Artykuły

Mistrz bez Małgorzaty

W ankiecie POLITYKI "Koniec wieku" czytelnicy wybrali powieść o Mistrzu i Małgorzacie jako książkę mijającego stulecia. Czy miłość ta przełoży się gracko na sceniczną wersję, tworzoną przez najwyżej dziś cenionego polskiego inscenizatora? Niekoniecznie. Próby w Starym Teatrze biegły wiele miesięcy i trudno oprzeć się wrażeniu, że rezultat jest wynikiem nie tyle fascynacji, co postępującego rozczarowania Krystiana Lupy Bułhakowowską diaboliadą.

0 rozminięcie się z tradycyjnym odbiorem powieści można było reżysera podejrzewać z góry - ale to wzmagało tylko apetyt. Krystian Lupa zawsze stronił od literatury uwikłanej w doraźność czy w publicystykę. Nie interesowało go też czytanie tekstów przez historyczne losy ich autora. A to był przecież podstawowy kontekst lektury tej powieści-odwetu branego przez bezsilnego pisarza na brutalnym i durnym systemie, który zatruł mu życie. Ów odwet, ujawniony po zgaśnięciu stalinowskiego słoneczka, latami potem krzepił poddanych systemu życiodajną porcją satysfakcji. Dziś nie ma już znaczenia i łatwo było przewidzieć, że "jesiotry drugiej świeżości" i cały ideologiczno-partyjniacki folklor pójdą pod ołówek. Nawet koloryt lokalny został wytrzebiony ze szczętem. Znawcy powieści uśmiechali się pod nosem, gdy w wyznaniu wiary łapownika "brałem, tak, ale nasze, radzieckie", ostatnie słowo cichcem zmieniono na "rodzime".

Aliści sama ta scena "zdawania waluty" - kwintesencja sowietyzmu - jednak pozostała. Zawarty w niej ładunek upokorzenia w istotny sposób uzupełniał kreślony w spektaklu pejzaż zdegradowanego świata. Brzydkiego świata rusztowań, burych folii i odrapanych ścian z nawarstwiającymi się słojami graffiti, świata, w którym trzy podobne postacie tkwią w tej samej pozie i przed pałacem Piłata, i na Patriarszych Prudach, w którym niezidentyfikowane grupki snują się w tle, polegują, pogadują, niezrozumiali i groźni, ożywiający, gdy trzeba kogo bić. Albo krzyżować. Ale także świata ludzi sponiewieranych, ośmieszanych, bitych, gdy spróbują okazać spryt. Chyba nigdy jeszcze nie kazano w teatrze spoglądać na wszystkich tych Lichodiejewów Bosych i Warionuchy dokładnie odwrotnie niż w modelu "odwetowym". Ze współczuciem.

Któż ich tak pognębił? Poniekąd banda Wolanda, też odległa od pierwowzoru. Bułhakow wymarzył sobie Mefista-dżentelmena, przycierającego różki prześladowcom i naprawiającego krzywdy. Ryżobrody Woland Romana Gancarczyka niczego nie naprawia, jest wszechwiedzącym, ale i obojętnym destruktorem. Jego świta zaś dokazuje, ile może wygłupiając się, ale i dopiekając a to nieszczęsnym babom, które chciały włożyć zagraniczne suknie, a to konferansjerowi, który nawet odzyskawszy urwaną głowę pozostaje obłąkany. Diabelscy klowni (Piotr Skiba), Adam Nawojczyk, Jacek Romanowski) mają mnóstwo wdzięku, niemniej w ich numerach nie ma sympatii dla kogokolwiek. Może nie bez przyczyny ich twarze noszą też oprawcy na służbie u Piłata? Bal zaś to nie bal, tylko dziwny hieratyczny apel dusz pokutujących, odprawiany przez Wolanda w pontyfikalnym stroju. A potem popijawa; wywołana z niej zapruta Frieda ledwie zauważy, że dzięki Małgorzacie darowano jej pokutę. Nie ma tu miejsca na słowa Wolanda, które Andrzej Drawicz brał za klucz do Bułhakowowskiego azylu: "Wszystko będzie, jak należy, na tym trzyma się świat".

Nie ma lotu wiedźm ani cudowności piątego wymiaru; Lupa wyrzuca wszystkie choć trochę słodsze składniki fantasmagorii. I właściwie nie ma Małgorzaty opisanej w powieści jak żarliwe marzenie mężczyzny: Sandra Korzeniak gra egzaltowane infantylne dziewczę. Między nią a Mistrzem nic gorącego się nie zdarza; zresztą Zbigniew W. Kaleta od początku ukazuje strzęp człowieka odpychający swym strachem - i nadęciem. Suterena kochanków ma za tło ścianę domu wariatów; z miejsca wiadomo, że nie mają innej przyszłości, tylko śmierć. Jak zresztą wszyscy. Woland nawet nie rozmawia z Mistrzem o Piłacie. Mit ewangeliczny ma tu inną funkcję niż pisarski apokryf: jest organiczną częścią scenicznego uniwersum. Ułomną i śmieszną - celowo? - w niemal groteskowym śnie Piłata: hegemon (Jan Frycz) długo szlocha na piersi Jeszui (Andrzej Hudziak), dobrotliwego niczym bogobojny spowiednik, potem razem lewitują...

Pora kończyć blisko dziewięciogodzinny spektakl. Tylko jak? Z przyzwolenia Lupy (siedział na widowni, walił w bębenek, pokrzykiwał, a teraz, przechodząc przez scenę, namaszcza sługi) diabli-klowni kpiąco odczytują co gorsze fragmenty ostatnich rozdziałów powieści udowadniając, że prowadzą donikąd. Akcja grzęźnie, aktorzy deliberują, "improwizują" (chamski monolog Annuszki), wreszcie wkracza paru statystów z automatami i robi porządek. Ot, taki teatralny żart, boki zrywać. Po tej demonstracji (mocno małostkowej), jest reżyserski kontrfinał. Sylwetki zastygłe na wielu płaszczyznach zajmują przestrzeń aż pod teatralne niebo. Na górze stoi tron Piłata; nie ma rzecz jasna Chrystusa na promieniu księżyca, jak chciał Bułhakow. Mistrz patetycznie uwalnia od winy hegemona, ale ten nawet nie podnosi głowy. W świecie wykreowanym na scenie Starego tak naiwne zaklęcia -jak i w ogóle cały mit -już nie działają.

Więc tylko taki jest ten punkt dojścia? Dwa wieczory obrazów przepięknych - ale i manierycznie rozwleczonych, obserwacji olśniewających - ale i dygresji bez końca, daru teatralnego opowiadania - ale i chaosu, żeby na koniec zakwestionować wszystko, niezbyt wiele - w mitotwórczej monecie - dając w zamian? Pewnie tak musiało być; lektura młodości, jak zaczytany egzemplarz rozpadła się interpretatorowi w rękach. Dla samego Lupy było to na pewno - choćby ze względu na rozległość scenicznej penetracji - ważne doświadczenie. A sentymentalnym naiwnym przyzwyczajonym do diabła, który wie, na czym się trzyma świat, przyszło się smutno żegnać z najpiękniejsza baśnią ubiegłego wieku.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji