Chopina, Czajkowskieg, Rachmaninowa a muzyką salonową zachodniego świata, natomiast nie ujawniająca w najmniejszym stopniu narodowości młodych kompozytorów, nie szukająca inspiracji w tak przecież pięknej, tak odrębnej i tak ciekawej tradycyjnej muzyce japońskiej. Szkoda, że i na to nie zwraca się uwagi w uczelniach Yamahy. Jest tych uczelni mnóstwo w całym świecie - w 50 miastach w 33 krajach; robią wspaniałą robotę, uczniów mają piekielnie zdolnych, myślę jednak, że powinny ich kształcić nie tylko na Chopinie i Beethovenie...

TYLE, JAK NA POCZĄTEK SEZONU, Z SALI FILHARMONII. A co w Teatrze Wielkim? Śpiewa się w nim, a jakże, a także gra i tańczy, lecz we wrześniu przede wszystkim dyskutowało się tam o operze w kontekście dzisiejszego, współczesnego życia. Warszawa gościła bowiem III Kongres Międzynarodowego Stowarzyszenia Teatrów Operowych (l'Association Internationale du Theatre Lyrique) stowarzyszenia działającego już od siedmiu lat, a obierającego sobie za cel stworzenie płaszczyzny do wymiany doświadczeń twórców, realizatorów i dyrektorów teatrów operowych całego świata. I Kongres AITL odbył się w Liege, w roku 1980, II - w Weronie, w 1984, no a III - w Warszawie. Warto zaznaczyć, że w ubiegłym roku prezesem Międzynarodowego Stowarzyszenia obrano dyrektora naszego Teatru Wielkiego, Roberta Satanowskiego.

Obecny kongres skoncentrował obrady na trzech istotnych problemach: 1. Czy środki audiowizualne służą operze, czy też jej szkodzą? 2. Publiczność operowa dziś i jutro. 3. Sytuacja teatrów operowych w różnych krajach... Jak widać, tym co przede wszystkim zajmowało reprezentantów sztuki operowej, uważanej przez niektórych za formę najbardziej tradycyjną lub wręcz przestarzałą, było odnalezienie dla niej właściwego miejsca we współczesnym świecie, świecie techniki wkraczającej już w wiek XXI, świecie ludzi żyjących spiesznie, nerwowo, niespokojnie... I miejmy nadzieję, że rezultatem tych obrad będą takie formuły spektakli, dla których telewizja czy video nie stanie się konkurencją, które dadzą słuchaczom odpowiedź na nurtujące ich pytania, które nie będą się wlokły w ogonie sztuki współczesnej, lecz przeciwnie - będą współtworzyć nową wizję artystyczną, rozbudzać naszą wyobraźnię, rozszerzać artystyczne horyzonty. Myślę zresztą, że przykłady takiego właśnie podejścia do teatru operowego mieliśmy już w Warszawie w ostatnich paru latach; wystarczy wspomnieć inscenizacje "Wozzecka", "Złotego kogucika", "Manekinów", czy choćby ostatnio "Mistrza i Małgorzaty"...

TAK WIĘC JUŻ TRADYCYJNIE, sezon zaczął się mocnym uderzeniem muzyki i związanych z nią problemów. A co w teatrach dramatycznych? Na razie jeszcze próby. Próby nowego Mrożka ("Portret") i dawnego Konwickiego ("Mała apokalipsa"), natomiast na scenach króluje tymczasem poczciwy, stary Fredro. W Teatrze Polskim - "Damy i huzary", które, po wielkim sukcesie jego inscenizacji "Ślubów panieńskich", przygotował znów Andrzej Łapicki. Podobnie jak tam, tak i tutaj postawił głównie na aktorów, im przede wszystkim zostawiając pole do popisu. Mamy więc popisowe role Anny Seniuk (pani Orgonowa) i Mariusza Dmochowskiego (Major), Kaliny Jędrusik (panna Aniela) i Bogdana Baera (Rotmistrz), a zwłaszcza zupełnie cudownego jako Kapelana - Andrzeja Szczepkowskiego. Co prawda trochę powoli nabiera ten spektakl właściwego tempa, lecz potem już toczy się żwawo, bardzo wdzięcznie i bardzo wesoło, wzbudzając huraganowy śmiech (zwłaszcza w prześmiesznie rozegranej scenie Kaliny Jędrusik z Baerem) i huraganowe oklaski w rytm dziarskiego mazura odtańczonego na finał przez wszystkich wykonawców i, oczywiście, bisowanego.

Gorzej wygląda sprawa z "Mężem i żoną" w Teatrze Małym. Ta często ostatnio grywana, frywolna komedia została wprawdzie opracowana przez Jerzego Krasowskiego wcale zgrabnie i w doskonałym tempie (całość "leci" bez przerwy - w niespełna półtorej godziny jest po wszystkim), niestety - Fredro wymaga nie tylko reżysera, ale i aktorów, zaś aktorów miał Krasowski do dyspozycji nietęgich. O ile jeszcze panie (Krystyna Królówna jako Elwira i Joanna Malczak - Justysia) mogły liczyć na mniej lub bardziej zasłużone oklaski, o tyle panowie wołali o pomstę do nieba! Bez cienia wdzięku, dowcipu, umiejętności noszenia kostiumu, bez osobowości..: i to przecież na scenie należącej, jak by nie było, do Teatru Narodowego! Gdzie ci mężczyźni - chciałoby się zawołać słowami starej piosenki; kto dziś opuszcza szkoły teatralne, jeśli takich absolwentów ogląda się na scenie o nazwie zobowiązującej do jakiego takiego talentu, a przynajmniej do reprezentacyjnego wyglądu.

No, cóż. Wypada czekać na pierwsze premiery jesiennego sezonu; z największą ciekawością czekamy, oczywiście, na te które pokażą nowi dyrektorzy: Zbigniew Zapasiewicz w Teatrze Dramatycznym i Andrzej Strzelecki w Teatrze na Targówku. Obaj zadania mają o tyle utrudnione, iż objęli teatry, do których publiczność odzwyczaiła się chodzić, miejmy jednak nadzieję, że uda im się odzyskać utraconych przez te sceny widzów, czego obu panom szczerze życzy - LUCJAN KYDRYŃSKI.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji