Artykuły

Robię swoje po swojemu

- Gdy włożę w rolę cholernie dużo energii i wysiłku, staję się lepszym człowiekiem. A jeśli jeszcze dzięki ciężkiej pracy jest mi dane na chwilę stać się aktorem, przeżywam fantastyczne momenty mówi ERYK LUBOS, laureat Nagrody im. Zbigniewa Cybulskiego.

Rok temu dostał pan nagrodę aktorską w Gdyni za rolę w "Boisku bezdomnych" Kasi Adamik, teraz - Nagrodę im. Cybulskiego za kreację w "Mojej krwi" Marcina Wrony. Czuje się pan w punkcie zwrotnym kariery?

Eryk Lubos: A co to takiego "kariera"? Mnie nie chodzi o robienie kariery, tylko o spełnienie. O zdobywanie solidnego warsztatu.

Skąd się właściwie wzięło u pana aktorstwo?

- Chciałem zaimponować dziewczynie i w 18. urodziny zabrałem ją do teatru. Sam też wtedy pierwszy raz tam trafiłem, od razu na "Ja, Feuerbach". A ta sztuka to Biblia i klątwa każdego aktora. Wielka rzecz. Zakochałem się w teatrze i zostałem w nim. Do dzisiaj. Gdyby wtedy grali inne przedstawienie, pewnie nie byłbym aktorem.

Tylko bokserem?

- Bokser to rasa psów. Pięściarzem. I też nie, bo matka chroniła mnie przed tym zajęciem. Uważała, że mężczyźni w naszej rodzinie i tak mają za dużo testosteronu. W dzieciństwie pozwoliła mi chodzić tylko na treningi karate i tenisa. Pięściarstwo zacząłem uprawiać dopiero na studiach, żeby mi się nie przewróciło w głowie od artyzmu. I żeby nie zejść na psy. Na czwartym roku mieliśmy mnóstwo czasu, który poświęcaliśmy na niezbyt zdrowe rozrywki. Dlatego wolałem pójść do klubu i dostać wycisk na sali treningowej.

Co daje sport?

- Pozwala odczuć zmęczenie fizyczne. Głowa odpoczywa, pracuje ciało.

Dla aktora ciało jest środkiem wyrazu.

- Są różne techniki aktorskie. Zwolennicy metody Stanisławskiego kombinują inaczej, a powołują się na nich profesorowie ze szkoły Lee Strasberga i pół Hollywoodu. Ale ja akurat wolę tę drugą połowę: Willema Defoe, Nicka Nolte, Klausa Kinskiego... I "biomechanikę" Meyerholda.

W kinie grał pan głównie dilerów, oficerów UB, łobuziaków. Nie buntował się pan?

- Widzi pani, jak wyglądam, a do tego potrafię zagrać skrajne emocje. To jakie role mieli mi dawać? Ładni chłopcy w ekstremalnych sytuacjach często się rozsypują.

Obsadzać aktora zgodnie z warunkami to nie sztuka. Ciekawiej jest przełamywać schematy.

- Tak myślał Nikita Michałkow, kiedy do roli Płatonowa wybrał łysiejącego, grubego kurdupla. I to było genialne, bo on uwodził kobiety energią, sercem, duszą, miłością, zmysłowością. U nas boją się artystycznego ryzyka. Telewizja robi swoje, wszyscy muszą być ładni i wyjątkowi, muszą umieć śpiewać, tańczyć. Inne media pokazują tych ślicznych ludzi, odzierając ich z jakiejkolwiek tajemnicy. Każdy wie, jak mieszkają, co jedzą na śniadanie. Tak wygląda kreowanie gwiazd. A ja słyszę co jakiś czas od producentów, że nie jestem dość popularny.

Może jednak powinien pan zacząć tańczyć albo śpiewać?

- Nie, nie zamierzam robić wygibasów na parkiecie ani wydawać płyt. Łatwy poklask i łatwy pieniądz psują. Każdy może żyć, jak lubi. Wolę, żeby ktoś mnie cenił za robotę, a nie za to, że pojawiam się w "Fakcie" czy "Super Expressie".

Nie bierze pan również udziału w telenowelach.

- Nie mam wielkich potrzeb materialnych ani marzeń o brylowaniu w medialnym światku. A telenowele są zwykle marnie pisane i robione z dnia na dzień. W moim przypadku - odpadają, ale dobry, zamknięty serial z pomysłem to zupełnie inna rozmowa.

W kinie też już pan chyba znalazł swoje miejsce.

- Nie narzekam, dostaję propozycje od dobrych reżyserów, mam specyficzny katalog ról i to mi odpowiada. Robię swoje, po swojemu.

W "Mojej krwi" Marcina Wrony zagrał pan umierającego faceta. To musi dużo kosztować.

- Kiedy producent z Opus Film ryzykuje obsadzenie mnie w głównej roli, muszę się poświęcić, kombinować, jak zagrać najlepiej. Dla takich ról warto być aktorem. Nawet jeśli nie zdarzają się często.

Wielu aktorów mówi, że na czas, kiedy się nie zdarzają, trzeba mieć jakieś zaplecze.

- Ale co? Sklep z butami? Knajpę?

Nie wiem. Cokolwiek, co pozwoli przetrwać, gdy milczy telefon.

- Mam swoje prywatne życie. Kobietę, rodziców, dom, dzieci. Milczący telefon to czasem ulga. Muszę dokończyć komin, powiesić półki, zrobić całą elektrykę, zadzwonić do kolegi, żeby położył podłogę. Zrobić coś z samochodem, bo od trzech miesięcy mechanicy nie potrafią go naprawić. Brakuje czasu na sen, bo teraz jeszcze przygotowuję się do spektaklu w teatrze telewizji. Skończymy 23 grudnia i trzeba będzie przywieźć z działki choinkę, nakryć stół wigilijny. Nie ma szans, abym się martwił, że nie mam roboty. A cisza, która następuje po roli, jest dużo ważniejsza niż komercyjny krzyk. Łatwiej się w niej oswoić z prawdą, rozpoznać kłamstwo.

Ale z czegoś trzeba utrzymać rodzinę.

- Wiele razy w życiu musiałem uprawiać inne zawody, żeby móc sobie pozwolić na granie.

Nie sława, nie pieniądze. Co jest dla pana ważne?

- Gdy włożę w rolę cholernie dużo energii i wysiłku, staję się lepszym człowiekiem. A jeśli jeszcze dzięki ciężkiej pracy jest mi dane na chwilę stać się aktorem, przeżywam fantastyczne momenty.

Ma pan zawodowe marzenia?

- W wieku 35 lat chyba już nie ma marzeń. Człowiek musi zacząć stąpać po ziemi. Ale chciałbym dostać scenariusz, który pozwoliłby mi na cztery miesiące albo na dłużej zapomnieć o świecie.

A jak pan widzi siebie za 20 lat?

- Będę wrednym, zgredziałym, złośliwym Feuerbachem

**

Wywiad z Erykiem Lubosem na stronie Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji