Artykuły

Teatr to terapia

- Generałowa ma wiele twarzy: inną dla osób, na których jej zależy i od których jej los zależy - takich sytuacji oczywiście nienawidzi, ale musi to przełknąć. A inną dla tych, z którymi w ogóle się nie liczy - mówi aktorka MONIKA KRZYWKOWSKA przed premiera "Sztuki bez tytułu" w Teatrze Współczesnym w Warszawie.

W "Sztuce bez tytułu" Czechowa w reżyserii Agnieszki Glińskiej gra Generałową Wojnicew. Premiera 19 grudnia w Teatrze Współczesnym

Ostatnio zagrała pani ponad dwa lata temu w "Tereminie" Artura Tyszkiewicza. Skąd ta przerwa?

Monika Krzywkowska: Nie zawsze aktorzy mają wpływ na to, jak często grają. Dobór repertuaru, obsady do kolejnych spektakli - to nasz pech lub szczęście. Ostatnio we Współczesnym odbyło się kilka świetnych premier, ale albo bez ról kobiecych, albo z rolami nie dla mnie - miałam pecha. Nieskromnie myślę jednak, że mam w tym teatrze całkiem nieźle. Czuję się doceniana przez dyrekcję i reżyserów.

W jednym z wywiadów powiedziała pani, że teatr to terapia. Na czym to u aktora polega?

- Po pierwsze, u mnie odbywa się to na polu towarzyskim. Przychodzi się tutaj - do ludzi, z którymi przebywa się godzinę przed spektaklem. Można z kolegami obśmiać swój dzień, problemy, zdarzenia. A po drugie, terapią jest możliwość grania. Koleżanka z teatru Stasia Celińska powiedziała kiedyś, że będąc młodą aktorką, usłyszała od starszej koleżanki: "Dziecko, w życiu musisz grać, a na scenie możesz pobyć sobą". W czasie pracy nad spektaklem można zbadać swoje uczucia, czasem przykre przeżycia. To, że gra się sobą i ciągle pobudza emocje, jest trudne i męczące, ale dzięki temu one mają szansę się wydostać i pomóc w pracy nad rolą. Nie mówię oczywiście o wybebeszaniu się na scenie, bo to widz natychmiast odczuje. Ale o umiejętności korzystania ze swoich doświadczeń, by powiedzieć coś prawdziwego.

A jak do tego, o czym pani mówi, ma się spotkanie z reżyserem? Czy reżyserzy celowo pobudzają emocje w aktorach? Pytam w kontekście pracy z Agnieszką Glińską, z którą spotykacie się przecież już kolejny raz?

- Tak, znamy się od kilku lat. Bardzo cenię Agnieszkę i absolutnie jej ufam. Nie wiem, jak ona to robi. Chyba chodzi o to, że bardzo w nas wierzy. Chwilami mam wrażenie, nie tylko w przypadku tego tytułu, że jestem źle obsadzona, że nie dam rady. A ona odwrotnie. Jest najwierniejszym kibicem. Słucha, troszczy się i szanuje nasze propozycje. To nie tylko uważny słuchacz, ale też dobry psycholog. Poza tym Agnieszka ukończyła wydział aktorski, dlatego doskonale rozumie proces dochodzenia, wątpliwości, wstyd aktora. Daje proste i celne uwagi. Nie odpuszcza, dopóki scena nie wygląda tak, jak ona chce. Czasami miesiącami nad czymś pracujemy. Potem dochodzimy do wniosku, że być może popełniliśmy jakiś błąd w założeniu, że spróbujmy odwrócić daną sytuację, bo przyzwyczailiśmy się już do niej za bardzo. Jesteśmy w ciągłej mobilizacji. Za chwilę premiera, a wciąż wprowadzamy zmiany i szukamy. Proces twórczy trwa. Spektakl będzie chyba gotowy, kiedy zagramy go ze 100 razy. W tym przypadku premiera jest tylko pierwszym zmierzeniem się z widzem i z tremą.

Andrzej Wanat napisał przy okazji "Płatonowa" Jerzego Jarockiego w Teatrze Polskim we Wrocławiu, że: "Dziś konieczne są cięcia ogromne. Z Płatonowa, którego cały tekst wymaga przynajmniej sześciu godzin, można wykroić parę odmiennych dramatów". Co wybrała Agnieszka Glińska?

- Bardzo mało wycięła, szanując percepcję widza i to, że "Sztuka bez tytułu" była pierwszym dramatem napisanym przez młodego Czechowa, który jeszcze nie miał sprawności dramaturga. Nawet to, co w tekście wydaje się niedoróbką czy początkiem wątku, który potem się słabo puentuje, Agnieszka uznała za rzecz ciekawą. Rzecz, która może i się puentuje, tylko za szybko z niej rezygnujemy i nie chcemy prześledzić jej do końca. Bardzo skrupulatnie i troskliwie podeszła do tekstu. Próbujemy tak poucinać sceny, żeby całość trwała cztery godziny. Dziś pewne zdania mówi się prościej, np. "kocham cię i zostań ze mną". Długie tyrady, które znaczą to samo przestają mieć sens. Są to skróty wprawdzie uwspółcześniające, ale nie pozbawiąjące kultury słowa, obrazu bohaterów, ich języka i łatwości w wyrażaniu myśli.

Gra pani Annę Wojnicew - chyba najtrudniejszą rolę kobiecą w "Sztuce bez tytułu". Jak nieoczywistymi środkami zagrać kobietę na skraju załamania nerwowego?

- Generałowa nie mieści się sama w sobie, w swoim życiu, czasie i miejscu - ma poczucie, że urodziła się niepotrzebnie. Jest zapięta w gorsecie klasy, dumy, panowania nad sobą. Nie zdradza swoich uczuć. Dla mnie prawdziwym wyzwaniem jest granie kobiety zawsze uśmiechniętej, która w środku jest nieszczęśliwa i niespełniona. Próbowałam myśleć o niej w ten sposób - jaki ktoś jest naprawdę, co się z nim dzieje, widać, kiedy inni nie patrzą. Generałowa ma wiele twarzy: inną dla osób, na których jej zależy i od których jej los zależy - takich sytuacji oczywiście nienawidzi, ale musi to przełknąć. A inną dla tych, z którymi w ogóle się nie liczy. Agnieszka poradziła mi, żebym uważała na współczesną skłonność do używania wachlarza kobiecych środków, np. w celu załatwienia czegoś. Generałowa owszem też ich używa, ale się nie oferuje - dba o własną niezależność i przez całe życie gra, że nic nie musi. Szansę na ujawnienie tej najgłębiej skrywanej prawdy i bólu daje Generałowej trzeci akt. W interpretacji Agnieszki Glińskiej jest to senna, deliryczna wizja Płatonowa. Odwiedzają go czy raczej nawiedzają wówczas bohaterowie dramatu. Widzimy ich jego oczami, a on rozumie i przeczuwa ich największe lęki.

A kim w pani interpretacji jest dla Generałowej Płatonow?

- Przyjacielem. Jest bardzo podobny do niej. Odpowiada jej przede wszystkim intelektualnie - lubi jego inteligencję i cynizm. To jest jedyny mężczyzna na jej poziomie. Poza tym ona czuje, że to jest dla niej ostatni moment, kiedy może zanurzyć się w romans, miłość. Jednocześnie zdaje sobie sprawę, jakie to śmieszne. Jest zażenowana sobą, że tak jej zależy.

Czy powinno się uwspółcześniać "Sztukę bez tytułu"?

- Uważam, że nie trzeba. Ona dalej jest aktualna. Dziś, podobnie jak sto lat temu, ludzie tęsknią, cierpią, pragną. Zmieniły się tylko gadżety i okoliczności, a nie intensywność przeżywania rzeczywistości, pokonywania trudnych sytuacji, finansowych uzależnień, które zmuszają nas do robienia tego, na co nie mamy ochoty. Bohaterowie "Sztuki bez tytułu" są do nas bardzo podobni.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji