Artykuły

"Gałązka rozmarynu" wczoraj i dziś

Na zakończenie londyńskich uroczystości związanych z setną rocznicą urodzin Józefa Piłsudskiego, których punktem kulminacyjnym był wielki, niezapomniany obchód w Albert Hallu, Związek Artystów Scen Polskich za Granicą wraz z Teatrem "Syrena" wystawił "Gałązkę rozmarynu" Zygmunta Nowakowskiego. Nie można było znaleźć odpowiedniejszej klamry zamykającej ten rok poświęcony ciągle żywej legendzie Piłsudskiego; żywej i dla tych, którzy ze wzruszeniem i miłością wspominają ten okres swojej młodości "górnej i chmurnej", jak i dla tych, którym dystans przeszło 30 lat od śmierci komendanta, lat, przez które przewaliła się burza wydarzeń - nie stłumił wrzawy "potępieńczych swarów" i politycznych nienawiści; legendy żywej i dla tych, co wydarzenia tego okresu znają z opowiadań ojców, a i dla tych co znają je tylko właśnie z tej legendy. Dla tych więc młodych przede wszystkim dobrze się stało, że mieli okazję zobaczenia obrazka z czasów, gdy ich ówcześni rówieśnicy, przyszli bohaterowie spod Łowczówka i Polskiej Góry, porwani wichrem wolności, który od setek lat porywa każde niemal pokolenie polskiej młodzieży, zrywali się do czynu zbrojnego.

"Gałązka rozmarynu" to jedyna sztuka o Legionach, a napisana została przez pisarza nie związanego ani z Legionami, ani z ich twórcą, pisarza, który "piłsudczykiem" stał się dopiero na emigracji. Mimo to, a może właśnie dlatego, udało się autorowi napisać sztukę prawdziwie patriotyczną a przy tym prostą, aż naiwnie prostą, pozbawioną patosu i słów wielkich a niepotrzebnych do oddania nastroju, jaki panował w tych czasach różowiejącej z dala "jutrzenki swobody". Jest to sztuka o miłości ojczyzny, choć to słowo ani razu nie pada ze sceny, o dzielności walczących o nią chłopców i o ich miłości dla komendanta, który ich prowadził do walki, a który nie tylko nie pokazuje się na scenie, ale którego imię nie zostaje nawet wypowiedziane. Jest on jednak w tej sztuce cały czas, jako już tworząca się legenda, a ujrzeć go można tylko raz - w roziskrzonych spojrzeniach wypatrujących go żołnierzy i dzieci chłopskich na drodze wiejskiej nad Nidą.

Największą zaletą tej sztuki jest to, że mówi ona o bohaterstwie, walkach i śmierci pogodnie, z czułą łezką sentymentu, a bez żałobnych zawodzeń, w wesołym dialogu, w żywo i barwnie zarysowanych postaciach zwyczajnych ludzi.

Nowakowski, stary wyga teatralny, wiedział jak taką sztukę patriotyczno-okolicznościową zmajstrować, aby teatralnie "siedziała". Jest ona doskonałym wehikułem do zrobienia dobrego przedstawienia teatralnego. Więc od reżysera, od rozmachu inscenizacji, od gry aktorów, a przede wszystkim od współgrania całego zespołu zależy, jak się będzie oceniało samą sztukę. Nie jest to sztuka wielka, a mimo to ma ona szansę stać się klasykiem - właśnie dzięki swej prostocie i czułej naiwności.

Od prapremiery w roku 1937 w Warszawie w Teatrze Polskim, poprzez przedstawienia w Krakowie, Lwowie, Wilnie, Katowicach, Łodzi i wielu innych miastach - przyjmowana była przez publiczność z entuzjazmem i wzruszeniem, choć czasy nie były ku temu sprzyjające. Romantyczny rewolucjonista, wojownik o wolność, wódz, komendant, naczelnik państwa przemienił się w marszałka Polski, a i ten już nie żył, zaś czasy powszechnego entuzjazmu i jednoczenia się we wspólnej walce o wspólną ojczyznę dawno przeminęły.

Dzisiaj jeszcze trudniej odtworzyć nastrój tamtych chwil, jeszcze trudniej zaangażować się w bóle i porywy owych szczęśliwych bojów, ba, rzec można "szczęśliwej wojny", bo uwieńczonej zwycięstwem. Mamy za sobą wrzesień 1939 roku, czerń nocy okupacyjnej, koszmar obozów koncentracyjnych, bohaterstwo konspiracji i powstania, zwycięstwa oręża polskiego w armiach sprzymierzonych, groby polskie Narwikiem, Tobrukiem i Monte Cassino. Stworzyły one nową legendę, przyniosły nową poezję i nowe melodie, przy których piosenka o rozwijającym się rozmarynie blednie, jak więdnący kwiat. Wielki musi być jednak urok i szczerość tej opowieści o dziejach jednego plutonu strzeleckiego, wielka tęsknota za tamtą legendą, skoro i dzisiejsza publiczność przyjmowała entuzjastycznie i ze wzruszeniem każde londyńskie przedstawienie "Gałązki rozmarynu", wypełniając szczelnie zmieniane ciągle sale teatralne, wykupując z góry bilety. Reakcje widowni podczas przedstawień były co prawda znacznie przychylniejsze, niż późniejsze wypowiedzi w domu czy kawiarniach, tak jakby dzisiejszy widz wstydził się przyznać do wzruszenia i przejęcia się sztuką tak prostą, tak nie "sophisticated", tak aż prawie prymitywną - prymitywizmem spraw prostych i szlachetnych.

Nie było to najlepsze przedstawienie "Gałązki rozmarynu". Więcej niż w innych przedstawieniach Teatru ZASP czuło się w nim wszystkie trudności techniczne, z jakimi nasz teatr musi walczyć: brak stałego zespołu, próby odbywane wieczorami po całodziennej pracy zarobkowej w innych zawodach, konieczność przenoszenia się z sali na salę, omalże każdorazową improwizację świateł, ustawienia dekoracji, rozplanowania sceny. W tych warunkach każde przedstawienie staje się właściwie próbą generalną.

Liczny zespół aktorski, zawodowy i amatorski, zrobił bardzo, bardzo wiele, dając szereg postaci świetnie zarysowanych, choć nie zawsze najszczęśliwiej obsadzonych. W przedstawieniu bierze udział ponad trzydziestu wykonawców (w tym tylko pięć kobiet) - jakim cudem znalazło się ich tylu, odpowiedź na to znaleźć możemy nie w logicznych obliczeniach, lecz w nieustającym entuzjazmie tych, którzy dla polskiego teatru na obczyźnie chcą pracować. Ważnym osiągnięciem jest przebywający stale narybek młodych, jeszcze amatorów, ale w niejednym z nich dostrzec można zapowiedź prawdziwego aktorstwa. Nie będę wymieniała ich po kolei - widziałam dopiero jedno z ostatnich przedstawień i to co piszę nie ma charakteru recenzji. Nie będę też pisała o scenografii Matyjaszkiewicza, który do tej pory przenosił nas w poetyckie obrazy baśni, a ni o zawsze udanych i stylowych kostiumach Matyjaszkiewiczowej. szare mundury legionistów - to chyba spadek po obchodzie w albert Hallu?

Leopold Kielanowski, reżyser przedstawienia (zarówno jak i przedstawienia tej samej sztuki na jubileusz Zygmunta Nowakowskiego w Londynie 13 lat temu) ma zasługę zmontowania widowiska w tak trudnych warunkach oraz wprowadzenia innwacji, która w przedziwny sposób przybliżyła do nas to, co dziać się miało na scenie. Po podniesieniu kurtyny na tle wieży Big Bena grono młodzieży, naszej, polskiej, emigracyjnej młodzieży twistuje na scenie z temperamentem przy dźwiękach dzisiejszych "popsów". W pewnym momencie dekoracja się odwraca - spod ziemi wyrasta wieża Kościoła Mariackiego w Krakowie. Przy dźwiękach hejnału, z przyciągnietęgo na scenę kosza chłopcy wyjmują cyklistówki i spencerki krakowskich andrów. W ciągu kilku minut ta nasza dzisiejsza młodzież londyńska przemienia się w przyszłych legionistów. Jesteśmy w Oleandrach. Nie ma już twistujących Jurków czy George'ów, są zakonspirowani Juhasi, Iskry, Brzytwy. Ma to jakąś symboliczną wymowę, że młodzież polska zawsze w każdym pokoleniu porzuci naukę czy za bawę, aby porwana potrzebą wolności i sprawiedliwości pójść na barykady, porwać się z bronią na wroga, gdy dadzą jej możność, lub przynajmniej zjednoczyć się w protestacyjnej demonstracji. Ostatnie wypadki w Polsce są tego najwymowniejszym przykładem. Aresztowani dzisiaj studenci to wszak wnukowie Juhasów, Iskier i Betonów.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji