Artykuły

Śpij, trąbo moja...

"TYLE jest książek, które mogłyby zagrać jak trąby jerychońskie, gdyby ludzie wznieśli je do góry i przyłożyli do ust... Spij trąbo moja, porzucona na śmietniku niewyzyskanych polskich możliwości".

Ten fragment "Dziennika" Gombrowicza mógłby służyć jako motto do sprawozdania z prapremiery jego sztuki. Sztuki diabelnie trudnej do zagrania. Obawiam się, że tylko uwielokrotniony Gombrowicz-aktor potrafiłby przekazać nam ze sceny ten okrutny żart, ukazać w pełni jego wszystkie "gęby". I niedobrze się stało, że ujrzeliśmy ją najpierw w kształcie scenicznym. Bo niewielu widzów dzisiejszych pamięta ją z przedwojennego "Skamandra" gdzie była drukowana w 1933 roku (również rok wydania "Ferdydurke"). Państwowy Instytut Wydawniczy tak czujny zwykle na wydarzenia teatralne (przypomnijmy chociażby wydanie "Tytusa Andronikusa" Szekspira w przeddzień występów szekspirowskiego teatru ze Stratfordu, "Pięknej Heleny" J. Minkiewicza, "Achillesa i panien" A. M. Swinarskiego i in.) - tym razem spóźnił się z wydaniem "Iwony księżniczki Burgunda", zapowiadając ją dopiero na rok przyszły. Słaba to jednak pociecha, skoro "Dziennik" wypadł z planu na rok 1958, a obawiam się, że w ogóle nie będzie wydany.

A przecież "Dziennik", to jedyny klucz do całej dotychczasowej twórczości Gombrowicza, on jeden twórczość tę i całą filozofię autora "Transatlantyku" w sposób jednoznaczny i pełny rozszyfrowuje. Ostrożnie jednak z tym kluczem przy otwieraniu podwoi do zaczarowanego zamku królestwa Burgunda. Fakt, że w programie sztuki wydrukowano trzy fragmenty "Dziennika" wprowadza jedynie nieporozumienia, o czym świadczą niektóre recenzje. Bo Gombrowicz jest wprawdzie jak mało kto wierny swej filozofii, nałożeniom twórczym i pisarskiej metodzie, pamiętajmy jednak, że lat dwadzieścia, dzielących nas od powstania sztuki liczą się w tej twórczości, cokolwiek by o tym sądził sam Gombrowicz.

Jeśli mimo to rozpocząłem sprawozdanie z "Iwony" zacytowaniem fragmentu "Dziennika" to dlatego, że jest to - w odniesieniu do warszawskiego przedstawienia - postulat wyjątkowo trafny: możliwości nie zostały wyzyskane. Śmiechu jest sporo, Gombrowicza - niewiele. Najłatwiej, rzecz jasna było zagrać "Iwonę" komediowo - i tak też ją zagrano. I, sytuacyjnie i mimicznie, wygrywając przede wszystkim sytuacje i wypunktowując teksty zabawne i proste a przemykając się nad tymi miejscami sztuki, które zmuszają do refleksji; do wysiłku intelektualnego, do twórczego współuczestniczenia i współudziału widza w spektaklu.

Percepcję tego spektaklu utrudnia jeszcze dość zróżnicowana reakcja widowni, mimo że na prapremierach spotykają się przecież widzowie o dużym wyrobieniu teatralnym. Nonsens i absurd, ale nawet w warszawskim przedstawieniu uratowałoby się sporo Gombrowicza, gdyby każdy widz mógł je odbierać oddziel nie, w izolacji. Możliwe to jest tylko przy lekturze "Iwony", a tej na razie brak.

Cóż z tego, że kapitalną parą monarchów groteskowego królestwa byli tak znakomici artyści, jak Wanda Łuczycka i Stanisław Jaworski. Byli przezabawni, wywoływali ciągle śmiech na widowni i zasłużone oklaski, trzeba się jednak dobrze wczytać i wżyć w Gombrowicza, by uchwycić i przekazać scenicznymi środkami jego - i tylko jego - niepowtarzalną groteskę, w której nie śmiech tylko decyduje. A jeśli śmiech, to o cierpkim smaku; śmiech w którym jest więcej szyderstwa. U Gombrowicza nie ma sytuacji i stanów letnich wszystko - sytuacje sceniczne i psychologiczne, charaktery, sceneria, środowisko, idea - wszystko napięte jest do granic, przekroczenie których w innych warunkach, u innych pisarzy dawno groziłoby pęknięciem. Obawiam się że reżyser cofnął się przed tym, nie mając zaufania do własnych sił, a zbyt wiele ufając wykonawcom.

Najbliższy Gombrowicza był chyba Mieczyslaw Gajda (Książę Filip), a jeśli zbyt serio potraktował tego gombrowiczowskiego Hamleta i nie zawsze dostawało ma gombrowiczowskiej groteski, to nie tak łatwo byłoby znaleźć u nas lepszego wykonawcę: to była najtrudniejsza bodajże rola. Udaną też kreacją była rola - równie trudna do zagrania, bo budowana na niezmiernie skąpym tekście - była Iwona (Barbara Krafftówna), gombrowiczowska panna Doolitle. Pozostały zespół wykonawców grał "pod królewską parę" - jak w mieszczańskiej komedii.

Bardzo wiele miał do powiedzenia scenograf. Nie wyzyskał jednak w pełni swych możliwości, by podbudować Iwonę i księcia Filipa i utknął niezdecydowanie między Gombrowiczem a Mikołajską. Muzyki Augustyna Blocha po prostu się nie pamięta po przedstawieniu. Może to być jej zaletą, a może też być jej nieobecnością. A muzyka mogłaby też bardzo przedstawieniu pomóc.

"Iwona" ma murowane powodzenie. Idźcie, świetnie się zabawicie. Tylko postarajcie się zapomnieć na dwie godziny, że jest to sztuka autora "Ferdydurke".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji