Artykuły

Architekt

- Bardziej interesują mnie ci opętani jakąś lekturą, ideą, problemem - łatwiej wejść z kimś takim w gorący rzeczowy dialog, nawet jeśli sama wizja spektaklu wydaje się na pierwszy rzut oka mętna i niezrozumiała - mówi PAWEŁ MIŚKIEWICZ, dyrektor Teatru Dramatycznego w Warszawie.

Do gabinetu dyrektora prowadzą w teatrze kręte korytarze, niektóre obłożone folią.

Teatr jest ciągle w budowie, także w sensie przenośnym, ponieważ Paweł Miśkiewicz i cała ekipa warszawskiego Dramatycznego wciąż od nowa weryfikują ideowe fundamenty tego miejsca. Wiadomo z pewnością, jak ma nie być, a mianowicie: letnio, pogodnie i wygodnie.

"Stworzyć przestrzeń radykalnego ideowo i artystycznie wwiertu w zmurszałą strukturę teatru" - nad tym Paweł Miśkiewicz aktualnie pracuje, nie tylko jako dyrektor, ale też reżyser. Tym bardziej niepokoi go, że w dzisiejszych czasach teatr zbyt często okazuje się pustym marketingiem.

Czy teatr w pana przypadku to ucieczka przed sobą, czy w głąb siebie?

- Chyba w ogóle nie ucieczka, to raczej marzenie. Czuję się szczególnie uprzywilejowany, że mogę łączyć pracę zawodową z realizacją własnych marzeń. A prowadzenie teatru daje na to szansę i w szerszym kontekście poprzez udział w kreowaniu całego pejzażu zjawisk.

Czerpie pan raczej z siebie czy z tego, co wokół?

- Jestem tym, co wokół, w dużym stopniu. Trudno dokonać takiego rozdziału.

Poniedziałek - ja, wtorek - ja? Inne ja (śmiech). Codzienne inne ja, co chwilę inne ja, ale mam nadzieję, że jednak nie tracę w tym siebie.

Ponieważ pana dyrektorowanie już trochę trwa, można powiedzieć, że pana teatr ma już swój charakter. Gdyby mógł pan sam go opisać...

- Staramy się nie wiązać żadnym programowym wędzidłem. To, co jest wyróżniające w tym teatrze, to jego otwartość na wszystkie formy teatralne, na pracę z artystami z różnych pokoleń, także debiutantami, artystami wywodzącymi się z teatralnego i nie tylko offu. Nie oglądamy się na czyjąś pozycję na rynku, szukamy wspólnoty myślenia. Nie chcemy być kolejnym teatrem, w którym pracuje ten sam zestaw uznanych reżyserów. Staramy się budować własną tożsamość przez pracę z wybranymi, pokrewnymi nam ideowo artystami, ale przede wszystkim inwestujemy w odkrywanie nowych talentów. Myślę, że możemy już poszczycić się wypromowaniem jednego przynajmniej reżysera niezakwalifikowanego jeszcze przez krytykę do żadnej grupy ani pokolenia.

Radka Rychcika?

- Chociażby.

Teraz Rychcik pracuje nad "Madame Bovary".

- No właśnie. To także pokazuje nasz sposób działania - jeśli ktoś sprawdzi się w jednym projekcie [Rychcik w Dramatycznym wystawił już "Fragmenty dyskursu miłosnego" - red.], naturalnie "wrasta" w nasz teatr i realizuje tutaj kolejne, coraz bardziej odpowiedzialne projekty.

Na czymś się potknęliście, gdzieś przeszarżowaliście?

- Owszem, właśnie z tych względów, o których mówiłem przed chwilą. Coś, co wydaje się sprawdzone w warunkach studyjnych, rozwinięte do rozmiarów dużego zadania przestaje działać. Tak było z "Ryszardem III". Ale nigdy nie potyka się

ten, kto nigdy nie ryzykuje. Wycieczki w niespenetrowane jeszcze, niebezpieczne rejony wyróżniają nasz teatr i bardzo nas pociągają. Staramy się nie produkować letnich spektakli, chociażby opartych na solidnym nawet rzemiośle. Wolę, aby nasze działania budziły sprzeciw, niż pozostawiały publiczność obojętną.

Mieszczkom w waszych fotelach nie siedzi się wygodnie?

- Oj nie, ale to być może wina foteli, które właściwie się rozpadają. To osobny temat, kolejne pole naszej działalności, bo staramy się ten zmurszały budynek, w którym latami nic się nie działo, doprowadzić do porządku. Szykujemy w tej chwili duży projekt inwestycyjny, chcemy naszą prowizorycznie zaadaptowaną malarnię przekształcić w małą scenę, do niej ma prowadzić ciąg komunikacyjny z prawdziwego zdarzenia, tak by widzowie nie musieli wspinać się po schodach na ostatnią kondygnację budynku, a potem dusić w słabo klimatyzowanej salce. Ma to być nowoczesna, mobilna przestrzeń teatralna otwarta na każdy rodzaj twórczego eksperymentu. Niebawem zaprosimy widzów na otwarcie klubu dyskusyjnego, księgarni i kawiarni, którą otworzymy w Loży Stalina. Będzie tam można posiedzieć, porozmawiać o spektaklach, poczytać nasze i inne wydawnictwa o teatrze. To będzie odcinek pilotażowy, jeżeli widzowie polubią przesiadywanie w Dramatycznym, przekształcimy to w stałą działalność. Powstanie duże foyer, które będzie także przestrzenią ekspozycyjną, da możliwość organizowania projekcji filmowych. Wszystkie te działania mają służyć nie tylko poprawie infrastruktury i wyposażenia technicznego, ale stworzyć też przestrzeń radykalnego ideowo i artystycznie wwiertu, że się tak wyrażę, w zmurszałą strukturę teatru.

Kiedy ogląda się repertuar teatru, "czyta się" w pewnym sensie jego dyrektora. Czy jest tak, że wszystko, co się tutaj dzieje, jest odzwierciedleniem tego, co się dzieje u pana w głowie?

- To by było nudne, gdybym chciał zawłaszczyć teatr dla siebie. Ale też nie zapraszam do współpracy reżyserów, z którymi estetycznie, etycznie zupełnie się nie identyfikuję.

Jaka estetyka w takim razie jest panu bliska?

- Wolę mówić o etyce, bo estetyka jest pochodną sposobu podejścia do tematu. Myślę o uczciwym, poważnym dialogu z partnerem, którym jest najpierw aktor, a potem widz. O odwadze postawienia niebanalnej, kontrowersyjnej nawet, ale konsekwentnie bronionej diagnozy. Jeśli powstają spektakle, które mają tylko utrwalić obowiązujący wizerunek świata i jedynie go komentować, to mnie to nie interesuje ani jako artystę, ani jako widza. Szybko kończę też rozmowy z reżyserami, którzy przychodzą tutaj i wymieniają jeden po drugim dwanaście projektów, które chcieliby zrealizować. Niezależnie od tego, co im siedzi w głowie i w sercu, działają jak wytwórcy-sprzedawcy rynkowych projektów-produktów. Nie wierzę, by wartościowy pod względem artystycznym spektakl mógł powstać z takiego nastawienia. Nie chcę, żeby ktoś to potraktował jako instruktaż do prowadzenia rozmów z dyrektorem teatru, ale bardziej interesują mnie ci opętani jakąś lekturą, ideą, problemem - łatwiej wejść z kimś takim w gorący rzeczowy dialog, nawet jeśli sama wizja spektaklu wydaje się na pierwszy rzut oka mętna i niezrozumiała.

Pana droga do reżyserii, dochodzenie do tego, co pan ma w głowie, było długie i bolesne, prawda? To było przeżycie, a nie marketing.

- Nie narzekam, bo miałem dużo szczęścia. Dostałem bardzo dobrą szkołę na początku. Szkołę teatru. Najpierw jako teoretyk na teatrologii, potem jako aktor, więc byłem w jakiś sposób lepiej przygotowany od moich rówieśników do startu w teatr. Oczywiście miałem też obciążenie w postaci pieczęci "aktora Lupy". Ale nie mam poczucia, żeby moje początki były szczególnie trudne. Może nie było spektakularnych i szybkich sukcesów, ale to także jest związane z moją osobowością. Jestem człowiekiem, który najpierw stara się coś udowodnić samemu sobie, a dopiero potem dzieli się tym z innymi. Nie obiecywać za wiele na początku, sobie i innym.

Był pan opętańcem?

- Teatru? Tak. Wzrastałem w domu. w którym teatr był stale obecny. Moja mama pracowała w teatrze lalkowym. Już od dziecka czegoś tam próbowałem. Terroryzowałem rodzinę i znajomych, żadna uroczystość rodzinna nie mogła się odbyć bez mojego biletowanego występu. Także dyrektorem teatru byłem od szóstego roku życia (śmiech).

A pierwszy dramat, który pan przeczytał?

- To oczywiście lektury szkolne. Natomiast pierwszy naprawdę przeczytany i przeżyty autor to Wyspiański. "Powrót Odysa" na przykład. Miałem siedemnaście lat i artystowskie ciągoty. Byłem zafascynowany samą osobą Wyspiańskiego - artysty totalnego. Łączyło się to także z drugą moją pasją, którą mogę tutaj w teatrze częściowo realizować, czyli z architekturą. Te szalone pomysły z przebudową Wawelu albo dizajnem inspirowanym rzekomo prasłowiańską sztuką bardzo do mnie przemawiały. Jego antropologiczne badania, poszukiwanie tożsamości narodowej rozpalały moją młodzieńczą wyobraźnię. Ale nie zrealizowałem nigdy spektaklu według Wyspiańskiego i chyba nigdy do tego nie podejdę.

Może warto?

- Powroty do młodzieńczych fantazji literackich często wypadają infantylnie i blado. Pewne okresy naszego dojrzewania lepiej zostawić mitologizującemu wpływowi pamięci.

A Krystian Lupa? Zaczynał pan jako jego aktor, dzisiaj jest pan dyrektorem teatru, w którym Lupa wystawia.

- Z pewnością role się nie odwróciły, jeśli do tego pani zmierza. To nie jest możliwe. Krystian Lupa jest artystą niepodporządkowującym się żadnym normom. Rezultaty są fascynujące, ale wymaga to tez wielu poświęceń. Dlatego w tym roku na dużej scenie nie pojawiło się żadne inne ważne przedstawienie, świadomie skupiliśmy się na studyjnych projektach wystawianych na małej scenie.

Najbliższa premiera na tej scenie to "Ewangelia" w reżyserii Szymona Kaczmarka. - Będzie to próba przyjrzenia się temu, jak powstaje mit, jak wpływa on na indywidualne losy uczestników zdarzenia, które staje się przestrzenią mitu. Ma być to próba wyczytania z tekstu "Ewangelii Św. Jana" pewnych mechanizmów ludzkich, które ten mit współtworzą. Publiczność zasiądzie w tym celu na brzegu jeziora razem z ewangelicznymi rybakami. Tekst spektaklu powstaje na zasadzie improwizacji aktorskich, redagowania na żywo fragmentów dialogów zapisanych w tekście źródłowym.

Skoro już o religii mowa, chciałabym zapytać, czy zgadza się pan z tym, że dyrektor teatru musi pracować ze swoimi "wyznawcami". Z pewnością musi mieć za sobą zespół, który potrafi zarazić jakąś wspólną szajbą.

- Nie wiem, czy to akurat kwestia wyznania. To bardziej zaufanie i odwaga na wspólny lot. Każdy reżyser marzy o aktorach, którzy zrobią dla niego wszystko. Każdy ma swoje szamańskie sposoby, by nimi dyskretnie sterować.

- Odpowiem cytatem z Petera Brooka: "Teatr przypomina świątynię hinduską, w której dzieje się wszystko. Dobre spotyka się ze złym, oszuści z nikczemnikami, a święci i zwyczajni ludzie mieszają się ze sobą. Na tym polega życie. I ponieważ życie jest nieczyste, teatr również jest sztuką nieczystą".

Co to znaczy "nieczystą"?

- Brook robi takie rozgraniczenie, że czystą esencją zajmował się na przykład Grotowski, który poprzez obrzędy dochodził do sedna, do wypreparowanej ze wszystkiego sztuki, a jego interesuje brud, życie, naturalność. Mógłbym się pod tym podpisać.

To inny cytat, także z książki "Teatr jest formą": "Przez całe życie chciałem opuścić teatr. Chyba nigdy nie wierzyłem, że teatr może wywierać jakikolwiek wpływ, jeśli nie jest związany z życiem. To dlatego ciągle powtarzam, że nie lubię teatru".

Miewa pan takie momenty, że pan teatru nie lubi?

- Oglądam teraz bardzo dużo złego teatru, przy okazji poszukiwań spektakli do festiwalu Warszawa Centralna: Migracje w październiku 2010.1 obserwuję teatr, który jest produktem skrojonym na miarę określonych grup odbiorców. Produkcje zakontraktowane na większość europejskich - i nie tylko - festiwali, których twórcom przyświeca idea wytworzenia teatru, który będzie się podobał wszędzie. Służą temu wyraziste, ale wciąż bezpiecznie, ogólnie akceptowalne rozwiązania. Pasja i indywidualność zostają zastąpione przez powszechnie panującą modę. Oczywiste jest to. że takie doświadczenia zniechęcają do teatru w ogóle. Ostatnio pojechałem oglądać teatr z Neapolu, który pasował tematycznie wprost idealnie do festiwalu (jego motywem przewodnim będą migracje). Pomijam już wartość artystyczną dzieła, powiem tylko, ze spektakl był prezentowany w pakiecie, razem z kulturą regionu Kampanii. Każdy widz po wyjściu z teatru dostawał paczkę włoskiego makaronu i był zapraszany na degustację lokalnych potraw oraz win.

Może to był pastisz?

- Niestety, to było na poważnie, w dodatku w ramach ważnego festiwalu europejskiego. W takiej sytuacji zastanawiam się, gdzie ja jestem. Czy to jest wciąż teatr, czy może klub towarzyski.

Ugotował pan makaron?

- Nawet go zabrałem, ale potem zostawiłem go gdzieś na przystanku. Nie mogłem na niego patrzeć.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji